Było nas razem trzynastu młodych chłopaków, pasterzy i rybaków, znudzonych szarością codziennej egzystencji, głodnych jakiejkolwiek odmiany. Kiedy więc Jeszua zaproponował nam życie włóczęgów, prostaczków bożych głoszących ludziom fantastyczne baśnie o przepięknej krainie zwanej niebem, gdzie mieszka dobrotliwy Bóg ojciec, otoczony sforą białoskrzydłych aniołów – zgodziliśmy się dołączyć do niego bez wahania. Wszystko było lepsze niż codzienna nuda.
Nasze wędrówki „w lud”, jak je nazwał Jesz, rozpoczęliśmy w okolicy jego rodzinnego domu – i wiecie co? – ludzie nabrali się na te nasze bajki. Zaczęli schodzić się do nas wielkimi stadami, siadali na murawie i słuchali jak Jeszua opowiada niestworzone historie, pełne obrazów tak kuszących, że niektórzy płakali bądź wybuchali ekstatycznym śmiechem.
Wkrótce Jeszua, a wraz z nim i my, wyspecjalizowaliśmy się w krótkich opowieściach z puentą, które zyskały niezwykłą popularność wśród najniższych warstw społeczeństwa, były także czasami powtarzane w domach ludzi zamożnych. Moją ulubioną opowieścią z tego cyklu była przypowieść o synu marnotrawnym. Piękna, poetycka baśń o sile miłości i przebaczenia – któżby się nią nie wzruszył?
Jeszua był doskonały w swojej roli i stawał się z dnia na dzień sławny. Wyobraźnia gminu wkrótce zaczęła przypisywać mu nadprzyrodzone moce – i w świat poszła wieść o cudotwórcy, który umie zmieniać wodę w wino. Żebyście widzieli te tłumy karczmarzy, którzy chcieli go zatrudnić w swoich lokalach w roli dostawcy trunków – padlibyście ze śmiechu.
Czasami zdarzały nam się jednak sytuacje niewesołe – pamiętam jak przyszła do nas pewien młody mężczyzna, z prośbą o pomoc dla swojego dziecka. Problem w tym że jego córeczka nie żyła, a przynajmniej mówił że nie żyła... Doprawdy nie wiem co skłoniło Jeszuę aby zainteresować się tą sprawą, zawsze był niesamowicie ostrożny, poza tym nie lubił widoku martwych ludzi. Wtedy jednak zrobił wyjątek – i nie uwierzycie – on tej małej pomógł! Do tej pory nie wiem jak Jesz to zrobił, próbowałem to z niego wyciągnąc, ale nie chciał mi powiedzieć.
Jak sobie zapewne wyobrażacie, kolejne wydarzenia potoczyły się już szybko – staliśmy się żywą atrakcją, wszyscy chcieli nas zobaczyć, dotknąć, porozmawiać. Ludzie uwierzyli, że jesteśmy w bliskim kontakcie z tym z góry, z tym, imienia którego nie może wymawiać nikt oprócz kapłanów. A myśmy wymawiali je głośno na placach gdzie gromadziły się kilkutysięczne tłumy!
W końcu ktoś nas sypnął przed kapłanami – przypuszczam że był to Judasz. Nie wiem właściwie dlaczego się z nami trzymał, większości z nas nie lubił i wkurzały go niektóre wypowiedzi Jeszui. Nie mam jednak na to żadnych dowodów, więc nie mogę rzucić mu w twarz oskarżenia – Ty gnido, on nie żyje przez ciebie!
Po śmierci Jeszui (nie chcę o niej opowiadać, to zbyt bolesne) nadal trzymamy się z chłopakami blisko. Mateusz, Łukasz i Marek pracują nad życiorysem Jesza, ja też się do nich od czasu do czasu dołączam. Problem w tym, ze kiepsko mi się pisze, jeśli nie wypiję kilku głębszych – a po winie mam takie dziwaczne wizje...
Decadence : ooo hehe Agata widzisz to?? widzę, widzę :) i pewnie się zgło...
krecona : ooo hehe Agata widzisz to??
ki3r : i dobrze :D zapraszam :twisted: postaram się trochę nowych teledysków...
margott : kolekcjonuje babki, żeby zrobić sobie harem w zaświatach... z p...
Stary_Zgred : Ciekawa sprawa - na podstawie tego opowiadania w doskonały sposób m...
Krzyki ucichły, trzasnęły drzwi. Słyszy tylko pochlipywanie mamy. Tak, jak co noc poszła do niej do sypialni, położyła się obok i mocno przytuliła rodzicielkę szepcząc uspokajające słowa.
thistle89 : Dobry tekst. Prosto i dobrze opisany. Graruluję.
ROZDZIAŁ II
W Świątyni
Siedzieli w Świątyni. On w fotelu głównym a Artur w swoim. Każdy z nich był z litego drewna i pokryty płaskorzeźbami. Niektóre z nich przedstawiały magiczne znaki inne formuły zaklęć jeszcze inne postacie i obrazy jakichś wydarzeń. Wszystkie były nieopisanie stare i emanowały siłą magiczną. Od chwili jak przyszedł nie zamienili jeszcze ani słowa. Kiedy Artur stanął przed drzwiami one same, jak zawsze, otworzyły się a za nimi On już czekał na niego. Zawsze była z nim przynajmniej jedna z jego dwóch towarzyszek ale tym razem był sam a jego oblicze skupione i bez wyrazu jakichkolwiek emocji teraz zdradzało ślady zmartwienia. Gestem pokazał mu gdzie się udać. Artur nie był zaskoczony, że spotkanie odbędzie się w miejscu chronionym. On tymczasem poprowadził go do piwnicy gdzie była urządzona Świątynia. Siedzieli teraz w zadumie. Artur czekał aż On pierwszy zabierze głos. Taki mieli wewnętrzny zwyczaj. Mistrz siedział na swoim stanowisku wyprostowany i wpatrzony gdzieś w dal jak zawsze sprawiał wrażenie nieobecnego. Natomiast Artur pochylił się do przodu i oparł głowę na rękach wspartych na kolanach. Od nowa analizował całe zajście. Teraz był już trochę spokojniejszy ale nadal nie mógł powstrzymać drżenia rąk.
Wreszcie On skierował wzrok na Artura, który błyskawicznie wyczuł zmianę w otoczeniu. Ich spojrzenia spotkały się.
- Z czym do mnie przychodzisz?-
- Myślę mistrzu, że wiesz. -
- Wiem i nie wiem. Poczułem zaburzenia w równowadze sił i poczułem twój strach ale nie wiem co widziałeś chociaż mogę się paru rzeczy domyślać. Chciałbym to usłyszeć od Ciebie-
Jego głos był jak zawsze cichy. Od początku znajomości z nim, dziwili się jak to jest możliwe. On prawie szepcze a oni rozumieją wyraźnie każde słowo. W dodatku wypowiedzi są tak formułowane, że nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do swoich treści i znaczeń.
- Miałem sen ... –
Artur szczegółowo zrelacjonował przebieg widzianych zdarzeń łącznie z opisem odczuć własnych i tego co do niego dotarło. Kiedy skończył znów zapadła cisza. Nie trwała jednak zbyt długo.
- Co o tym myślisz? – zapytał Artura.
- Boję się. -
- To jest naturalne.
– patrzył Arturowi w oczy i powoli mówił-
Każdy powinien się bać. Należy jednak znaleźć w sobie siłę aby odsunąć lęki ponieważ ograniczają swobodę myśli i decyzji. Nie czuj się gorszy i nie pozwól aby strach tobą kierował. Pytałem jednak o to co myślisz a nie czujesz-
W tonie Jego głosu nie było nic co mogłoby obrazić lub uprzedzić Artura jednak ten potraktował to jak upomnienie i szybko odpowiedział-
- Traktuję to jak przepowiednię.-
- Mchmm – z akceptacją mruknął Mistrz, znów patrzył gdzieś w przestrzeń ale mówił dalej.
- Przepowiednia Arturze ma bardzo wiele odniesień, czy spróbujesz to rozwinąć.-
- Nie Mistrzu. Właśnie tak to odbieram. To nie było widzenie spraw aktualnych. Nie miałem odczucia czasu ale nic takiego się jeszcze nie wydarzyło. Ja również brałem w tym udział więc to nie dzieje się w czasie teraźniejszym. Jestem przekonany, że to był przejaw jasnowidzenia.-
- Tak. Zapewne masz rację. Jednak co z tym faktem zrobimy dalej? Czy były jakieś wskazania? -
- Nie. Tylko samo zdarzenie. Żadnych punktów odniesienia co do czasu zdarzeń, przyczyn czy skutków. Jedynie koniec, który zdarzył się tutaj sugeruje nadchodzącą naszą śmierć. Nie liczą Darka w samolocie . Wszystko to było bardzo sugestywne...-
- Dobrze. Skoro nie mamy żadnych odnośników jedyne co możemy robić to czekać i być ostrożnym w działaniu. Większość widzeń to tylko możliwe alternatywne przebiegi wydarzeń. Nic nie jest zapisane. Ludzie dysponują wolną wolą a przepowiednie powinno się traktować jako wskazówki lub przestrogi a nie jak pewniki...- Przerwał jakby w połowie wypowiedzi ale nie musiał mówić nic więcej. Jak zawsze ściśle wypowiedział to co miał na myśli bez dodawania własnych wniosków. Tak właśnie działał nic im nie narzucał. Do wszystkiego musieli dochodzić sami.
Zapadła cisza.
Artur jakby na coś czekał wreszcie zdobył się na wypowiedź:
- Mistrzu. Darek jest w San Francisco. -
Skurczył się w sobie jakby wystraszony własną śmiałością.
