AbrimaaL : Zresztą ja nie o tym - po prostu uwierzyć nie mogę ze AbrimaaL nie czyt...
Stary_Zgred : No nie bardzo - pod pojęciem "naukowy" kryje się silny związek z "racjon...
frija : Zgredzie, zauważ, że mitologie, czy Biblię można także uznać za p...
Noc już panowała na nieboskłonie od
paru godzin. W komnacie panowała swoista gra świateł. Z jednej
strony przez wysokie okna o ostrołukowym sklepieniu wpadał blask
księżyca w pełni, z drugiej wesoło tańczący w kominku i na
świecach płomienie ognia. Pomieszczenie było duże. Z jednej
strony okna, z których widok znikał w bezkresnej oddali
horyzontu zlewającego się z ciemnym granatem nieba nakrapianego
gwiazdami. Na lewo od ściany z oknami znajdowały się wielkie
dębowe, dwuskrzydłowe drzwi bogato zdobione smokami i wężami,
obok drzwi mieściła się biblioteczka pełna ksiąg. Nad
biblioteczką wisiały groźnie dwie halabardy i tarcza ze smokiem
oplatającym krzyż. Była to pamiątka po poprzednich pokoleniach i
herb tego domu. Na ścianie naprzeciw okien mieściły się
zawieszone posępnie miecze, pistolety, topory, a u podnóża
ściany płonął kominek, pod którym leżała skóra
niedźwiedzia. Na przeciwległym końcu komnaty od drzwi stało
monstrualnych rozmiarów łoże z czerwoną pościelą zdobioną
złotymi nićmi i baldachimem. Na środku komnaty stał stół
z trzema świecznikami, stosem ksiąg i srebrnym, bogato zdobionym w
motywy smoków kielichem napełnionym do połowy winem. Pan na
zamku- hrabia Bartolomius był człowiekiem wysokim i szczupłym.
Jego czarne czarne odzienie kontrastowało z białymi rękawami i
kołnierzem koszuli. Jego długie, brązowe włosy spływały na
czarną, podbitą od spodu czerwienią spiętą srebrną broszą w
kształcie liścia dębu. Piwnymi oczami wertował grubą, oprawioną
w skórę księgę. Co pewien czas popijał wino. Nagle cichą
melodię ognia w kominku zakłóciło rytmiczne pukanie do
drzwi.
-Kto tam ? - zapytał hrabia. Uchyliły
się drzwi, a zza nich wyłonił się służący.
-Panie, jakaś kobieta z sygnetem z
Pańskim herbem chce się z Tobą widzieć- odpowiedział lokaj
-Wpuśćcie- dał przyzwolenie
Bartolomius.
W tych niespokojnych czasach trzeba
było uważać na wszystkich, zwłaszcza, że mieszkańcy pobliskiej
wioski nie pałali sympatią do hrabiego, zwłaszcza, że ten
odwrócił się od Kościoła. Zamek miał zamkniętą bramę,
a strzegła go zawsze drużyna przyboczna hrabiego. Po chwili weszła
do komnaty kobieca postać przystrojona w ciemnozieloną suknię i
ciemnozieloną opończę ze złotym gryfem. Twarz jej zasłaniał
kaptur, ale widząc hrabiego opuściła nakrycie głowy i ukazała
swoje długie jasne jak słoma włosy i brązowe oczy.
-Witaj Lorelay – przywitał się
Bartolomius całując przybyłą kobietę.
-Witam Cię Bartoloius'ie –
odpowiedziała kobieta.
-Cóż Cię sprowadza o tej porze
? - zapytał się.
-Mam złe wieści z dworu – odparła
Lorelei będąca kochanką hrabiego i jego szpiegiem na dworze
królewskim - Kardynał Carius chce Ci wytoczyć proces o
herezję. Uciekaj, puki możesz. Jutro chce z oddziałem gwardii
kardynalskiej siłą Ciebie pojmać.
-Nigdy mu się nie poddam ! - wycedził
przez zęby Bartolomius
-Uciekaj Skarbie! - krzyknęła dama –
Czeka straszna śmierć na stosie lub podczas tortur. Nie masz szans
z oddziałem kardynała.
-Najwyżej- odpowiedział – nie ugnę
się.
-W takim razie tak będzie lepiej dla
Ciebie najukochańszy – mówiąc to Lorelei wyciągnęła zza
pasa sztylet i pchnęła Bartolomiusa prosto w serce, bo zabiło go
natychmiast. Pocałowała go i powiedziała – przynajmniej nie
cierpiałeś.
Po tym wyszła karząc służbie, żeby
nie przeszkadzała panu. Mieli dopiero rano odkryć, że ich władca
nie żyje. Opuściła zamek. Lecz inkwizycja nie spała i mrok nocy
nie zasłaniał czujnych oczu agentów kardynała. Następnego
dnia, kiedy okolicę obiegła wiadomość o śmierci hrabiego,
pojmano Lorelei pod zarzutem zabójstwa i konszachtów z
heretykiem. Dzięki wstawiennictwu króla i swojemu pochodzeniu
pokazano jej proces jednej z wieśniaczek i dano wybór: albo
odrazu się przyznaje do herezji, zostanie ścięta i potem spalona,
albo nie przyzna się i zostanie przesłuchana bez możliwości
stracenia przed spaleniem. Nie przyznała się. Przez trzy dni
biskup, kat i sędziowie starali się wydobyć z niej zeznania. Od
prostych szczypiec po najwymyślniejsze twory myśli inkwizycyjnej
nic nie dawały. Trzeciego dnia nie wytrzymała. Przyznała się.
Miała pójść na stos następnego dnia.
Wstał ranek, na rynku miejskim ułożono
stos ze szczap drewna, straż kardynalska ochraniała misterną
konstrukcję. Poza Lorelei miała zostać spalona jeszcze jedna
kobieta. Od samego rana było tam pełno ludzi. Kiedy słońce
przesunęło się jeszcze trochę w swej codziennej wędrówce
po nieboskłonie, na targ wyjechał wóz ze skazanymi. Były to
Lorelei i wieśniaczka posądzona o czary. Przywiązano ich do pala
na środku stosu, a biskup pytał się, czy wyrzekają się diabła.
Wszyscy się wyrzekli, na co kapłan puścił ich dusze w pokoju.
Następnie kat podpalił stos. Delikatne języki ognia gwałtownie
stawały się coraz silniejsze. Zaczęły trawić skatowane podczas
procesu ciała heretyczek. Ich wędrówki życia dobiegały
końca, ale był to koniec straszliwy i długi. Po paru dniach nikt
już nie pamiętał już o Lorelei, świat toczył się dalej, a
Kościół szukał dalej czarownic i heretyków...
nicky_nf : ech.. zgadzam się z Margott...jakoś tak nie bardzo mi to podchodzi... w sumi...
margott : oj nie podoba mi się niestety. Mnóstwo błędów- ortografia pół bie...