- Tak. Wiem ale nie mogę się z nim skontaktować. Pod adresem, który mieliśmy podany jako kontaktowy nikt nie mieszka. Zanim przyszedłeś sprawdziłem to przez tamtejszą policję. Jak wiesz to inny kraj i inne przepisy a to wszystko wymaga czasu. Mam nadzieję, że tego jeszcze trochę mamy.-
- Co robimy?-
Spytał niepewnie Artur
- Skoro nic nie możemy przeciwdziałać to jedyne co możemy robić to czekać. -
- A reszta grupy? -
- Na razie nic im nie powiemy. Nie mogą pomóc choć na pewno by chcieli i będą się niepokoić. Lepszy będzie z nich pożytek gdy będą spokojni.-
Przerwał na moment. Rozłożył ręce potem złożył razem tak, że tylko czubki palców się dotykały. Popatrzył na Artura i jakby podjął jakąś decyzję-
- Cóż to chyba wszystko.-
Artur zebrał się w sobie i wstał. Był trochę zawiedziony. Oczekiwał jakichś konkretnych działań a tu nic, tylko czekać. Chociaż właściwie On miał rację nie było żadnych wskazówek co i jak mają robić. Wziął trochę głębszy wdech, lekko odetchnął i skierował się do wyjścia.
- Arturze.-
dogonił go głos Mistrza
- Tak?-
Artur zatrzymał się i odwrócił.
- Poradzisz sobie?-
- Tak, chyba tak.-
- Możesz nie przychodzić przez kilka dni. -
- Myślę, że byłoby to najgorsze możliwe wyjście. Będę przychodził. -
- Rozumiem. -
On skinął głową na znak pożegnania. Artur oddał gest i wyszedł. Mimo wszystko odzyskał trochę spokoju.
On jak zawsze był czujny.
***
Pan T obudził się jak zwykle wczesnym rankiem. I od razu poczuł, że ten dzień będzie wyjątkowy. Wstał raźno z łóżka, i od razu zaparzył aromatycznej kawy w miedzianym czajniczku. Lubił takie świeże letnie poranki, z pachnącą kawą i bułką z masłem. Jedząc wpatrywał się w wesołe migotanie światła słonecznego pomiędzy listkami winogrona pnącego tuz za oknem pokoju. A ptasi gwar dopełniał poczucia błogości. Wszystko zdawało mu się wówczas takie nowe i piękne, dając nadzieje że ten konkretny dzień będzie inny niż wszystkie. „Ach jak ta kawa świeża i pachnąca” Życie w tych momentach, zdawało mu się piękne. Napiszę wiersz pomyślał i od razu zabrał się do roboty. W zeszycie, z którego powyrywano połowę pożółkłych już nieco kartek zaczął zapisywać zupełnie nowe słowa. Słowa, które same układały się w wiersz . O nowej miłości i zupełnie nowej nadziei.
Decadence : Szkoda...miałam zamiar sie wyszaleć ?! No nic do następnego razu.....
artyha : Szkoda...miałam zamiar sie wyszaleć ?! No nic do następnego razu.....
Decadence : Z przykrością informuję, że koncerty w ramach Viking Worrior Raid 200...
Stary_Zgred : Hah - po kolejnym przeczytaniu stwierdzam że ten twór jest jeszcze bardzi...
amaimon : ..nono Zgredzie, bardzo mi sie podoba Twoj pomysl, lecz wydaje sie za krotki i...
Nie pamiętam, kim byłam przed śmiercią. Szczerze mówiąc – wcale mnie to nie interesuje, nie wierzę bowiem, że moje wcześniejsze życie mogłoby być piękniejsze od teraźniejszego. Moja porą jest noc – zawsze budzę się w momencie, gdy księżyc zaczyna swą wędrówkę na niebie. Kocham chłód i rześkość wieczornego powietrza. Tak łatwo, tak lekko jest w nim płynąć wraz z wiatrem, unosić się nad domami, w których śpią ludzie.
* * *
Kiedy już nacieszę się lotem w ciemności opuszczam się cicho w dół, przywołują mnie bowiem oddechy śpiących. Mam swój ulubiony dom, do którego staram się codziennie wstąpić. Mieszkają w nim mężczyzna, kobieta i dwójka ich dzieci. Mężczyzna interesuje mnie najbardziej – jest silny, młody, ma niezwykle sugestywne sny.
Lubię na niego chwilę popatrzeć zanim zaczynam do dusić. Jest wtedy taki spokojny, odprężony. Jednak w chwili, kiedy siadam mu na piersi i moje ręce obejmują jego szyję, na jego twarzy pojawia się ten szczególny wyraz – przerażenia połączonego z silnymi zmysłowymi doznaniami. Ten widok wprawia mnie w drżenie, powoduje nagły przypływ sił, ochotę, aby ścisnąć jego gardło mocniej, tak mocno, że zbieleją mi palce, a on zacznie miotać się po łóżku jak umierająca ryba. Podniecają mnie te gwałtowne ruchy, walka o haust powietrza, fantastyczne figury kreślone przez jego ciało. Chciałabym, aby ta szaleńcza walka trwała jak najdłużej, aż do końca – kiedy on nie będzie mógł się już bronić, ale jestem zbyt słaba, moje dłonie mdleją, nie jestem w stanie poprowadzić go do końca.
* * *
Nasza walka, czy też zabawa, jak zwykłam ją nazywać, odbywa się co noc, od prawie dwóch miesięcy. Z przykrością zauważam, że „mój” mężczyzna coraz bardziej poddaje się moim dłoniom – już nie walczy tak dziko jak na początku i prawdę mówiąc zaczyna mnie trochę nudzić. Brakuje mi tego dreszczu emocji, który pobudzał mnie na początku naszej znajomości.
* * *
Nasze dzisiejsze spotkanie było zupełnie nieudane – on nawet nie próbuje podjąć walki. Nudzi mnie nasza zabawa. Chyba musze znaleźć sobie nowego kochanka.
* * *
Nie sądziłam, że może mnie jeszcze
tak mocno zadziwić. Wstąpiłam dziś do jego domu z sentymentu, żeby przypomnieć
sobie jak dobrze było nam kiedyś Zapomniałam już jak lubiłam patrzeć na jego
twarz podczas snu. Obudziły się we mnie wspomnienia, postanowiłam raz jeszcze
zaprosić go do mojej zabawy. Było nam razem doskonale – jak za dawnych czasów.
Dałam się ponieść własnym uczuciom, czułam się jakby wybuchł we mnie wulkan
radości. Było cudownie – do momentu, w którym on się wycofał. Po prostu ucichł,
znieruchomiał, przestał reagować na mój dotyk. Spojrzałam na niego uważnie i
zadrżałam z radości. Udało mi się podarować mu wyzwolenie. Przebrzydły oddech
już nie wydobywał się z jego ust. Był piękny, cichy, spokojny, nieruchomy.
Wzbudził we mnie zachwyt. Teraz już wiem ze go kocham :D
Nagle przesycony jadem dźwięk zabrzęczał jej w uszach:
- Czekałem na ciebie od dawna, ale widzę, że nasze spotkanie jest już coraz bliżej. Cieszę się. Jesteś mi potrzebna. Tkwi w tobie niebywały geniusz, a gdy pomogę ci się wyzwolić, poznasz na nowo świat, otworzą ci się oczy.
- Wiem o tym i ty też wiesz, że jest to coś, co trudno odeprzeć, a jeszcze trudniej przyjąć.
- Doskonale wiesz, że dam ci szczęście, będę ochraniać i obdarzę cię mocą, która zapewni ci spełnienie wszelkich marzeń bez cienia obaw, że jutro los się od ciebie odwróci.
- Dlaczego powinnam ci zaufać? ...
Blady : tez dorzucę kilka uwag: 1. Jeśli dobrze zrozumiałem wyciąłeś t...
amaimon : naduzywasz zaimkow osobowych zupelnie niepotrzebnie...opowiadanie bedzie...
amaimon : ...dzieki jeszcze to przemysle jak co bedziesz pierwsza osoba ktora tekst dosta...
AbrimaaL : Opowiadanie naprawde wysokiego lotu, jednak rzecz, która najbardziej psuje...
margott : Bardzo mi sie podoba. Ciekawy temat, przemyślana konstrukcja, dobry styl- n...
frija : Wkrótce namiętne uczucie zamarło zupełnie. Muza T szybko znalazła...
mademoiselle_kain : Troszkę brakuje mi tu afektu autora do interpunkcji. Wiem,wiem,współcze...
Lisa : Na prawdę było super, niech żałują wszyscy których nie było! K...
amaimon : ...oj to byl koncercik :twisted: najlepszy zespol to: :arrow: Krisiun :!: taki...
amaimon : He-em :evil: ten koncert w Rzeszowie jest 9-go we WTOREK :!: Macie złe in...
Było chłodno, ale nie czuła zimna, choć miała na sobie zaledwie pelerynę z kapturem i cienką suknię. Myślała o swym Księciu. Ciemne włosy niesfornie wymykały się spod szerokiego kaptura, miotane wiatrem. Podniosła drobną dłoń, aby je odgarnąć. W świetle księżyca zamigotały klejnoty w pierścieniu, który zdobił jej serdeczny palec. Był to pierścień z białego złota, niezwykle kunsztowny, bogato zdobiony, kontrastujący ze skromną elegancją jej stroju. Oplatający jej palec wąż o głowie smoka trzymał w otwartym pysku nieduży brylant. Każda łuska jego ciała była precyzyjnie wydzielona i zaznaczona, maleńkie oczy z dwóch krwistoczerwonych rubinów rzucały tajemnicze blaski, a brylant odbijał światło księżyca łagodną, stalową poświatą. Lorelay patrzyła przez moment na tę grę świateł. Nie wiedziała, że w świetle księżyca jej szare oczy nabierały takiego samego stalowego blasku. Kochała ten pierścień – podarunek od Księcia. Był dla niej oznaką jej oddania dla niego i jego miłości. Był symbolem ich związku. Tęskniła za Bartolomiusem tak bardzo, że czuła niemal fizyczny ból z powodu tej rozłąki. To dla niego odbywała długą podróż przez pół królestwa – dla tych paru chwil, skradzionych z jego pełnego obowiązków życia. Na jedno jego słowo przybywała, aby spędzić z nim choćby kilka godzin. Wyrwała się z zamyśleń i spojrzała przed siebie. W oddali, pomiędzy drzewami, majaczyła w księżycowej poświacie olbrzymia sylwetka zamku. Ostre wieże wdzierały się w niebo spiczastymi dachami i długimi iglicami. Słyszała niemal furkotanie flag na wietrze. Nawet z tak dużej odległości widziała herb, wyszyty na nich złotem i srebrem – herb pana tego zamku – tarczę rycerską, ze smokiem, oplatającym krzyż. Liczne gotyckie okna rozświetlały blaski świec, które oboje z Księciem tak bardzo kochali. Wiedziała, że jedno z nich skrywa w swym wnętrzu najdroższą jej na świecie istotę. Odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk, spojrzała raz jeszcze na pierścień i instynktownie przyspieszyła kroku.
Szła jeszcze chwilę w aksamitnej ciemności lasu, chłonąc jego łagodność i spokój, wsłuchując się w odgłosy nocy, pulsującej życiem całkowicie odmiennym od rzeczywistego. Kochała te porę dnia. Noc była jej sprzymierzeńcem i towarzyszką rozmyślań. Tylko wówczas mogła być naprawdę sobą. Wśród rozważań nie zwróciła uwagi, jak szybko mija jej podróż. Słyszała jakby z oddali stukanie obcasów jej butów na moście i szelest peleryny. Jak we śnie przekroczyła bramy zamku. Nikt jej nie zatrzymywał. Wystarczył widok pierścienia na jej palcu i herb w kształcie gryfa na pelerynie. To otwierało jej wszelkie drzwi. Milczący sługa poprowadził ją po schodach na jedną z zamkowych wież. Płomień trzymanej przez niego pochodni trzepotał wesoło na wietrze, wdzierającym się przez otwarte okna. Lorelay poczuła narastające podniecenie. Każdy krok na kręconych schodach przybliżał ją do Księcia. Zdjęła długie czarne rękawiczki bez palców i wodziła rozpaloną dłonią po chłodnym metalu poręczy schodów, gładząc po łbach srebrne smoki, które co jakiś czas podtrzymywały na swych karkach całą konstrukcję. W świetle pochodni ich oczy nabierały złowrogiego, ale przyjaznego wyrazu.
Schody skończyły się nagle. Lorelay i służący stanęli przed wielkimi dębowymi drzwiami, masywnymi i solidnymi, złożonymi z dwóch skrzydeł, bogato zdobionymi w węże i smoki ze złota i srebra. Lorelay słyszała bicie swego serca, które wyrywało się z piersi w dzikiej tęsknocie. Była tak blisko ukochanego. Służący gestem poprosił, by zaczekała, a sam zapukał i wszedł niemal bezszelestnie ośrodka. Zza drzwi słyszała ich rozmowę – cichy głos służącego, zapowiadającego jej przyjście i niski, niezwykle głęboki i władczy głos Bartolomiusa, nakazującego ją wprowadzić. Zadrżała z podniecenia. Poprawiła niesforne kosmyki i czekała ze zniecierpliwieniem na powrót sługi. Wreszcie drzwi otwarły się. Na chwilę oślepił ją blask wielu świec. Weszła do środka, a służący bezszelestnie wyszedł, zamykając cicho wielkie drzwi. Szybkim spojrzeniem ogarnęła pokój – od czasu jej ostatniej wizyty nic się nie zmieniło. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to zapamiętała.
W komnacie panowała swoista gra świateł. Przez wysokie i wąskie okna wpadał blask księżyca w pełni, płomienie ognia wesoło tańczyły w kominku i na świecach. Podobało się jej to. W roztańczonych blaskach każdy kształt zyskiwał niemal magiczną, nierealną postać. Jej spojrzenie przyciągnęło na moment okno, jakby zbudowane z ciemnego granatu nieba, nakrapianego gwiazdami. Urzekło ją piękno tego widoku. Na lewo od wejścia stała biblioteczka, pełna wielkich, starych ksiąg o złoconych grzbietach, oprawnych w skórę, o kartach pożółkłych od upływającego czasu. Nad biblioteczką wisiały na ścianie dwie pobłyskujące groźnie halabardy i tarcza ze smokiem oplatającym krzyż - pamiątka rodowa, a zarazem herb pana tego zamku. Naprzeciw okien zawieszone były na tle czarnego aksamitu kunsztownie zdobione miecze, pistolety, topory i sztylety. Pod tą kolekcją płonął kominek, przed którym leżała wielka skóra niedźwiedzia. Pod ścianą naprzeciw drzwi stało ogromne łoże z czterema kolumienkami, zdobionymi w oplatające je srebrne węże, z baldachimem i czerwoną aksamitną pościelą, wyszywaną złotymi nićmi. Na środku komnaty zajmował stół, przykryty złotogłowiem, z trzema świecznikami, stosem ksiąg i dwoma srebrnymi, bogato zdobionymi kielichami, z których jeden napełniony był do połowy winem. Obok stołu stał on – jej Książę. Jego czarne odzienie kontrastowało z białymi rękawami i kołnierzem koszuli. Długie, jasne włosy spływały łagodnymi falami na czarną pelerynę, podbitą od spodu czerwienią i spiętą srebrną broszą w kształcie liścia dębu. Piwnymi oczami patrzył na nią z radością. W ręku trzymał zamkniętą księgę, grubą, oprawioną w skórę, którą zapewne czytał przed jej przyjściem.
- Witaj Najdroższy – powiedziała Lorelay, a jej głos odbił się echem w komnacie. Uniosła dłonie i płynnym ruchem zdjęła kaptur, który z cichym szelestem opadł posłusznie na jej plecy. W świetle świec w jej włosach zamigotały miedziane blaski. Uśmiechnęła się leciutko. Bartolomius również odpowiedział uśmiechem.
- Witaj Lorelay – odparł.
Nie potrzebowali mówić nic więcej. Przez ułamek sekundy wpatrywali się w siebie, jakby nie istniał dla nich cały świat. W oczach Księcia błyszczała radość i te chochliki, które tylko Lorelay potrafiła dostrzec. Podszedł do niej powoli, objął w pasie i mocno przyciągnął do siebie. Gdy ją objął drgnęła, chociaż spodziewała się tego. Poczuła zapach jego włosów i ciepło ciała. Przytuliła się mocno.
- Tak tęskniłam – szepnęła. Odpowiedziało jej ciche westchnienie. Podniosła głowę i pocałowała lekko jego pełne, wilgotne wargi. W odpowiedzi przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej, tak, że czuła przyspieszone bicie jego serca. Odpowiedział na jej pocałunek, długo i namiętnie, tuląc ją do siebie. W pewnej chwili Książę przerwał i spojrzał w oczy Lorelay. Widziała w błysku jego kocich źrenic żądzę i wielką miłość. Odpiął stanowczym ruchem srebrną broszę w kształcie smoka i peleryna Lorelay opadła z cichym szelestem. Jego twarz rozpromieniła się. Oczy powoli, niczym ręka zręcznego kochanka, pieściły jej ciało spojrzeniem. Tak długo się nie widzieli, że niemal zapomniał, jaka jest piękna. Miała teraz na sobie długą, czarną koronkową suknię, z zalotnym rozcięciem z boku, opinającą jej kształtne ciało, sznurowaną jak gorset na całej długości. Duży dekolt ukazywał częściowo krągłe piersi. Długie ciemne włosy spływały łagodnie do pasa, szare oczy patrzyły na niego z miłością. Była prawdziwą kobietą, dość wysoką, o zmysłowych kształtach, pełnych biodrach. W świetle księżyca jej jasne ciało odbijało blask delikatną poświatą. Wydała mu się cudowna niczym anioł. Ujął ją za rękę i podniósł jej dłoń do ust. Wstrzymała na chwilę oddech, podczas gdy on, patrząc jej prosto w oczy, muskał wargami każdy palec po kolei. Ten uwodzicielski gest wywołał u Lorelay dobrze znaną jej reakcję. Widząc błysk pożądania w jej oczach, Bartolomius przyciągnął ją do siebie z namiętnością. Poczuł, że zadrżała lekko, wtulając się w niego. Pocałował ją, głaszcząc delikatnie po plecach. Wodząc palcami po jej sukni poczuł, że pod nią jest naga. Podziałało to na niego jak najsilniejszy afrodyzjak. Szybkim ruchem odpiął broszę i zdjął pelerynę, zostając w samej koszuli i czarnych spodniach. Odrzucił niecierpliwie kosmyk włosów, błądzący po jego twarzy i spojrzał na Lorelay. Była tak kusząca, że zapragnął jej jak nigdy dotąd. Wziął ją na ręce, czule i delikatnie, jakby niósł na rękach najdroższy skarb, zaniósł na łóżko i złożył łagodnie na czerwonej pościeli. Podszedł do stołu, nalał wina do dwóch pucharów i wrócił do ukochanej. Położył się obok. Specjalnie przedłużał tę chwilę, aby nacieszyć się jej obecnością. Wypili w milczeniu parę łyków, całując się od czasu do czasu. Patrzyli na siebie z miłością i czułością. W pewnej chwili Książę odstawił puchary. Ujął Lorelay za rękę i poprowadził w pobliże kominka. Przytulił ją, kołysząc się z nią w takt melodii, słyszalnej chyba tylko dla nich dwojga. Bliskość jej rozgrzanego ciała podniecała go. Łagodny szelest koronki i zapach skóry ukochanej wzbudzał pożądanie. Odgarnął jej włosy i wpił się ustami w jej szyję. Wiedział, że uwielbia jego pieszczoty. Lorelay westchnęła z rozkoszy, gdy ciepły i wilgotny język Księcia zataczał zmysłowe kręgi po jej skórze. Jej ciałem wstrząsał lekki dreszcz pożądania i rozkoszy. Zamknęła oczy, mrucząc jak kotka, wyginając się, jakby domagając się kolejnych czułości. Wstrzymała oddech. Jego usta, muskające jej szyję, kończyły wędrówkę tuż przy nasadzie włosów wilgotnymi pocałunkami, które doprowadzały ją do szaleństwa.