Horsea : Wyobraźnia bujna ;) Opisy ok. Trochę szwankują dialogi. Jak dla mnie mał...
Krew będzie miał każdy na dłoniach,
a złość na los
w sercu okutym lodem...
AbrimaaL : Nie przekonuje mnie ani treść, ani klimat tego opowiadania. Przedstawia się...
Horsea : Wedle życzenia: :) Na początek tytuł: „1 Gwiazda - Księga...
margott : Kular - mroczny las pochłonął wiele ofiar. Wysokie, stare drzewa, które...
"Umrzeć czy żyć?" –
Patrzę na swoje ręce, które zacisnęły się na węźle i zamarły.
"Jeśli żyć to, po co? Jaki jest cel? Gdzie podziały się ideały? Po co to wszystko?"
Dookoła jednakowi ludzie, szarzy i bez wyrazu, zapatrzeni w pieniądz. Ich oczy sa martwe, zapomnieli, co to znaczy żyć, marzyć, co to są prawdziwe uczucia, emocje związane z miłością, przywiązaniem, czułością i zrozumieniem. Potrafią tylko zazdrościć i nienawidzić.
Po co mówić o swoich uczuciach skoro nikt nie słucha lub udaje, ze słucha. Po co słuchać skoro ludzie są nie szczerzy, a jeśli zdobędą się na szczerość to zaraz potem uciekają od słuchacza jak gdyby był trędowaty.
Krzyczę do ludzi - uśmiechnijcie się do siebie, do ludzi, do mnie, przecież to takie proste a świat stanie się piękniejszy. Nie musimy robić tylko tego, co konieczne. Realizujmy plany, marzenia.
Spełniajmy się!
Uczę się dla jakiejś idei ale cel jest coraz bardziej zamglony; wreszcie zostaje tylko "Papier". Co mam z nim? zrobić? I tak liczą się koneksje i pieniądze.
Żyje - czuje, widzę, słyszę, odczuwam emocje - chciałbym się tym z kimś podzielić - nikt nie słucha.
Przestaje krzyczeć już tylko mówię, coraz ciszej, coraz mniej - nikt nie zauważa zmian.
Jestem cicho - patrzę. Sprawdzam...
Potykam się - brak reakcji, może jakaś kpina.
Potykam się znów - rozglądam się - nic...
Zamykam ostatnia bramę do świata.
A może rodzice? - Cóż, brak łączności.
Krzyczę, wołam o ratunek, a może wyobrażam sobie, ze krzyczę - wszystko jedno.
Nie przewracam się - wciąż stoję, ale bez sił by iść naprzód, brak energii.
Samotność, wyobcowanie to nie służy odzyskaniu sił. Rozglądam się, jestem bezradny, zrezygnowany, dusze się. Każda myśl przelewa czarę goryczy. Nie widzę słońca nadziei, nie chcę widzieć. Za mną jest mrok, spokojny, stateczny, ostateczne rozwiązanie - ukojenie i zapomnienie...
Ktoś zapłacze..., ktoś zauważy..., większość tylko odnotuje w pamięci - bo wypada. Może ktoś wspomni, ale będę miał to już za sobą. Jest mi to obojętne. Odwaga? Tchórzostwo? - To nie to. To zobojętnienie, rezygnacja. Wszystko mi jedno - nie chcę żyć. Wypieram się życia i tak kiedyś umrę więc dlaczego nie teraz.
Wstaje poruszam się powoli, ale każdy ruch jest dokładny i przemyślany. Mam ściśnięte gardło i czuje ucisk w żołądku. Naciągam sznur, patrzę na węzeł - na pewno wytrzyma. A jeśli nie?
Nie! Odpędzam tą myśl od siebie. Musi wytrzymać. Wchodzę na krzesło, wieszam pętle, przekładam głowę. Potem zamykam oczy. Jeszcze chwila i...
Dlaczego? Ktoś zapyta. On, ona, oni. Na chwile otwieramy oczy, uszy, ale serc już nie. Już za późno. Za późno dostrzegamy drugiego człowieka. Nie widzimy, nie słyszymy, nie umiemy lub nie chcemy. Najczęściej nie chcemy zapatrzeni w swoje problemy. Użalamy się nad sobą często bez przyczyny. Przemierzamy życie wpatrzeni w czubki swoich butów.
To my żywi jesteśmy za to odpowiedzialni! To jest nasza wina, nasza znieczulica! Człowieku rozejrzyj się - możesz kogoś uratować. Posłuchaj, usłysz wołanie o pomoc...
Jeszcze nie jest za późno - nigdy nie jest za późno.
Pamięci przyjaciół, których już nie ma.
Rogoźno 26,06,2000
Podobnie jak co roku, również i tej zimy umówiłem się z przyjaciółmi na imprezę, która miała się odbyć w sylwestrową noc. Jak każdego roku wybieraliśmy jedną osobę, która miała być gospodarzem imprezy, a jej dom miał być dewastowany w pijanym widzie przez imprezowiczów. Szczęśliwiec, który okazał się gospodarzem usuwał wcześniej przezornie co cenniejsze sprzęty z mieszkania, ale i tak wszyscy potem ponosili koszty takiej imprezy. Oczywiście wraz z upływem lat imprezy uspokajały się, stając się spotkaniem starych przyjaciół, którzy zazwyczaj nie mieli okazji widzieć się przez cały rok; jednak nasze temperamenty, zwłaszcza poparte procentami, nie pozwoliły nam ukończyć imprezy w cywilizowany sposób.
Nigdy jednak nie było mowy o jakiś bójkach! Chodziło wyłącznie o straty materialne.
Tego roku mieliśmy się spotkać w sylwestrową noc w domu Michała. Dom ów znajdował się na przedmieściach naszego rodzinnego miasta, na uroczym osiedlu w cieniu zalesionych gór. I chociaż pogoda była tej zimy pochmurna i deszczowa, już od początku tygodnia w telewizji zapowiadali ochłodzenie i opady śniegu.
Gwiazdka minęła jak co roku; miła rodzinna atmosfera, łzy podczas składania życzeń, a potem uroczysta kolacja zakończona wręczaniem podarków. Standard, ale zarazem miła odmiana po całym szarym roku wypełnionym pracą. A w poniedziałek po drugim dniu świąt zaczęły się przygotowania do imprezy.