Książę wyciągnął dłoń i nie przerywając pieszczoty zdjął ze ściany mały srebrny sztylet w kształcie smoka. Spojrzał na Lorelay i przyłożył jej zimne ostrze do skóry. W jej szarych oczach zamigotał tajemniczy blask, gdy wodził ostrym końcem noża po jej szyi i piersiach. Jednym, szybkim i zdecydowanym ruchem rozciął wiązanie sukni. Opadła, ukazując jasne, miękkie i gładkie ciało, łagodną linię bioder. Lorelay z figlarnym uśmiechem rozpinała guziki koszuli Bartolomiusa, w czasie, gdy on zdejmował spodnie. Byli nadzy, spragnieni siebie. Książę przyciągnął ukochaną do siebie, gryząc ja delikatnie w szyję, aż jęknęła z rozkoszy. Objął ją ramionami i przyciskał mocno, głaszcząc i drapiąc jej plecy, liżąc po szyi. Czuł, że i ona bardzo go pragnie. Całował drapieżnie jej usta, tak, iż zdołała jedynie jęknąć pomiędzy jednym pocałunkiem a drugim. Gładziła dłońmi jego włosy, przeczesując je palcami, ocierała się kusząco jak kotka, wzbudzając z nim nowe fale doznań. Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła na niego przez zmrużone oczy. Objął ją mocno w talii i przytulił. Było w tym geście niemal błagalne zaproszenie, nie wymagające słów. Spojrzała mu w oczy i lekkim ruchem pociągnęła na łóżko.
- Jesteś taka piękna – westchnął, pieszcząc ją delikatnie. Mruczała przymilnie, obejmując jego plecy. Czuła, jak jego mięśnie napinają się pod dotykiem jej palców. Książę rozkoszował się tym, jakby dopiero w tym momencie rozpoznał swoje pragnienia. Leżeli nadzy, obejmując się. Czuła jego gorącą skórę. Przysunęła się bliżej niego, rozkoszując się tym dotykiem. Po chwili Książę wstał, podając jej puchar z winem. Wypili po łyku i odstawił go z powrotem na stół.
Lorelay stanęła przed ukochanym. Wspięła się na palce i ucałowała go delikatnie w czoło, a on objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Pocałowała delikatnie jego usta. Ich ciepło i miękkość działały zniewalająco. Ulegle poddała się tej pieszczocie, jedną ręką dotykając jego włosów, a drugą delikatnie przytrzymując policzek. Pocałunek stawał się coraz głębszy i gorętszy. Książę wyszeptał cicho jej imię. Znajome dreszcze, poczucie ciepła i podniecania obezwładniały ją. Liczyło się tylko to rozpalone, emanujące pożądaniem ciało, które czuła pod palcami. Kochali się z pasją, jakby istnieli tylko oni dwoje, zamknięci we własnych objęciach i rytmicznych ruchach ciał. Przyciągała go mocno do siebie, wbijając długie i ostre paznokcie w jego plecy. Słyszała jakby z oddali jego ciche okrzyki rozkoszy, a potem opanowało ją uczucie całkowitego odprężenia. Poczuła, jak kropelki potu spływają jej po brzuchu. Odsunęła jego dłonie i stanęła przed nim. Pocałowała go delikatnie w szyję. Kochała ten jego męski zapach, dotyk wilgotnej skóry. Delikatnie wytarła mu spoconą twarz. Objął ją i gładził czule jej gładkie, nagie ramiona. Wzięła go za rękę i poprowadziła przed kominek, zabierając ze stołu puchary z winem.
Leżał przy niej, wyciągnięty na niedźwiedziej skórze, trzymając na piersi kieliszek z winem. Podłożył pod głowę parę poduszek. Jego profil wydawał się w świetle ognia wyjątkowo męski. Jakiś niesforny kosmyk włosów tańczył po jego czole. Bezwiednie wyciągnęła rękę, by go odgarnąć. Światło kominka podkreślało jego urodę, a usta rozchylały się w słodkim uśmiechu. Delikatnie i czule dotknęła palcami jego warg. Zamarła na moment, gdy wyjął puchar z jej dłoni i odstawił go na bok. Dźwięk dotykającego kamiennej posadzki srebra był tak nienaturalnie głośny, że wręcz boleśnie zakłócił panującą ciszę. Pocałunek Księcia miał smak wina i słodkiego pożądania. Odchyliła delikatnie głowę. Poczuła obezwładniające ciepło jego pięknego ciała. Zanim zdążył się zorientować, leżała już na plecach, a miękkie niedźwiedzie futro przyjemnie ją łaskotało. Książę całował jej brzuch, mrucząc cicho z zadowolenia, a ona czuła jak krew pulsuje jej w żyłach. Zacisnęła palce w jego włosach, jakby chcąc go odepchnąć, ale tylko mocniej przyciągnęła go do siebie. Dotyk jego języka i ust działał na nią jak narkotyk.
Odpoczywali później przez chwilę, popijając w milczeniu wino. Słowa nie były im potrzebne. Mimo odpoczynku obsypywała go drobnymi pocałunkami. Przytulił ją do siebie i leżeli w ten sposób przez chwilę, która wydawała się nieskończona. Książę gładził jej plecy i ramiona, szeptał coś cicho. Odrzuciła do tyłu niesforne kosmyki, prężąc się rozkosznie. Była w swoim żywiole. Czuła jego spojrzenie na sobie i wiedziała, że jest teraz piękna. Książę objął ją, kołysząc delikatnie i całując. Odgarnął jej włosy z twarzy. Było im ze sobą tak dobrze. Zupełnie jakby czas cofnął się, wymazując z pamięci wszystkie przykre chwile i wspomnienia. Za oknem wstawał świt a oni zasypiali wtuleni w siebie, cudownie zmęczeni miłością i szczęśliwi.
Bezsensownie uderzał głową w ścianę po raz kolejny odreagowując stres i natłok codziennych obowiązków. Dobra praca, wysokie zarobki i brak szczęścia w życiu osobistym. Bez większych perspektyw na odmianę losu... Zlecenie, wykonanie, gratulacje i kolejna bezsenna noc. Autostrada Prochy – Donikąd powoli kończy się zapowiadając nieuchronny koniec. Czy jest jeszcze nadzieja dla takich jak On...?
Odwrócili się do siebie plecami. Jak zwykle miała pretensje o późny powrót do domu a teraz o to, że zabiera jej za dużo kołdry. Jak zwykle zasiedział się w pracy zapominając o jej urodzinach. Dobrze, że nie są małżeństwem, choć wie, że Ona to planuje. Zasnął, doskonale, może poczyta albo... nie, nie będzie uciekać po raz kolejny do chorego świata swoich marzeń sennych. Dobrze wie, że to donikąd nie prowadzi... A było tak pięknie... Kiedyś... Ciekawe, czy Ona już śpi? Może... Co tam, że jest zmęczony, mężczyzna ma swoje potrzeby a zadaniem kobiety jest je wypełniać... „Kochanie... Śpisz?”
Cierpliwie czekała, aż ciosy przestaną spadać na nią niczym grad. Przyzwyczaiła się przez osiemnaście lat swojego mało wartego życia. „Rodzice”... nie, tych ludzi nie mogła nazywać nawet ludźmi a co dopiero rodzicami. Przestali. Dzisiaj chyba się gdzieś wybierają, spieszą, okazali mniej zainteresowania swojemu dziecku, krócej ją bili. Zawsze to do jutra ma czas, żeby przygotować się na kolejne „przygotowanie do dorosłego życia”. Nie pokazała im wyników, które pokazują jej drogę wyjścia, wolności. Nie wiedzą i postara się, żeby jak najdłużej nie wiedzieli, że ma białaczkę. Będzie wtedy prawdziwie wolna...
Pierwsze kroki na własnych nogach... Świeżo odzyskane życie, na nowo uczy się uśmiechać... Od czasu wypadku niewiele miał ku temu sposobności... Teraz chce mieć swoje życie, nie życie lekarzy i pielęgniarek, swoje własne! Znajdzie dziewczynę, podejmie pracę, kupi dom i będzie miał trójkę.. nie, nie, piątkę dzieci bawiących się w ogródku z psem i kotem. A to jest na wyciągnięcie ręki! Tylko się postara i wszystko wróci do normy!
-Panie doktorze, może powiemy mu już, że tamten facet przed swoją śmiercią zaraził go...?
„10 maja. Widziałem Ją kolejny raz. Ma piękne oczy, w które chce się patrzeć bez przerwy. Ojciec znowu wrócił nachlany do domu. Wszystko przez niego, nie mam prawdziwego życia. Nie mogę nawet Jej zaprosić na kawę. Nie może się dowiedzieć, jak wygląda mój dzień powszedni. A czasami chciałbym mieć wreszcie chwilę normalności... Może matka maiła rację? Może ja też powinienem się powiesić...?”
Drżącymi rękoma sięgnęła po test. Tak... Wpadła... Nie, raczej powinna pomyśleć: wpadli. Chociaż, czy matka powinna wstydzić się swojego dziecka, nie chcieć go? I tak każe zrobić jej skrobankę. Zawsze chciała mieć małe dziecko, jej własną istotkę do kochania. Coś, co dałoby jej odczuć, że jednak nie jest sama... Nie, nie będzie się przywiązywać, i tak za tydzień, dwa, trzy straci i tą nadzieję... Przez niego...
Połknęła dwie kolejne pigułki i popiła je wodą z kranu. Poprawiła włosy, zamknęła puste już pudełeczko po środkach uspokajających i wyszła z toalety dla klientów. Idąc galerią widziała ludzi śmiejących się, robiących zakupy. Jakaś para pokłóciła się o drobnostkę... Ona podobno spojrzała w stronę innego. To nic, że on był od niej co najmniej o piętnaście lat młodszy, on to widział i się znowu drze. Tam jakieś małolaty próbują kogoś wyrwać, ktoś ukradł bluzkę. Odzyskawszy spokój wewnętrzny dzięki kolejnej porcji leków spróbowała się uśmiechnąć i udając silną poszła na kawę.
Zahemiel : Hmm...ładnie podane i smaczne.
Blady : nie powiem, że do przeczytania tekstu skusiły mnie rozdawane przez auto...
Horsea : A jeśli będę mniej entuzjstyczna wobec tego tekstu, to też dostanę bu...
Dziwi was, że tak o nich mówię: damy serca? Ależ tym właśnie były – podziwialismy je, marzylismy o nich, a noce spędzona z daleka od nich były nocami smutku. Miały nad nami absolutną władzę i nieprawdą jest to, co głoszono w kościołach – że inkub jest w stanie opętać kobietę z własnej inicjatywy i ochoty. Cóż za bzdura! Przecież przychodziliśmy do nich wyłącznie wtedy, gdy nas wzywały. Przynosiliśmy ze sobą sny, które pomagały im znieść straszną rzeczywistość dnia, morderczą pracę w domu, wrzask dzieci, połajanki i ciężki kij męża. To my odpędzaliśmy od ich łóżek strzygi i wampiry, chroniliśmy je od złośliwych figli domowych skrzatów, które wcale nie są łagodnymi i przyjaznymi człowiekowi istotami, za jakie zwykło się je uważać. Niejedno dziecko udusiło się we śnie przez takiego skrzata, z powodu rzuconej na twarz poduszki lub ciężkiego koca. A ludzie nadali tym potworom taką miłą nazwę – krasnoludki i uwiecznili je w baśniach i legendach! Znałem kiedyś jednego skrzata, nazywał się Titelitury. Był tak przepełniony złem, że nienawidzili się go nawet członkowie jego własnego plemienia.
Niechętny ludziom, całe dnie knuł jak by im dokuczyć, sprawić ból. Kiedy otaczali go słuchacze uwielbiał opowiadać, jak to kiedyś, w czasach swojej świetności omamił młodą wieśniaczkę, która marzyła o tym że nauczy się prząść złoto ze słomy. Biedna, nie zdawała sobie sprawy jak drogo przyjdzie jej za tę naukę zapłacić. Titelitury zawarł z nią umowę, w myśl której po zakończeniu nauki wieśniaczka miała trzy dni spędzić w jego podziemnej grocie. Kiedy z niej w końcu wyszła miała obłęd w oczach i nie mogła mówić, choć fizycznie nic jej nie dolegało. Raziel, inkub, który bardzo ją kochał, mówił mi, że w żaden sposób nie może przeniknąć do snu dziewczyny. Musicie wiedzieć że dla nas niemożność kontaktu z ukochaną osobą przynosi straszny ból. Nie każdy inkub umie taki ból znieść, w każdym razie Raziel nie umiał. Udręka, spowodowana oddaleniem od kobiety tak go wyniszczyła, że popełnił samobójstwo. Bardzo mi go brakuje, był moim najblizszym przyjacielem. Jeśli chodzi o mnie, to chyba miałem przez całe życie szczęście – aż do teraz nigdy nie byłem sam, zawsze znalazła się jakaś kobieta, która mnie potrzebowała.
Moja ostatnia ukochana odeszła do krainy, którą ludzie nazywają niebem zaledwie kilka dni temu. Miała osiemdziesiąt pięć lat, była sparaliżowana i mieszkała w domu starców. Byłem przy niej, kiedy umierała, być może nawet mnie widziała, bo w momencie, kiedy odchodziła obróciła się w moim kierunku i uśmiechnęła. Tak strasznie chciałbym, żeby ten ostatni uśmiech był właśnie dla mnie! Nie wiem, czy znajdzie się jeszcze kobieta, która przywoła mnie do siebie w sennym marzeniu, pozwoli się dotknąć, otworzy na moje pieszczoty. Mogę mieć tylko taką nadzieję...
Jest zimno, nikt mnie nie woła, pora zasnąć.
Sukces, miłość, władza, pieniądze bywają przyczynami rywalizacji.
Czy to aby na pewno skończony zbiór możliwości?
A ty? Z kim konkurujesz?
Jesteś pewien, że wiesz jaka jest stawka tej rywalizacji?
Masz dłuższą chwilę?
Zapraszam do lektury.
Poznajcie losy pewnego śmiertelnika...
- Cholera jasna! – zaklął soczyście, uskakując sprzed maski czarnego chryslera.
Gdy wychodził z biurowca było już ciemno od kilku godzin. Zatrzymał się przed szklanymi drzwiami, rozejrzał i zaciągnął powietrzem. Zimna, miejska noc, dla niego od zawsze miała zapach spalin. Zawinął w luźny węzeł proste, ciemne włosy opadające na kołnierz sportowej marynarki i wolnym krokiem ruszył wzdłuż garaży. Z rękoma wbitymi w kieszenie, nieomal wpadł pod koła auta wyjeżdżającego z podziemnych garaży biurowca. On nie potrzebował samochodu. Mieszkał niedaleko i nie miał do kogo wracać. W domu czekała na niego tylko fretka.
- Mateo, Mateo…
Obejrzał się gwałtownie na dźwięk swojego imienia. Nikogo jednak nie dostrzegł. Przyspieszył kroku. Ostatnimi czasy często zdarzały mu się podobne sytuacje, ale kładł wszystko na karb przepracowania. Był zmęczony. Projekt, nad którym obecnie pracował, wysysał wszystkie jego siły, absorbował całość myśli, ale tego było mu trzeba, wywoływało to uczucie zadowolenia.
Dzięki pracy nie miał czasu by myśleć o Niej.
Dzięki pracy rywalizował z Nim.
Właśnie po to zmienił miasto, dlatego rzucił poprzednią pracę i zerwał stare znajomości. Pierwszy powód miał na imię Lou. Wieloletnia partnerka i powierniczka, której zawierzał zawsze i we wszystkim. Kobieta inteligenta, czuła i piękna. Jego jedyny skarb. Skarb, od wspomnień o którym, chciał się uwolnić.
Drugim powodem był Adam – niegdyś jego najlepszy przyjaciel. Tworzyli duet marketingowców nie do pokonania: każda ich kampania odnosiła sukces, wspólnie wygrywali lwią część przetargów, nagrody w konkursach należały do nich. To były wspaniałe czasy: kumpel, z którym rozumieli się bez słów i ukochana kobieta u boku. Ale teraz Adam, szef działu strategii Advertainment - konkurencyjnego domu mediowego, był największym rywalem Mateo. A Lou? Lou odeszła pewnego ranka, po cudownej, namiętnej nocy. Do Adama. Tego samego dnia Mateo dowiedział się o planowanej od dawna promocji przyjaciela.
Louisa i Adam. Dwa powody. Dwie najdroższe mu osoby – do wtedy.
Owego popołudnia wyszedł z pracy bez słowa. Przez następne dwa tygodnie nie odbierał telefonów, maili, niemal nie wchodził z domu. Na zmianę: rysował, palił i pił. Pił, palił i rysował: Ją. Półprzytomne noce prześladowały go koszmarnymi wizjami, zawieszonymi w kłębach tytoniowego dymu: ona w ramionach innego mężczyzny, ona pobita, ona z rozszarpanym gardłem, ona rozkrzyżowana między drzewami, ona zadźgana, ona z rozwleczonymi wnętrznościami, ona płonąca żywcem. Nad ranem kompletnie wyczerpany popadał w odrętwienie. Nienawidził poranków, bo wtedy odeszła, pił więc jeszcze więcej niż nocą.
Czasem dopadał go Morfeusz , nie takiego jednak odpoczynku sobie życzył. Chciał spać snem pijanego, snem martwym a tymczasem śnił w pełni świadomy, że oto, po raz kolejny, Lou od niego odchodzi. Budził się z krzykiem i przerażeniem. Zdawał sobie sprawę, że ciągle ją kocha. Spoglądał wtedy z trwogą na grafiki zaścielające podłogę pokoju i ze szlochem spełzał do monopolowego na parterze, po kolejną dawkę zapomnienia.
Któregoś wieczora, po prostu uciekł z mieszkania. Noc była bezwietrzna, wczesnozimowa. Lekki mróz delikatną glazurą lodu pokrył kałuże i chodniki. Szklił się asfalt i lśniło niebo milionami migotliwych punktów. Nawet księżyc swą perłową tarczą, nie przyćmiewał światła gwiazd. Mężczyzna, w samej tylko koszuli, godzinami błąkał się po ulicach miasta. Chwiejnym krokiem przemierzając kolejne przecznice, przypadkiem znalazł się w parku. W szmerach nocy ciągle słyszał jej szept. Ścigał go wśród zadbanych alei i klombów, dopadał na wąskich ścieżkach, zaskakiwał na otwartych przestrzeniach trawników. „Muszę ci coś powiedzieć…” „Odchodzę…” „Kocham go…” „Uważaj na siebie…”. W końcu, strzępy rozmów zagnały go, niczym ogary jelenia, na zdewastowany plac zabaw w zapuszczonej części miejskiego ogrodu. Połamane ławki i plastikowe części karuzeli, przeżarte rdzą sprężyny bujaków, powyginane, niczym w paroksyzmie choroby, pręty barierek i zjeżdżalni - wszystko pokryte warstwą zmarzniętej wilgoci, błyszczące jak świeżo malowane. Podszedł do skrzywionej huśtawki i ciężko usiadł na resztkach siedziska. Mroźną ciszę rozdarło skrzypienie od lat nieoliwionych zawiasów. Oparł rozpalone czoło o zimny pręt i zamknął oczy.
***
„Głupiec” - pomyślała, wzdychając. – „Jeszcze jeden głupiec.” Zapaliła papierosa i zaciągnęła się powoli. Błędny, czerwony ognik rozżarzył się na moment, tańcząc przed jej bladą, delikatną twarzą. Od dłuższej chwili przyglądała się męskiej postaci na huśtawce. Takich jak on – kandydatów do wieczności, wyczuwała na odległość. Zawsze wiedziała, gdzie ich znaleźć. Dziś również przeczucie jej nie zawiodło. Mężczyzna siedział, pogrążony w niemej rozpaczy, a ona, stojąc między drzewami, dzieliła jego uczucia i myśli. Współodczuwała i, choć emocje przelewały się w tym człowieku, niczym sztormowe morze przez zaporę falochronu, nie dawała się im unieść.