Zadzwoniłem do wszystkich, którzy mieli się stawić u Michała i umówiłem w miarę możliwości na spotkanie w naszej ulubionej knajpie, w Angelusie. W pierwszy dzień tygodnia nie powinno być żadnego ruchu w barze, więc można będzie swobodnie porozmawiać. Przyszedłem oczywiście jako pierwszy, żeby pogadać z barmanem i pograć z nim w lotki i piłkarzyki. A około dwudziestej zaczęli pojawiać się kolejno wszyscy uczestnicy sylwestrowego spotkania. W sumie razem ze mną zebrało się osiem osób. Najmłodszy z nas miał lat 25, a najstarszy 30. Różni ludzie z różnych domów, wykształceni i nie; tacy, którym się powiodło i tacy, których życie ciągle kopie po tyłku czy to z własnej winy, czy też z winy opatrzności.
Zapanował miły, niemal podniosły nastrój. Uściski, „misiaczki”, powitania, morze piwa… Ustaliliśmy w sumie to co zwykle, ale każda okazja jest dobra, żeby napić się w gronie osób, które lubi się najbardziej, do których ma się sentyment… Jak zwykle zrobimy zbiórkę na alkohol, a potem mój braciszek zawiezie go dzień wcześniej do domu gospodarza. Całe jedzenie, każdy ile może, przyniesie już w dniu imprezy ze sobą. Podobnie muzyka; w zasadzie każdy z nas lubi podobny gatunek muzyki, więc z tym nie ma nigdy problemu.
Znów wróciłem do domu po drugiej w nocy. Dobrze, że wszyscy spali…
Kolejne coraz zimniejsze dni grudnia upływały na przedimprezowej gorączce. Przeliczanie funduszy na moce przerobowe organizmu plus ewentualne dofinansowanie tych, którym nie przelewa się nie tylko gorzałka. Jak zwykle w takich okolicznościach pytanie i prośba zarazem: „mamusiu, zrób sałatkę, sernik i upiecz karkówkę, bo na Sylwestra idę do Michała i robimy zrzutkę, proszę…” I tak kolejne krótkie dni i długie wieczory spędzane w knajpie na grze w lotki.
Nadszedł wreszcie dzień Sylwestra. Od rana, gdy tylko wstałem na lekkim kacu, rozpocząłem odliczanie wlekących się w nieskończoność minut i godzin; byle do osiemnastej. Pierwotny pomysł spotkania się o szesnastej upadł, ze względu na to, że wszyscy chcieli doczekać do północy, a nie u wszystkich już taka mocna głowa jak niegdyś, a człowiek nie wielbłąd i pić musi.
O piątej po południu nie wytrzymałem i poprosiłem brata, żeby mnie zawiózł do Michała. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że poza gospodarzem i jego bratem Markiem na miejscu był już Krzysiek. A do godziny siódmej wieczorem cała ósemka była już w komplecie. Jak zwykle impreza zaczęła się dosyć skromnie, jakiś posiłek, kilka kieliszków wódki, parę piw. W miarę, jak alkohol zaczynał krążyć w żyłach spotkanie nabierało impetu dyskusje stawały się żywsze, a twarze czerwieńsze. Muzyka jakby przycichła, chociaż cały czas ktoś podchodził do wieży i kręcił potencjometrem o kilka kresek w stronę znaku plus. Niektórzy zaczęli pląsać w rytm szaleńczo szybkiej i mocnej muzyki EBM, inni oddalili się w parach aby przedyskutować kilka palących spraw, które w rzeczywistości były najbardziej błahymi problemami pod słońcem. Chipsów, paluszków i alkoholu ubywało, ale jak to w sylwestrową noc nikt nie był aż do końca wystarczająco pijany.
Po toaście o północy wszyscy wrócili do imprezowania, ale każdy odnosił wrażenie, że impreza jakby przygasła. Przynajmniej ja zawsze odnoszę takie wrażenie po północy w Sylwestra. Waldek poszedł na górę, Krzysiek zaległ w rogu kanapy aby skorzystać z chwili snu, dopóki ktoś nie obudzi go na kolejny kieliszek wódki. Natalia też poszła na górę a cała reszta wraz ze mną pogrążyła się w rozmowach, a konkretnie w retrospekcji wszelakich imprez, wypadów i turniejów rycerskich, które wspólnie przeżyliśmy w ciągu blisko piętnastu lat znajomości. Po chwili dołączyła do nas Natalia i następne gardło zasiliło dyskusję. Obudziłem Krzyśka na kolejny toast. Natalia z Michałem wyszli na chwilę do piwnicy porozmawiać.
Świat jakoś się zamglił, muzyka zdawała się dobiegać jakby zza ściany. Widziałem wszystko jakby poruszało się w kalejdoskopie, jakby przesuwać na video film klatka po klatce; mój mózg nie nadążał za wzrokiem; trzeba było się przewietrzyć i zrezygnować na jakieś piętnaście minut z kolejnego kieliszka wódki. Wyszedłem na taras. Zapaliłem papierosa. Mróz jeszcze nie przebił się przez warstwę ochronną alkoholu, którą byłem spowity. Napajałem się tylko zimnym, orzeźwiającym powietrzem i ciszą nocy, zakłócaną przez stłumione odległe wybuchy petard i fajerwerków. Obróciłem się i oparłem o barierkę. Widziałem jak Natalia wyprowadza Krzyśka i Wojtka na górę, podtrzymując ich pod ramiona, gdyż chłopaki ledwo mogli ustać na nogach, a po chwili wraca po Marcina, którego odprowadza już w towarzystwie Marka. „W pół do trzeciej w nocy a impreza już totalnie umarła? To chyba nie możliwe.” – pomyślałem i wróciłem do rozgrzanego, dusznego i wypełnionego muzyką pomieszczenia. Usiadłem na kanapie i wziąłem sobie butelkę piwa. Świat zawirował mi przed oczami i fala gorąca zeszła od czubka głowy i zaległa ciężkim ciepłym kłębkiem w żołądku. Usłyszałem jak ktoś schodzi po schodach.
U wejścia do obszernego salonu pojawiła się Natalia. Plamy świeżej krwi pokrywały jej dekolt i ręce prawie do łokci. W ręku trzymała nóż do krojenia chleba, ostry, ząbkowany i zakrwawiony. Jej twarz wykrzywił nieopisany grymas; nie wiedziałem, czy to był wyraz bólu, smutku czy żądzy mordu. Z kącika ust pociekła jej stróżka śliny, którą wytarła okrwawioną ręką. Wstałem na chwiejnych nogach, powoli. Obserwowała każdy mój krok jak kot czający się na ofiarę. Nagle rzuciła się na mnie. Na całe szczęście dzielił ją ode mnie stół. Próbowała się przez niego przechylić, żeby zahaczyć mnie długim nożem. Widziała, że odległość stołu od kanapy w miejscu, w którym stoję jest na tyle mała, że nie pozwoli mi to odchylić się dostatecznie przed ciosem, ale ja wykonałem inny ruch: zrobiłem szybki krok w prawą stronę, a Natalia pozostała na chwilę rozciągnięta na blacie stołu. Wtedy wziąłem potężny zamach i uderzyłem ją w tył głowy butelką z piwem, którą cały czas trzymałem w dłoni.