Z wolna, bezgłośnie obeszła mężczyznę za plecami. „Nie. To zdecydowanie nie jest twój czas” - pomyślała, zaglądając mu w twarz z bardzo bliska. Nie widział nic, nie poczuł.
- Zapomnij… - szepnęła mu do ucha, ledwie powstrzymując się przed pogładzeniem go po policzku. Po czym, smakując papierosa, zaciągnęła się głęboko i delikatnie dmuchnęła w jego stronę. Dym, splątawszy się z obłokiem oddechu mężczyzny, zawirował gwałtownie, szkicując esy-floresy wokół jego głowy i szybko rozpłynął się w mroźnym powietrzu.
***
Przez moment wydawało mu się, że widział sylwetkę Lou niknącą między drzewami. Jej płaszcz, jej włosy. Zapłakał. Ciężkie, gorzkie krople spływały strumieniami po policzkach, wypłukując alkohol, miłość i żałość. Najpierw powoli i bezgłośnie żłobiły bruzdy w szarej twarzy, później wezbrały szlochem, gdzieś wewnątrz umęczonej piersi. Łzy płynęły, zmywając kolejne warstwy złudzeń: nadzieję, wspomnienia.
Uczucia stopniowo gasły, niczym ognisko przysypywane małymi garściami pyłu. W końcu wśród popiołów pozostała tylko złość. Ona też znalazła ujście: do rana wył jak potępieniec, wypełniając park żałosną skargą, przekleństwem i groźbą.
Od tego wydarzenia minęły dwa lata. Zmienił firmę, ale nie branżę. Miał spore doświadczenie więc konkurencja przyjęła go z otwartymi ramionami a dojście do samodzielnego stanowiska w Medivie zajęło mu niewiele czasu i tylko nieco więcej wysiłku. Intensywna psychoterapia, której część stanowiło, między innymi, posiadanie zwierzęcia, przyniosła pewne efekty. Ciągle jednak w koszmarne noce łykał pigułki.
***
- Ludzie są dziwni…
- Och! Mój drogi, rozbrajasz mnie swoją naiwnością!
- Mhm.
- Nie chciałam cię urazić. Jesteś jeszcze młody, naiwność to twój przywilej ale masz rację: ludzie są dziwni.
- I dlatego tak się nimi interesujesz?
- Między innymi dlatego.
***
W klubie, jak zwykle w piątek panował potworny ścisk. Gdyby nie fakt, że przyszedł dziś wyjątkowo wcześnie, nie udałoby mu się zając nawet tego stołka przy barze. Znajomi z pracy i ich partnerzy ulotnili się do domów zaraz po pierwszym koncercie, siedział więc sam, sącząc kolejne piwo, i przysłuchując się następnemu wykonawcy.
Wysoki, młody człowiek o albinotycznej urodzie, niskim, aksamitnym głosem czarował publiczkę. Reszta muzyków zespołu się nie liczyła. Ważny był tylko wokalista i jego słowa, lepkie od erotyzmu, nasycone emocjami, wprawiające w drżenie gęste od dymu powietrze i serca słuchaczy. Wyśpiewywane kojącym głosem frazy, trafiały w najczulsze punkty, wbijały się w umysł precyzyjnie niczym igły do akupunktury w skórę, niepokoiły i drażniły.
Wreszcie białe, półdługie włosy wykonawcy opadły na jasną twarz w ukłonie kończącym koncert. Przez chwilę nic się nie działo, później ozwały się oklaski i okrzyki. Tłumek pod sceną zafalował, przepuszczając wokalistę.
Mateo obserwował chłopaka przez cały występ. Nie umknęło jego uwadze, że młodzieniec śpiewał dla kogoś. Ciekawość marketingowca została zaspokojona. Młody człowiek podszedł do stolika w głębi sali i lekkim skinieniem głowy przywitawszy się z pozostającą w mroku osobą, usiadł. Mateo dostrzegł szpilki, zgrabną łydkę i długie palce gładzące dłonie albinosa. Para siedziała nie odzywając się do siebie ani słowem a mężczyzna, wyciągając szyję, wpatrywał się w ciemność, usiłując przez smugi tytoniowego dymu dojrzeć twarz towarzyszki muzyka. Bezskutecznie. Zagadnął więc barmana:
- Ta dziewczyna przy stoliku w kącie sali… – Wskazał ruchem głowy. – Czy wiesz: kto to jest?
Tatuowany, jasnowłosy barman uśmiechnął się jednym tylko kącikiem ust i odparł lakonicznie:
- Wiem.
Niemal w tym samym momencie delikatna, niemal anielska twarz młodej kobiety, oświetlona przez płomień zapalniczki, od którego zapalała papierosa, wychynęła na chwilę z mroku. Mateo zapatrzony, nawet nie zwrócił uwagi na powściągliwość odpowiedzi.
- Więc mów! – Zafascynowany widokiem, ponaglił rozmówcę, nie spuszczając wzroku z kąta sali. – Kim jest ta babka? To jej chłopak?
Srebrne stożki kolczyków uniosły się wraz z brwią barmana, nadając twarzy nieco demoniczny wyraz.
- Ciekawość to pierwszy stopień do…
- Do piekła. Tak, wiem – wpadł mu w słowo Mateo.
- … do wieczności – spokojnie dokończył barman.
- To to samo. Mów: kim są? – marketingowiec drążył niecierpliwie. Blondyn zza kontuaru przez chwilę przyglądał mu się badawczo, powoli nalewając ciemne piwo do dwóch wyjątkowych, rżniętych w krysztale, szklanic, po czym odpowiedział:
- To Mirage i jej syn.
Tym razem to Mateo spojrzał uważnie na barmana, który właśnie, z nieodgadnioną miną, stawiał przed nim czarny, pienisty napój.
- Ona nie wygl… - Nie zdążył zapytać, bo blondyn przerwał mu w pół słowa:
- Młody wychodzi. Mógłbyś podać jej piwo? Drugie dla ciebie: firma stawia!
Faktycznie. Albinos wstał i odsunąwszy krzesło, nachylił się w ciemność, sięgając dłonią twarzy kobiety. To nie był niewinny, synowski pocałunek ale Mateo lawirując z piwami między ludźmi nie mógł już tego widzieć.
***
- Fascynujące!
- Co takiego?
- Poczuj myśli tego śmiertelnika! Czujesz? Jedna istota a ile sprzeczności: kocha i nienawidzi, chce zapomnieć i pragnie pamiętać, potrzebne mu życie, choć chciałby umrzeć…
- Tak. Jest w nim coś nieodgadnionego…
***
Stał, niczym słup soli, z dwiema szklanicami w dłoniach i głupim uśmiechem na twarzy, wpatrując się w pozostającą poza zasięgiem światła Mirage. Te same brązowe loki, te same usta. Zdała mu się bardzo podobną do Lou. Wraz z tą myślą uderzyła go cała tęsknota za ukochaną i chwilowo zapomniał języka w gębie.
- Witaj Mat – zagadnęła postać, wskazując dłonią miejsce naprzeciw. Zaskoczony marketingowiec zmarszczył brwi i usiadł przy stoliku. Kobieta, opierając się na łokciach o blat, wychyliła się z mroku i dopiero teraz dostrzegł pewne różnice: pełniejsze usta, prosty nos, no i tęczówki. Zupełnie inne: duże i bardzo ciemne, niemal czarne a nie błękitne, jak letnie niebo, ze złotymi plamkami. Nieco zgaszony tym odkryciem, spuścił wzrok i posmutniał.
- Witaj. Przepraszam, przez chwilę wydawało mi się, że się znamy – rzekł, nie patrząc Mirage w oczy.
- Rozumiem – odpowiedziała, jakby zdarzało jej się to bez przerwy. Wyjęła z ręki mężczyzny jedno z piw i postawiła przed sobą.
- Kogo ci przypominam? – wybrzmiało łagodnie zadane pytanie a kobieta wystudiowanym ruchem zapaliła kolejnego papierosa.
- Nie ważne – odparł z głębokim westchnieniem, ciągle wbijając wzrok w purpurową serwetę stolika. Długie palce pogładziły Mateo po policzku i delikatnie chwytając podbródek, uniosły jego twarz, zmuszając do spojrzenia rozmówczyni w oczy. Przez moment miał wrażenie, że jej źrenice rozjarzyły się niczym żar papierosa, którego trzymała w ręku.
- Opowiedz mi o niej – poprosiła szeptem, pochylając się ku niemu a subtelne, szarobłękitne smugi tytoniowego dymu nieśpiesznie zakreślały ornamenty nad ich głowami.
Zapewne pod wpływem alkoholu, rozmowa trwała całą noc. W zasadzie był to monolog. Mężczyzna mówił a Mirage słuchała, tylko od czasu do czasu dodając coś od siebie i zachęcając do dalszych opowieści. Dopiero przed barem, gdy się żegnali Mateo przytrzymując drzwi samochodu, do którego wsiadała, zadał jedno pytanie:
- Jak ci na imię?
- Gabrielle – padła spokojna odpowiedź.
- Dzięki aniele. To było mi potrzebne. – Uśmiechnął się i z wyczuciem zatrzasnął drzwi czarnego auta. Kobieta z niedowierzaniem pokręciła głową, wrzuciła bieg i odjechała.
Niebo na wschodzie powoli jaśniało zapowiedzią nadchodzącego dnia.
***
Tego wieczoru znów został po godzinach. Całkiem dobrowolnie. Ambicja, by udowodnić Adamowi, że jest od niego lepszy była motorem napędowym całości działań zawodowych Mateo. Poza tym, puste mieszkanie i perspektywa nocy dręczącej koszmarami też nie zachęcały do powrotu.