Chrupnięcie czaszki i brzęk szkła do tej pory słyszę w swoich snach, chociaż od tamtej przeklętej nocy minęło już ponad osiem miesięcy. Do tej pory widzę, jak krew wypływa z rozcięcia w jej głowie a kawałeczki kości wyfruwają razem ze szkłem wysoko w górę. Do tej pory widzę przed oczyma zdjęcia z miejsca zbrodni i martwe, zastygłe twarze przyjaciół w kostnicy, kiedy przyszedłem identyfikować ich ciała. Cały czas śni mi się zbiorowy pogrzeb i twarze ich rodziców pogrążone w rozpaczy. Ich oczy obwiniające mnie o to, że przeżyłem…
uzekamanzi : Mi się nawet na początku smutno zrobiło, że bardzo się starali, a zł...
Kiris : sam koncert byl super... fakt, ze był "mały" :wink: problem techniczny, ale...
Herodot : Jeśli Cię dobrze zrozumiałem to w momencie mocniejszego podkręcani...
Gdy spotkają się dwie mydlane banki to zgina wtedy zakwita lotos. (przyp. jap.)
"On i Ona"®
Szare chmury, szary deszcz, szarzy ludzie pochowani w domach, poczekalniach, przejściach. Kilka dni temu świat okrył się szalem szarego, mokrego smutku i tak trwa. Ludzie poprzyklejani twarzami do szyb, obserwują szare krople deszczu spływające, po szarych szybach. Maja szare myśli. Wypatrują nadziei na przyszłość w postaci słonecznych promieni lub bez reszty zatracają się w miękkim zdradliwie otulającym smutku. Krople deszczu spływając po szybie dążyły przed siebie, przypadkowo, na drodze do nikąd. Zostawiały za sobą ślad szybko ginący pod spadającymi następnymi kroplami. Spotykały na swej drodze inne krople, posuwały się obok siebie, mijały się, jedne poruszały się szybko inne wolniej. Łączyły się by później rozpłynąć się w swoje strony. Zdarzały się również krople, które płynęły prosto do celu zabierając ze sobą kilka innych.
Zupełnie jak ludzie.
W tej układance świata jeden element nie pasował. Dwoje młodych ludzi stojących na peronie. Mokry peron, mokre tory, kwietniki pełne wody i oni stojący w kałuży. Krople spadające na ich głowy powoli spływały po pozlepianych włosach w dół na twarze smutne i nieobecne, i dalej za kołnierze. Z załomów kurtek kapała woda. Stali tu już na tyle długo, ze byli zupełnie mokrzy.
On stal wyprostowany z twarzą skierowana przed siebie, oczy miął zamknięte. Chłonął jej obecność. Ona wtuliła głowę pomiędzy jego ramie i szyje, cieszyła się ostatnimi chwilami bliskości. Wszystko zostało już powiedziane, teraz się zegnali. Ona wyjeżdżała - on zostawał. Znajomy zorganizował jej kontrakt w odległym kraju, zawsze o tym marzyła, ale teraz był On. Spotkali się jakiś czas temu, zaprzyjaźnili się potem ona zamieszkała u niego. Nie mogła znaleźć pracy i czuła się nieprzyjemnie, ze ja utrzymuje, ale rozumieli się, uzupełniali, kochali. Było im z sobą bardzo dobrze. Był indywidualistą, ale potrafił zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i ciepła, jakiego nie zaznała jeszcze od żadnego mężczyzny.
Pisk hamującego pociągu wyrwał ich z zadumy. Spojrzeli na siebie, na mokre włosy, na krople spływające po twarzach; ich spojrzenia spotkały się. Ich usta zetknęły się. Pocałowali się długo, powoli, namiętnie. Po raz ostatni. Ostatni uścisk dłoni potem otworzył jej drzwi. Ona wsiadła, spojrzeli jeszcze na siebie i on odwrócił się i poszedł. Wbił ręce w kieszenie, głowę zwiesił, ramiona mu opadły. Patrzyła za nim. Takiego go jeszcze nie widziała.
Pociąg ruszył.
Szedł powoli; krok za krokiem, myśli miał czarne. Była którąś z kolei a teraz była tą jedyna. Z czasem miłość miedzy nimi rozkwitła. Pozwoliła mu być sobą, nie musiał zmieniać tożsamości a później poświęcił dla niej wszystko. Stali się jednością a teraz odeszła pozostawiając wielka, czarna dziurę. Szedł do domu, do ich domu gdzie ona zawsze na niego czekała. Gdzie rozmawiali przy kominku, gdzie jedli, spali, kochali się. Każdy element tego domu był nią nasycony. Cierpiał. Nie chciał tam iść. Nie miał, dokąd pójść...
Wydawało mu się, ze go wola; zatrzymał się.
Wołanie powtórzyło się.
Powoli odwrócił się.
Nie wierzył.
Stała tam mokra i kochająca.
THE END.
(Myśli nieuczesane 1999.09.30)
„Człowiek, który nic nie wie, posiada odwagę; ten, który dużo wie - strach” –Alberto Moravia (Pincherle)
"UCIECZKA"
Nagły błysk, niespodziewany i przerażający rozdarł wieczorne niebo. Było wyjątkowo duszno i niepokój wkradał się w dusze. Nadchodziła noc a wraz z nią coś jeszcze. Coś mrocznego i niepokojącego. Czarne chmury kłębiły się coraz bliżej, coraz większe. Ostatni ludzie wracali szybko do domu. Psy pochowały się w budach. Zrobiło się zupełnie ciemno, chmury przesłoniły okrągła twarz księżyca. Zerwał się wicher wstrząsając koronami drzew. Nagle porywy szarpały gałęzie zrywając liście, które z szumem wiatru przelatywały nad domami i ulicami w drodze do nikąd. Z potwornym trzęsieniem i grzmotem padło drzewo. Gdzieś z daleka dobiegło przejmujące wycie. Jakiś bezdomny pies użalał się nad swoim losem. Stopniowo dołączyły do niego następne. Ponure wycie porywał wiatr i gubił w szumie miedzy gałęziami. Kolejne rozbłyski ukazały ułożona z chmur okrutną twarz wykrzywiona grymasem uśmiechu. W złudnych oczach czaiła się szyderca i odwieczna groza, przed która padali i wielcy i mali.
Pierwsze krople deszczu uderzyły w okna.
Świat za oknem obserwował mężczyzna. Siedział w fotelu spokojny i zadumany. Dym z papierosa otulał go w nieruchomym powietrzu. W całym domu, było cicho i ciemno oprócz pokoju w którym siedział. Dookoła stały zapalone świece, których światło delikatnie muskało ściany wyłożone czarnym aksamitem. W powietrzu unosił się zapach parafiny. Świece paliły się również wokół narysowanego na podłodze pentagramu i na stole stojącym na środku. Wreszcie mężczyzna wstał i spokojnym opanowanym krokiem wszedł do środka pentagramu. Płomienie nagle poruszone zamigotały rzucając dziwne cienie dookoła. Miął na sobie czarna pelerynę z kapturem nasuniętym na czoło. Powolnym ruchem podwinął rękawy, zdjął kaptur i podszedł do stołu. Otworzył księgę oprawiona w czarną skórę leżąca pomiędzy świecznikami, pucharem i sztyletem. Rozpoczął rytuał. Z rozwaga odczytywał stare runy najpierw szeptem a później, gdy nabrał pewności, jego glos stopniowo przybierał na sile. W pewnej chwili wziął sztylet i przecinając sobie rękę upuścił trochę krwi do kielicha wymieszał ja z woskiem z płonącej świecy, nakreślił na stole znak i w jego środek postawił naczynie z krwią. Teraz donośnym głosem kontynuował recytacje zaklęć.
Za oknem strumienie ulewy szarpane wiatrem kreśliły poziome smugi na szybach. Burza przybrała na sile i choć wydawało się to niemożliwe wicher uderzył z podwójna siła. Zupełnie jak gdyby jej wybuchowość była zależna od tego, co i jak mówi a właściwie krzyczy.
Musiał krzyczeć żeby słyszeć swój głos poprzez grzmoty i wicher. Był cały spięty fizycznie i psychicznie. Blady jak kreda, na czoło wystąpił zimny pot, spod skóry wystąpiły żyły, ręce mu drżały.
Powietrze stało się ciężkie i duszne w kątach czaiły się cienie. Hałas burzy stal się nie do zniesienia. Powoli zbliżał się do końca. Nagle trzasnęło okno. Nie wytrzymało naporu wichury. Burza wtargnęła do pokoju w jednej chwili gasząc wszystkie świece. Wraz z nią cos namacalnego i zimnego wlało się atramentową plama i rozlało po podłodze. W chwili, gdy wyrecytował ostatnią kwestię burza jakby ucichła.
Zapadła cisza.
Skończył i...
... nic się nie stało.
Burza się przełamała i odchodziła.
Był zdruzgotany. Zaskoczony zwiesił ręce wzdłuż ciała, przez głowę przelatywały mu rozmaite myśli. Zupełna klęska a przecież tak się starał. Cos w nim pękło, powoli odwrócił się i ruszył do drzwi. W oczach miał desperację. Wszedł do drugiego pokoju włączył nocna lampkę i stanął przed komoda. Za nim do pokoju wlał się mrok, lecz on go nie widział. Był wpatrzony w odbicie swojej twarzy w lustrze, nie był zdolny do reagowania na to, co go otacza, stracił świadomość miejsca i czasu, w ręce miął rewolwer który, nieświadomym ruchem ręki, wyjął z szuflady. Stal tak bardzo długo aż wreszcie z namysłem podniósł rękę i przyłożył lufę do skroni.
Coś w nim drgnęło. Szarpnęło się w nim. W ostatniej próbie przebudzenia umierał jego zdrowy rozsadek.
Padł strzał.
Krew trysnęła dookoła i powoli zaczęła spływać ze ścian i lustra.
W ostatnim błysku świadomości zobaczył odbicie rozjarzonych czerwonych oczu pełnych nienawiści.
Bezwładne ciało runęło na podłogę.
Czerwone ślepia zamrugały i zgasły.
Przejaśniało się.
Demon przyszedł i zabrał go tak jak chciał, ale na swoich warunkach. Jak zawsze. Z nim i wielu jemu podobnym.
Tej nocy odeszło jeszcze kilkoro innych ludzi na szczęście dla nich w bardziej naturalny sposób.
Świtało.
Ludzie wstali i poszli do swoich obowiązków nie zauważając, że dla kogoś, coś się zmieniło.
Demony zawsze czekają...
Właśnie na Ciebie...
Ku przestrodze.
Rogoźno (a może inna równie mroczna dziura...) 20,07,1996
darkzone666 : A był taki mały powód dla którego to powstało. śmierć kolegi....
Horsea : tak miało być - chcę sprzedać myśl a nie historię i to chyba mi się...
darkzone666 : tak miało być - chcę sprzedać myśl a nie historię i to chyba mi się...
darkzone666 : ciąg dalszy jest u was do oceny :) pozdrawiam
darkzone666 : Wielkie sorka za opóźnienie. kolejny kawałek wysłałem admino...
darkzone666 : :)
Lilian : Jak już wiesz mam wątpliwości do tego czy kasztan może połyskiw...
czaki : Wiem że tekst stylistycznie kuleje trochę... no i fakt, to jest miniaturka, czyli...
amaimon : no to ja moze cos napisze o koncercie w krakowskim "Loch Ness" co praw...
rozbit : ja też
blashyrk : Ach ale wczoraj we wrocławiu sieka była, niedawno (2 godziny temu ws...
-Czy to już?
-Już.
Co za masakra… Szczątki ciała rozwłóczone wzdłuż torów na długości całego przystanku. Posoka spływa z belek podkładu wsiąkając powoli w zmarzniętą ziemie. Dookoła tłum gapiów. Cisza. Jakaś kobieta płacze po cichu, z oddali słychać wycie syreny…
Sam nie wiem, o czym myślałem, że wlazłem pod ten tramwaj. „Tego roku zima jak zwykle zaskoczyła drogowców”. Całą noc siedziałem nad projektem nie mogąc nic wymyślić. Wyszedłem niewyspany na przystanek – widocznie musiałem się poślizgnąć…
- I co teraz?
- To zależy.
Jezu. Anna będzie czekać w domu. Ciekawe czy ktoś do niej zadzwoni czy jak? A może będzie czekać i nikt się nie odezwie… Jezu?
- Z kim ja właściwie rozmawiam?
- Czy to ważne?