Projekt, nad którym, wraz z ekipą, obecnie pracował, powodował szybsze bicie serca w całej agencji. Wielki, ogólnokrajowy launch nowej marki był przedsięwzięciem, o wstępne pomysły na realizację którego klient poprosił trzy wielkie domy mediowe, w tym również Advertainment – firmę Adama. Mateo był przekonany, zresztą całkiem słusznie, że jego ex-przyjaciel stoi na czele teamu tworzącego strategię dla tej akcji. Tym bardziej, zależało mu na dopracowaniu szczegółów, tak by Mediva wygrała ten konkurs i by on, Mateo, pogrążył konkurenta i zdrajcę.
Właśnie zamierzał sobie zrobić sobie przerwę, gdy usłyszał kroki. Przegarniając rozpuszczone włosy, oderwał wzrok od monitora i zerknął na szklaną ścianę, która oddzielała biuro od korytarza. Nikogo. „Pewnie sprzątaczka” pomyślał i chwyciwszy swój ulubiony, łaciaty kubek do kawy, poszedł do kuchni.
Wyszorował naczynie i napełnił ekspres. Opierając się o krawędź szafki, czekał aż woda pod ciśnieniem wydobędzie z niepozornego brązowego pyłu pełnię, stawiającego na nogi, aromatu. Po raz kolejny roztrząsał w myślach słabe punkty wstępnego projektu, gdy znów usłyszał szybkie: puk, puk, puk. Mimo wykładziny, odgłos szpilek uderzających o podłogę, niósł się po piętrze głośnym echem.
- Kogo tu niesie o tej godzinie? - zapytał sam siebie. Wyjrzał z pomieszczenia, ale kobieta zniknęła za rogiem, pozostawiając w powietrzu zapach ciężkich cedrowych perfum i czegoś jeszcze. Mateo chodząc po korytarzu, węszył niczym pies, nie był jednak wstanie określić co to za woń, wrócił więc po kawę.
Wychodził właśnie, gdy Cuba, dyrektor Medivy, blady i słaniający się na nogach, wpadł na niego w drzwiach kuchni.
- Powoli nerwusie! – rzucił ze śmiechem Mateo, w ostatniej chwili uchylając rękę trzymającą kubek. Zaraz jednak, widząc opłakany stan mężczyzny, spytał poważnie:
- Ej szefie, co jest? Wszystko ok?
- Mhm – wymamrotał Cuba, kończąc pierwszy kubek mineralnej. Oparł się ciężko o dystrybutor. - Dzięki za troskę, Mat. Już w porządku – rzekł, napełniając plastikowe naczynie ponownie i uśmiechając się nieprzekonująco. Mateo skinął głową i już wychodził z kuchni, gdy w drzwiach zatrzymał się i zapytał jeszcze:
- Kim była ta kobieta?
- Ugh! – Jego szef omal nie zadławił się przełykaną wodą. Dał jednak radę oblać sobie koszulę. - To była właścicielka Medivy – wykrztusił.
Czoło marketingowca pomarszczyło się poprzecznie w wyrazie zdziwienia.
- Nie patrz tak na mnie. Ja tu tylko dowodzę. Ona wszystkim trzęsie.
Cuba przeglądał szafki w poszukiwaniu papierowych ręczników.
- Babie cholernie zależy na wygraniu tego konkursu – wyjaśniał. – Muszę uważać, inaczej wylecę – wypowiedział zdanie, nerwowo przełykając ślinę. Mateo oparty o futrynę drzwi, sączył gorącą kawę. Niepomiernie zdziwiło go zdenerwowanie szefa, który w kryzysowych sytuacjach, zazwyczaj, bywał wzorem opanowania. W końcu, zbierając się do wyjścia, podsumował dosadnie:
- No to mamy przejebane.
Odpowiedział mu krzywy uśmiech Cuby, który łykał właśnie jakieś prochy na uspokojenie. Marketingowiec wzniósł toast kawą i wyszedł.
- Się baba uparła – dopowiedział sobie z przekąsem, będąc już na korytarzu.
- Demon! Nie baba – sprostował go jeszcze głos szefa dobiegający z kuchni.
***
- Co sądzisz o miłości?
- Hm… To przez nią i egoizm staliśmy się, kim jesteśmy.
- Chciałeś powiedzieć: przez brak miłości?
- Mhm, lub jej nadmiar. Wróć do łóżka kochanie!
***
Zlany potem, ocknął się na zimnej, kuchennej podłodze we własnym mieszkaniu. Znów mu się śniła. Przekręcił się na plecy i spojrzał na zegar. Czwarta trzydzieści – cyfry na wyświetlaczu lśniły rubinowo. Chciał wstać. Jednak w równym stopniu co przebudzenie w kuchni, zdziwił go piekący ból dłoni, który pojawił się, gdy próbował się na nich wesprzeć. W kompletnych ciemnościach nie mógł dostrzec przyczyny tego nieprzyjemnego odczucia.
Podniósł się ostrożnie i łokciem zapalił światło. Spojrzał na swoje ręce: wnętrza dłoni silnie krwawiły, pokryte licznymi nacięciami. Cała kuchnia uwalana była posoką, niemal każdy blat, każda szafka i szuflada były pomazane krwią. Wszędzie leżały noże i nożyki. Ślady na ostrzach wyraźnie wskazywały, że każde zostało wypróbowane.
Mateo odkręcił kran i zanurzył dłonie w zimną wodę. Rany piekły a on zastanawiał się, które psychotropy tak mu „pomogły”, dlaczego do cholery nic nie pamięta i co powie rano w pracy.
***
Wyłączył komputer, ostatni raz rzucił okiem na biuro i zamknął drzwi. Znów się zasiedział. Idąc korytarzem, w myślach przeglądał zawartość lodówki, pod kontem przydatności do spożycia na kolację. Czekając na windę doszedł do wniosku, że zupa z kostek lodu nie wchodzi w rachubę, i że musi jeszcze zrobić zakupy.
- Mateo… - rozległ się naglący szept. Marketingowiec obejrzał się, wyrwany z zamyślenia.
- Mateo… - dało się słyszeć ponownie.
- Tak?! O co chodzi? – zawołał w pustkę korytarza. Wyjrzał za narożnik. - Tu jestem! - krzyknął jeszcze raz, poirytowany brakiem odpowiedzi. Nic. Zero odzewu. Przekonany, że ktoś sobie z niego żartuje, zajrzał do najbliższego pomieszczenia. Tu również nikogo nie było. Podobnie jak w kolejnych kilku. Tylko w biurze szefa paliło się światło. Dotarł w końcu do łazienek i po cichu wszedł do męskiej. Cuba, klęcząc w drzwiach kabiny, opierał się o muszlę i rzygał jak kot sierścią.
- Bon apetit, szefie!
Na dźwięk głosu Mateo, dyrektor aż się zerwał.
- Cholera, nie strasz ludzi! – wydusił z siebie, nim kolejny spazm wywracający żołądek na lewą stronę przygiął go do muszli. Mateo litościwie przymknął drzwi kabiny.
- Strułeś się czymś? – zapytał.
- T… tak, w pewnym sensie – zabrzmiała odpowiedź. Marketingowiec nie do końca zrozumiał jej sens, ale słysząc odgłosy dochodzące z kabiny, zaniechał dopytywania o szczegóły.
Po jakichś dziesięciu minutach Cuba wyszedł z toalety. Z podkrążonymi oczyma i bladą, pokrytą kroplami potu skórą wyglądał na ciężko chorego, starał się jednak nadrabiać miną. Mateo obserwował go, oparty o brzeg umywalki. Mężczyzna wypłukał kilkakrotnie usta i włożył głowę pod kran.
- Idę na urlop. Dokończysz projekt i przedstawisz go klientowi – zakomenderował dyrektor Medivy, wytarłszy kark papierowym ręcznikiem.
- Ale Cuba… - Mateo czuł się z lekka zaskoczony tak nagłą decyzją.
- Żadnego „ale”. Dasz radę stary. Zresztą i tak prawie samodzielnie prowadzisz to zadanie. - Szef poklepał go po ramieniu, uśmiechając się blado. – Ann przekaże Ci info. Ja muszę odpocząć – rzucił na odchodne.
Mateo pogrążony w rozmyślaniach nad konsekwencjami nowego stanu rzeczy człapał do wyjścia. Będąc gdzieś w połowie korytarza usłyszał pośpieszny stukot obcasów i gong którejś z wind. Ruszył biegiem, nie mając ochoty czekać na kolejną. Jak zwykle: nie zdążył. Drzwi zamknęły mu się przed nosem. Przez szczelinę zdążył tylko dostrzec damski, popielaty kostium.
- Co za cholera! – zaklął. – Mogła przytrzymać te drzwi.
Ze złością walnął pięścią w przycisk.
***
Obudził się nagle. Za oknem dniało. Szary i ponury, miejski świt wlewał się do pokoju, przez wielkie, niczym nie przesłonięte szyby. Z objęć Morfeusza wyrwał go łomot własnego serca i koszmarne przeświadczenie, że on: Mateo, po raz kolejny zamordował swoją ukochaną i znienawidzoną Louisę. Gdy oprzytomniał, odruchowo rzucił okiem na ozdobny czasomierz, stojący na parapecie. Dochodziła piąta. „Jeszcze trzy godziny snu” pomyślał. Zamknął oczy i przekręcił się na drugi bok, naciągając kołdrę na ramiona. Mierziła go źle układająca się poduszka, uniósł więc lekko głowę i jął ją poprawiać. Jego senny wzrok, na moment spoczął na ścianie, później na podłodze, by znów szybko wrócić na ścianę. Przez ułamek sekundy, rozszerzonymi z przerażenia źrenicami wpatrywał się w wielki, ociekający farbą napis. Wzdłuż całej ściany widniały wymalowane słowa: „ Nie zapominaj!”. Zerwał się z łóżka, ale zaplątawszy się w mokrą od potu pościel, padł jak długi na jasną, drewnianą podłogę. Parę centymetrów od jego twarzy, w kałuży krwi leżała fretka, a dokładniej: jej fragment. Zwierzątko było rozerwane na dwie części, z których jedna zmatowiałymi źrenicami wpatrywała się właśnie w Mateo, a druga, o zmierzwionym i polepionym futrze, leżała pod ścianą. Ten widok uświadomił mu czym wykonany był napis. Treść żołądka gwałtownie podjechała mu do gardła. Uniósł się na drżących łokciach i zwymiotował. Załzawionymi oczyma zobaczył na swoich przedramionach i dłoniach głębokie, dziwnie znajome ślady pazurków.