- Zdaje się, że tak zważywszy na sytuacje…
Teraz dopiero zauważyłem jak dziwnie obserwuję to całe zdarzenie. Jakby z góry a jednocześnie z każdej strony. Pare osób myśli tylko o tym, że przez tego cholernego durnia spóźni się do pracy. Nieładnie z ich strony człowiek umarł…
- Zamierzasz tu stać i patrzeć?
- A nie mogę?
- Możesz. Niektórzy tak stoją całymi latami. Z ciekawości... Czasem nie mogą zrozumieć.
- A jakie mam opcje?
- To zależy od ciebie.
- No to, co? Niebo, piekło czyściec? A może reinkarnacja?
- Nie byłeś wierzący.
Fakt. Jakoś nigdy nie byłem. Wydawało mi się to niedorzeczne. Kiedyś zgłębiałem tajniki istnienia. W końcu przestałem. Znudziło mi się, zresztą potem nie było za bardzo czasu na myślenie o pierdołach. W końcu zawaliłem ten projekt. Jakoś miałem przeczucie, że tak będzie.
- Będę widział swój pogrzeb?
- To zależy od ciebie – masz ochotę?
Nie wiem. Ciekawy jestem, kto przyjdzie. Marek z Anna na pewno, rodzice – no tak rodzice na pewno przyjdą. Matka tego nie przeżyje. Ale dałem ciała…
- Nie da się tego cofnąć?
- W zasadzie nie.
- „W zasadzie”?
- To bardziej skomplikowane.
- No to tak czy nie?
- Nie chciałbyś tego.
- Jak to – nikt nigdy nie chciał?
- Na początku tak – potem nikt.
Policja. Karetka. Część gapiów rozeszła się. Zjawili się za to nowi. Dwóch studentów dowcipkowało coś na temat mielonego.
- Napatrzyłeś się?
- Chyba tak. Można zmienić scenerie?
- Zawsze.
- A co z obrazami przelatującymi przed oczami?
- Nie wierzysz w to.
- A to ma jakieś znaczenie?
- Zasadnicze.
- Z kim ja właściwie rozmawiam.
- To nie takie proste. Na niektóre pytania uzyskasz odpowiedz od razu - na niektóre później. Nie zrozumiałbyś na razie. Zbyt duży szok. Ale pytaj.
- Co z tą wiarą? W piekło też nie wierze. To, co nie ma go?
- W takim wypadku nie.
- Czyli nieba też nie – to co ja mam teraz robić.
- Nie wierzyłeś w Boga, podświadomie jednak wierzyłeś, że dalej „coś jest”. Proszę bardzo.
- Jakbym wierzył w różowe słonie to też by były?
- Możliwe – jeżeli „rzeczywiście” byś w nie wierzył. Takich jest niewielu.
- A nagroda i kara?
- To pojęcie bardzo względne. Sami wymierzamy sobie kare.
- kim ty właściwie jesteś, jakimś moim krewnym, aniołem stróżem?
- Gdybym ci powiedział, że rozmawiasz sam ze sobą byłym najbliżej prawdy – jednak takie proste to nie jest.
- Nie rozumiem.
- Mówiłem ci.
- Nie byłem w Afryce – mogę?
- Twój wybór.
- Przyszłość przeszłość?
- Można.
- Mogę zobaczyć koniec świata.
- Zależy jak go rozumiesz
- Nie wiem…
- No własnie.
-Czo to możliwe? Zobaczyć KONIEC?
- Cóż nie byłeś orłem z fizyki, trudno ci wiec pewne rzeczy wytłumaczyć na początek. W zasadzie i tak i nie.
- Nic się od ciebie nie dowiedziałem
- Zadajesz złe pytania. Niestety nie mogę ci zrobić wykładu - tak to nie działa. Powiedzmy, że względy techniczne. Możesz pytać Możesz próbować innych rzeczy - z czasem będziesz mógł więcej.
Dziwnie, ale jakoś nie mam ochoty wracać. Pamiętam ból. To było straszne – jednak nic z niego nie zostało. Chyba mam wszystkie wspomnienia. Zmysły jakby wyostrzone. Zmysły to złe słowo. Wszystko odbieram inaczej. Jestem niby w Afryce, ale jednocześnie milion kilometrów stąd. Widzę mrówkę walczącą ze źdźbłem trawy ale jednocześnie sąsiednie galaktyki. I inne rzeczy. Ale nie potrafię ich opisać.
- A gdzie inni?
- To jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia. Powiedzmy, że zetkniesz się… Na pewno.
- Mogę siedzieć i czekać na moich znajomych?
- Możesz – teoretycznie.
- Na mnie nikt nie czeka…
- Czas jest tu względny, ale tak naprawdę nikt nie czeka – zobaczysz sam dlaczego.
- A gdybym był wariatem – po śmierci byłbym nim?
- Tak
- Nie zostałbym „cudownie” uzdrowiony.
- To pytanie? Znasz na nie odpowiedz.
- A duchy istnieją.
- Dla tych którzy w nie wierzą. Wiara to trudna rzecz. Nie można jej udawać.
- Co w ogóle jest z tą wiarą. Rzeczy są takimi, jakie są czy takie, jak w nie wierzymy. Jeżeli wierzyłbym w różowe słonie to byłyby tak? Nawet za życia? Skoro duchy też?
- Tak to się zdarza. Jednak twoja ludzka natura pozwala ci wierzyć tylko w określone rzeczy. Chyba, że byłbyś wystarczająco szalony. Aż tyle szczęścia nie miałeś.
- Też mi szczęście. A jakaś sprawiedliwość? Sąd ostateczny? A w ogóle jaki sąd skoro szanse na starcie są nierówne? Czy ja się pchałem na świat? Mogłem przecież w ogóle się nie urodzić? Po co mi to wszystko. I co ja teraz zrobię? Miałem swoje życie teraz gówno. I nawet do nieba nie mogę iść. Gadam z jakąś papugą. A teraz co - strącę swoją tożsamość. Pójde w niebyt?
- Przecież tego chciałeś?
- Gówno tam chciałem. Przekomarzałem się tylko. Powinno coś być dalej i to coś pięknego. A w ogóle to powinniśmy wiedzieć o tym za życia. To niesprawiedliwe.
- Wszyscy wiedzieliście. Jest pełno znaków. To jak znaki drogowe. Jedni poruszają się według nich inni je ignorują i potem mają problemy. Ty byłeś zbyt zajęty na rozglądanie się.
- A więc co - niedostępie łaski, he? To niesprawiedliwe. Miałbym inne życie to bym wiedział?
- Nie dąsaj się nikt cie nie strofuje. Twoje błędy, grzechy… nikt ci ich nie będzie wypominał tylko ty. Ale nie musisz. Nic nie musisz.