***
Raut z okazji zdobycia tak ważnego klienta, odbywał się w restauracji na ostatnim piętrze wieżowca, w którym znajdowały się biura agencji. W dyskretnie oświetlonych, fioletowo- bordowych wnętrzach pracownicy Medivy gratulowali szefowi projektu sukcesu, wróżyli kolejne oraz szybki awans.
Mateo czuł się jak król i to bynajmniej nie z powodu licznych pochwał, ale dlatego, że udało mu się zrealizować swój własny, dawno wyznaczony cel. Dokopał Adamowi, pokonał go na całej linii, to jego projekt okazał się lepszy, jego pomysł doceniono a nie Adama, to jego kampania będzie realizowana na terenie całego kraju. Adam bez niego jest nikim, nie potrafi stworzyć niczego nowego. Jest zerem. Teraz Lou zobaczy z jakim nieudacznikiem się związała. „Uch! Jestem najlepszy” myślał, sącząc kolejnego drinka. Ze słodkiego samozachwytu wyrwał go głos szefa:
- Witaj mistrzu!
Uśmiechnięty Cuba wyglądał na wypoczętego.
- Hej, widzę, że urlop ci służy. Co tu robisz? – zapytał, zdziwiony Mateo.
- Chciałem ci pogratulować. Poza tym powinieneś kogoś poznać – tajemniczo dodał dyrektor. – To autorka twojego sukcesu…
- Nie rozumiem… - marketingowiec pokręcił głową.
- Wiesz… pomysł, by powierzyć ci realizację tego projektu nie należał do mnie. Tak po prawdzie to… - Cuba przepraszająco spuścił wzrok. – To nie całkiem w ciebie wierzyłem – dokończył. - Chodźmy, przedstawię cię właścicielce agencji.
Podeszli do grupki osób stojących nieopodal barku. Cuba chciał się delikatnie wcisnąć między rozmawiających, ale ci na jego widok rozstąpili się sami.
- Przyprowadziłem wam naszego bohatera! - Uwaga szefa spotkała się z taktownym rozbawieniem grupki.
- Chwała zwycięzcy! – Aksamitny głos mimo swej delikatności uciszył śmiechy. Dyrektor Medivy zmieszał się i wczuwając się w rolę gospodarza rzekł:
- Mistrzu, pozwól, że przedstawię cię pani Gabrielle Mirage.
Mateo nie słyszał dalszych słów. Déjà vu zdarzało mu się czasem, ale jeszcze nigdy to złudzenie nie było tak silne. Miał wrażenie jakby oglądał film, znając dialogi na pamięć. Wiedział, że za chwilę padną słowa…
- Witaj Mat – rzekła postać, wpatrując się w mężczyznę z delikatnym uśmiechem na twarzy.
- Witaj Mirage.
Cuba widząc, że się znają, zagadując, zgarnął rozbawione towarzystwo i zostawił ich samych.
- Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. Trochę mi teraz głupio – przyznał marketingowiec, pociągając łyk alkoholu.
- Niepotrzebnie. Zdarza mi się wcielać w rolę „barowych psychologów” – odrzekła kobieta, puszczając do niego oko. Mateo roześmiał się:
- Powinienem ci podziękować. Dzięki tobie spełniło się moje marzenie.
- Cóż… - Wzruszyła ramionami. – Czasem robię też za złotą rybkę. Zostały ci jeszcze dwa życzenia.
Przekomarzając się, zamachała słomką do napoju, niczym magiczną różczką. Mężczyzna podchwycił temat i odpowiedział:
- Teraz mam tylko jedno: wyjdźmy stąd. Muszę odetchnąć.
Mirage przytaknęła i ruszyła w kierunku drzwi restauracji, wymieniając po drodze pustą szklankę na pełen kieliszek. Mateo szedł za nią korytarzem, obserwując głębokie wycięcie ciemnozielonej sukni na plecach i równie długi rozporek na udzie. Dopiero po chwili zorientował się, że doszli do wyjścia na dach, przy zamku którego Mirage właśnie manipulowała.
- Czy one, przypadkiem, nie powinny być zamknięte na klucz? – spytał, wskazując na drzwi.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko i gestem zaprosiła na dach najwyższego budynku w mieście.
- Po pierwsze: nie ma przypadków. Po drugie: powinny. Po trzecie: nie dla mnie – wyliczyła z rozbawieniem.
- Czyżbyś, oprócz bycia psychologiem i złotą rybką, miała jeszcze złodziejski fach w ręku? – rzucił pół-żartem, pół-serio.
- A po co miałabym się włamywać do własnego budynku? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Po raz kolejny tego wieczoru zdziwienie nie pozwoliło Mateo skomentować.
***
Z dachu wieżowca miasto dywanem świateł ścieliło się u stóp. Jedynie ich nieustanny ruch, odróżniał widok w dole od widoku rozgwieżdżonego, bezksiężycowego nieba. Lekki chłodny wiatr nie niósł żadnych zapachów. Przynajmniej dla Mateo, bo Mirage, stojąc blisko krawędzi budynku, z zamkniętymi oczami, wyglądała jakby węszyła. Przyglądał się jej bezczelnie i bezkarnie. Wgapiał się w jej postać, przekonany, że nie jest tego świadoma i zastanawiał się dlaczego tu przychodzi. Kobieta uśmiechnęła się lekko i nie otwierając oczu, zwróciła twarz w stronę mężczyzny:
- Po prostu, lubię tak stać. To miejsce to dla mnie taki… „pępek świata”. Tu się wszystko krzyżuje, plącze, kończy i zaczyna…
- Tak, to niesamowite miejsce. Dech zapiera ta panorama. Często tu bywasz? – zapytał, rozglądając się po dachu.
- Gdy tylko mam wolne – odrzekła, nie zmieniając pozycji.
Trwali tak dłuższą chwilę: ona z założonymi rękoma i kieliszkiem martini w dłoni, niewzruszona jak skała, on obok niej, z rękami w kieszeniach, niespokojny w duchu niczym dzikie zwierzę na uwięzi.
Zapatrzył się w dal. Ta otwarta przestrzeń niepokoiła go i pociągała jednocześnie. On i świat. Jeden na jednego. Nie był przyzwyczajony. Widok ciągnący się w nieskończoność: przed nim, za nim, po bokach. Wiatr tańczący wokół jego postaci dawał boskie poczucie lekkości. Stanął na gzymsie. Tu, mając niebo i ziemię na wyciągnięcie ręki, był niezależny i silny. Po raz pierwszy czuł się panem swojego życia. Był wolny. Już wiedział, że nie chce wrócić tam, na dół, do betonowych ścian klatek mieszkań i biur, klimatyzowanego powietrza z odzysku, do obowiązków, wspomnień i oczekiwań, do współpracowników, znajomych, ex-przyjaciół, do bezcelowej już teraz egzystencji.
- Chciałabym na co dzień czuć się tak, jak tu, w tej chwili. – Zdanie wypowiedziane przez Mirage zabrzmiało jak jego własne pragnienie. Zrozumiał, że nie wróci. Decyzja wypłynęła spośród jego myśli, jak kropla oliwy na powierzchnię wody. W tym samym momencie smukła dłoń o długich palcach uderzyła go między łopatkami, zrzucając z dachu.
- Trzecie życzenie – szepnęła kobieta, nawet nie spojrzawszy za krawędź.
***
- Musiałam go uprzedzić. Stanowił potencjalne zagrożenie.
- Był specjalistą, ale przecież nie mógł ci zaszkodzić.
- Kochany, nie mówię o firmie. Spróbuj mnie zrozumieć. Wiesz przecież, że gdyby zabił tą swoją Lou a później popełnił samobójstwo, zostałby jednym z nas! Wieczność stałaby się jego udziałem! Jego karą!
- Mhm. Konkurencja. Jest nas zbyt wielu. Ech… jak tak dalej pójdzie, to znów zaczną się polowania i tym razem, to my będziemy zwierzyną. Masz rację. Dziwny był. Dobrze, że przejrzałaś jego myśli.
- Wiem. Mam jednak wrażenie, że… nie do końca… zupełnie jak… jakby miał luki w pamięci…
- Nie myśl już o nim, moja droga. Myśl o mnie. Tylko o mnie. I otrzyj usta, bo już świta, a ty ciągle masz kropelki krwi w kącikach warg.
***
Porywisty wiatr przegarniał resztki liści i śmieci po parkowych alejkach. Przedwczorajsza gazeta, targnięta wściekłym wiatrem, wbiła się w gęste krzaki żywopłotu i tak już została. Wyboldowany tytuł artykułu z pierwszej strony brukowca, krzyczał czerwonymi literami „Zemsta kochanka!”. Niżej można było przeczytać: „Louisa R. została wczoraj zamordowana w swoim mieszkaniu. Rozczłonkowane ciało lokatorki luksusowego apartamentowca w śródmieściu znalazł jej narzeczony Adam W., który krótko po powiadomieniu policji popełnił samobójstwo. Smaczku całej sprawie dodaje tajemniczy napis, wykonany prawdopodobnie przez mordercę.” U dołu, na kolorowym zdjęciu, zajmującym ćwierć strony, widniała ściana, na której, spływającymi krwią literami, wypisane było słowo: „PAMIĘTAŁEM”.
cold_sea : przeczytalem "Szczenię" wszystko sie rozjasnilo :) fajne sa te wpro...
CrommCruaich : Fajne opowiadanie. Wciąga :)
Horsea : Dzięki. :) Polecam "Szczenię". Powinno co nieco rozjaśnić Twoje wą...