- A ty będziesz tu cały czas?
- Zawsze byłem. Tu i tam. Jeżeli tylko chcesz.
- Zostań. Myślę, że chce zobaczyć, co dalej.
- Proszę bardzo.
- Ruszamy?
- Ruszamy.
Wszystko zaczęło się od ciekawości. Wyjazd do Warszawy z powodu jednego – by poznać nowych ludzi. Los chciał żeby to był On. Jeden z najważniejszych ludzi całego tego„stowarzyszenia”. Równy, dziwny gość z lekkim poczuciem humoru.
Poznałam go przez Internet. Tak, był odpowiedzią na to, co nieznane i to, co mnie dręczyło. Znalazłam do niego namiar i postanowiłam napisać. Odpisał. Mieszkał w Stolicy, Warszawie. Akurat los chciał, że w mojej szkole jechałam właśnie tam na wycieczkę. Umówiliśmy się koło cmentarza i oczywiście nawiałam z wycieczki. Był boski, mój ideał faceta. Czarny płaszcz ciągnący się po ziemi, włosy do ramion, zielone oczy świecące pokusą i wychowanie. Pocałował mnie w rękę mówiąc cichym, lekko ochrypłym głosem „Witam”.
Wiedziałam, że jest tym, co mnie interesuje tym, co nie wiadomo do końca czy istnieje. Że zabija ludzi by przeżyć; jest wampirem. Był delikatny, wszystko, co robił było tajemnicze, nawet mrugnięcie. Niestety pierwsze nasze spotkanie trwało około 2 godzin.
Tak, i to był Drayden, z którym spotkałam się drugi raz właśnie w ten dzień, w którym właśnie leże na zimnej posadce kościoła przy głównej ulicy Gdyni. Leżałam spokojnie jakieś 10 minut i wczołgać się do środka kościoła. Jedna, jedyna postać w czarnym płaszczu siedziała w przedostatniej ławce.
- Matt – powiedziałam z łzami w oczach
- Zabronił mi – powiedział spokojny, lecz zły i niepewny – zaraz tu będzie poczekaj spokojnie.
Cały Matt kochany i wielbiony na wszystkie sposoby. Równie wychowany jak sam Drayden, tylko mniej pewny siebie i mniej bezpośredni. Z resztą bliski jego kolega, chociaż sam Matt mieszka w Gdańsku.
Chłopak prawie ciągle uśmiechnięty nawet w chwili smutku, z długą grzywką z czerwono-granatowym, grubym pasemkiem.
W całym kościele rozległ się huk drzwi. Do środka wszedł Drayden i patrząc na ziemie schylił się do mnie.
- Słodka jak się czujesz? - spytał półszeptem
- No wiesz trochę krwawię – uśmiechnęłam się
Odchylił się i rozciął rękę. Przyłożył do moich ust i szepnął„ pij”.
A dla Was?
Llyr : Do Lilian- uwielbiam cię, takoż.
Lilian : Do Llyra-przepaskudny Bartusiu, na jedno wychodzi.
Llyr : Do Lilian- przesłodka Anno Mario, użyłem "niezły" nie "fajnie". Do...
- Przemek? Mam problem, zabierz mnie stąd! Nie wiem gdzie jestem ale wcale nie chcę tu być! – chciał wykrzyczeć ale z ust wypłynęły całkiem inne słowa:
- Przybyłem tu bo jestem martwy. Martwy wśród żywych!
Poczuł, że jego ucho jest mokre. Z słuchawki wypływała woda z coraz większym ciśnieniem. Jego zdziwienie sięgnęło zenitu gdy zobaczył w swojej dłoni prysznic. Leżał w wannie. Więc to sen – pomyślał. Z ulgą umył swoje ciało i położył stopy na zimnej podłodze. Wytarł się ręcznikiem i ubrał w ciuchy. Wyszedł do pokoju gościnnego gdzie jego żona Ania już przyszykowała mu obiad.
- Długo siedziałeś w tej łazience. – powiedziała całując go w policzek
- Usnąłem i miałem dziwny sen.
- Może mi opowiesz? – domagała się z zaciekawieniem.
- Śniło mi się, że uciekałem nagi po polanie. Chciałem zadzwonić do Przemka o pomoc ale zacząłem krzyczeć, że jestem martwy.
- Tak martwy jak ja?
- Słucham?
Spojrzał na żonę i dostrzegł na jej czole dziurę po kuli dużego kalibru. Z rany wylewała się gęsta czerwona krew, w której pływały resztki martwego mózgu. Z nozdrzy wypełzały glisty, niezdarnymi obślizgłymi ruchami chcąc otworzyć jej usta. Spostrzegł, że jej oczodoły są puste. Gdy otworzyła usta jej gałka oczna wypadła z jamy ustnej na podłogę. Dżeki, ich pies szybko podbiegł i zaczął oblizywać kąsek. Zamknął oczy nie chcąc patrzeć na ten apokaliptyczny obraz jego miłości. Był w szoku i czuł płynące po policzkach łzy. Poczuł dziwne swędzenie w okolicach łokcia prawej ręki. Zaczął się drapać i palcami wymacał ranę i wielki skrzepnięty strup. Spojrzał na swoją rękę i okazało się, że została oderwana w okolicach łokcia. Właśnie macał swoją nagą kość. Kątem oka zobaczył w swoim talerzu pływający w zupie ludzki paznokieć. Rozpoznał, że pochodził on z utraconej dłoni. Wstał od stołu i wybiegł z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. Krzyczał tak długo, aż zdarł sobie wszystkie struny głosowe. Pośrodku tego lamentu usłyszał dzwonek do drzwi i bez spoglądania przez judasz, otworzył je by zobaczyć gościa. Naprzeciw niemu stał mężczyzna w płaszczu i kapeluszu rodem z filmów gangsterskich z lat siedemdziesiątych. Mężczyzna trzymał rękę skierowaną w stronę jego twarzy i trzymał w niej Uzi. Poczuł jak seria pocisków wdziera się przez oczy do mózgu by wypluć zawartość głowy na ścianę z tyłu. Upadł bez życia.
Otworzył oczy. Poczuł przyjemną woń świeżego porannego powietrza zmieszanego z zapachem perfum. Leżał w swoim łóżku, żona właśnie szykowała się by wyjść do pracy.
- Dagmara właśnie śniło mi się, że zastrzeliłem jakiegoś mężczyznę.
- Ach te koszmary, sprawdzę w pracy w senniku co to może oznaczać i ci wyślę smsa ok?
- W porządku. Kocham cię.
- Ja ciebie też – po czym ucałowała go namiętnie i wyszła do pracy.
Wziął głęboki oddech i włączył telewizor. Dokładnie ogolony spiker z porannych wiadomości właśnie czytał:
Dziś rano znaleziono zwłoki Tomasza W. wraz z żoną Anną. Oboje zostali zastrzeleni w swoim domu wczoraj w porze obiadowej przez nieznanego sprawcę. Policja sporządziła rysopis zabójcy.
O mało się nie zakrztusił poranną kawą, gdy z ekranu jego telewizora spoglądała na niego jego własna naszkicowana policyjnym ołówkiem twarz.
Samurai : Kiedyś mialem podobny sen do tego opisanego. A wlasciwie wykorzystalem j...
minawi : hmm, Grześ, nie przypuszczałabym, że takie opowiadanie stworzysz :...
Delikatny szmer dochodzący zza najbliższych drzew wprawił ją w zdumienie. Ithina uniosła więc suknię i wolno ruszyła w tamtą stronę, która zdawała się jej nie stanowić zagrożenia. Jej podświadomość zamilkła i już nic od dłuższego czasu nie sugerowała więc ze spokojem przybliżyła się do najbliższych pni i odgarnęła gałęzie. Na jej ustach zamarł krzyk przerażenia i rozpaczy. Na mchu klęczał najpiękniejszy ze wszystkich mężczyzn i wolno nucił pieśń. Nie krępowało go to, że był nagi, wręcz przeciwnie. Wstał i podszedł do Ithiny
-Witaj w moim królestwie Obdarzona. Zostałaś wezwana by dokonać mego żywota? –spytał nieznajomy
-Nie wiem nawet kim jesteś, nie mam do Ciebie żadnej sprawy. Nigdy w życiu nie widziałam Cię na oczy więc jak mogłabym pragnąć Twej śmierci? Przybywam z daleka w ważnej dla mnie i mej przyszłości sprawie oraz poszukuję pewnego miejsca. Me imię brzmi Ithina.
-Zatem... witaj w mym świecie Ithino –rzekł mężczyzna odwracając się- i wędruj wraz ze mną do Źródła Zapomnienia. Nic nie mów. Pora na mnie. Mnie zwą Kash.
Zdezorientowana kobieta mimowolnie i bezspornie ruszyła za Kashem. Nawet nie próbowała się pytać kim on jest i po co na nią czekał, gdyż tak to wyglądało. Z resztą, jaki to ma teraz sens... Wsłuchiwała się w słowa pieśni wykonywanej w nieznanym jej języku i podświadomie rozumiała ją i wszystko, co było tam zawarte; ból, cierpienie ale i mnóstwo wiary w polepszenie tego świata. Czuła obecność otaczających ich Duchów, śledzących każdy ich krok i kierujących ich stopy na właściwe odcinki ścieżki. Wędrowali przez las, pokonywali spienione wody rzek bez mostów, nie moczył ich deszcz ani nie niepokoił mrok. Z każdą chwilą czuła jak przepełnia ją nienazwana radość ale i bezpodstawny żal. Ithina spoglądał na postać Kasha idącą przed nią i nie mogła oderwać oczu od tych silnych ramion, umięśnionych pleców i pięknie rzeźbionych pośladków. Tylko dlaczego on jest nagi?- zadawała sobie to pytanie bezustannie choć przeczuwała już odpowiedź i bardzo z tego powodu się smuciła.
Po wieczności zdającej się trwać chwilę dotarli na miejsce przeznaczone im obojgu na całkowitą odmianę. Nie byli sami. Zobaczyli wiele postaci sunących do wielkiej fontanny rzeźbionej w taki sposób, iż widać było że nie jest dziełem rąk ludzkich. Kaskady wody tworzyły niebiańskie tęcze otaczające wkoło całą polanę oraz zraszając ją wodą. Wysokie drzewa tworzyły sklepienia, z których to zwieszały się girlandy kamieni szlachetnych.
-Przeczuwałaś lecz czy wiesz po co przybyliśmy tu naprawdę?
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Kash jest właśnie jej Aniołem. Na myśl o tym, że mogłaby go stracić upadła i z łzami w oczach zaczęła błagać go i wszystkie Duchy o przebaczenie. Już nie pragnęła służyć w imieniu Nienazwanych. Już nie chciała niszczyć i sprowadzać cierpienia na oblicza innych ludzi. Teraz pragnęła tylko jednego: ocalić Kasha i z nim dokonać żywota w późnych dniach starości. Cóż z tego, że jest on Aniołem, to się teraz nie liczyło. Ważne było tylko, by nie konał, nie trwał w stanie pomiędzy światem ludzi i duchów i wiódł te pieśni tylko dla nie słyszących uszu. Ona chciała słuchać, podjąć się wyzwania wyrwania go ze szponów śmierci, choćby umrzeć za niego, zmienić się! Była już zdecydowana...
-Kash... ja... podjęłam decyzję. Nie powstrzymasz mnie ani ty, ani sama śmierć ni Matka. Zabiorę cię stąd, uchowam, nie pozwolę Ci tak odejść. Zrozumiałam me błędy poprzez piękno tego świata, potężną pieśń rzek i wonne szepty lasów. Niepotrzebnie zabijam anioły każdego dnia, tak jak i wszyscy ludzie. Nasza podróż trwała tak krótko, nawet cię nie znam, lecz Matka trwa od dziś w mym sercu. Chcę być jej godną córką, jej służyć i zasłużyć na miano Obdarowanej. W pięknie tego świata zaklęta jest cała prawda o trwaniu i istnieniu, już tylko nią chcę się kierować. Niech ludzie się przebudzą za mą sprawą, za sprawą mych słów. Czy pomożesz mi nieść posłannictwo życia na ziemi i opiekowania się naszą kochaną i z wolna upadającą w niewolę Matką?
Kash nic nie odpowiedział tylko uśmiechnął się do Ithiny, spojrzał przez ramię na Źródło i kątem oka wychwycił majestatyczną postać, która uśmiechnęła się i skinęła głową. Spodziewał się takiego obrotu sprawy lecz było to tylko jego mgliste marzenie. Teraz stało się rzeczywistością... Z radością w duchu zrzucił ostatnie pióra z włosów i otoczył ramieniem nawróconą wybrankę. Tak długo o tym marzył, nierealne stało się prawdą... Jako kolejny z aniołów, którzy stali się śmiertelnymi przeszedł przez bramę prowadzącą do realnego świata z Ithiną i obydwoje znaleźli się na Ziemi, nareszcie szczęśliwi. Znaleźli swe powołanie...
***
Matka stała obok i uśmiechając się powołała do życia kolejnego anioła. W końcu trzeba zasiewać na całym świecie miłość... jest jej coraz mniej....