silentscream : zagraja rowniez Nuclear Vomit ;) - http://www.nuclearvomit.glt.pl/
Czy zastanawiałeś się kiedyś jakie to szczęście mieć WYBÓR?
Jak wyglądałaby Twoja egzystencja gdybyś go nie miał?
Czy potrafisz wyobrazić sobie życie bez UCZUĆ?
A gdybyś innego nie znał?
Masz chwilę?
Zapraszam dorosłych do lektury.
Poznajcie historię pewnej Nieśmiertelnej...
SZCZENIĘ
- Witaj Hieno.
- Witaj Zoe. - odparłam. Wysoki, jasnowłosy i błękitnooki barman nalał mi ciemnego piwa i przysiadł się z drugiej strony kontuaru. Nie miał dziś zbyt wiele pracy. W salce dla vip'ów siedzieli pojedynczy goście.
- Jak polowanie? - zagadnął z uśmiechem.
- Udane, jak zawsze. Za dwa tygodnie organizuję następne, tylko że tym razem z bronią tradycyjną. Wiesz, na łuki i kusze. Wpadłbyś. Zawsze jesteś mile widziany. Będą Wizard i Perdo... - kusiłam. Poprawiłam się na stołku, podwijając rękawy karmazynowej, atłasowej koszuli.
- Po co? Mam dosyć pożywienia tutaj. Spójrz! - ruchem głowy wskazał małą scenę, na której właśnie odbywał się kameralny koncert. Filigranowa brunetka, w zbyt mocnym makijażu, łkała „Angel” Sarah'y McLachlan, poniewierając moje uszy. Akompaniował jej śniady pianista o fascynująco długich palcach.
- Apetyczny... - nagle poczułam głód. – Będzie afterparty? - zapytałam, zapalając papierosa.
- A jakże. W salkach na górze. Słodko-gorzkie: takie jak lubisz najbardziej. - Zoe uśmiechnął się połową twarzy, druga wraz ze wszystkimi kolczykami, pozostała nieruchoma. - Widzisz tych grubych kolesi przy stoliku z prawej? Są z wytwórni płytowej. On im się podoba. Jej nie wezmą. Więc będzie ciekawie, bo młodzi chcą występować razem.
- Mój drogi, sądziłam, że brzydzisz się czytaniem w myślach śmiertelników... - pogładziłam jego jaszczura tatuowanego na przedramieniu.
- Dla ciebie wszystko... - przekomarzając się, pocałował mnie w rękę.
Już nie mogłam się doczekać tego cierpkiego smaku krwi zaprawionej żalem i zazdrością. Tak samo jak słodkawego posmaku tryumfu z wyraźną nutą goryczy.
- Tylko zostaw trochę dla mnie! Pamiętasz jeszcze? Po piąte: nie zabijaj! - puszczając oko, zabrał się do przygotowywania drinka, o którego za chwilę miał poprosić klient.
W powietrzu sennie wirowały niebieskie smugi tytoniowego dymu. Czuć było zapach topiącego się wosku i... obietnicy. Koncert dobiegał końca.
***
Hiena. Tak mnie nazywają. Od zawsze. Odkąd też pamiętam, było ze mną coś nie tak. Jeszcze za życia śmiertelniczki. Nie miałam swoich uczuć. Niczym lustro, odbijałam emocje otoczenia. Znajomi się śmiali, ja śmiałam się z nimi. Siostra się martwiła, ja martwiłam się za nią. Nauczyciele się na mnie złościli i ja złościłam się na siebie. Pozostawiona sama sobie wykazywałam skrajną obojętność.
Ojciec, nie mając dla mnie czasu, podsuwał co rusz to nowe, ekstremalne pomysły. Odżywałam gdy w żyłach tętniła adrenalina. Jednak wszystko po pewnym czasie zaczynało mnie nudzić. Gdy nie ma już granicy, którą możesz przesunąć znika frajda. Podnosząc sobie poprzeczkę, dochodzisz w końcu do punktu, za którym jest już tylko kalectwo lub śmierć. Nie obawiałam się umierania, to mogło być nawet ciekawe, ale bałam się kalectwa, a na zgon nie było gwarancji. Tak mijały całe lata: ogólniak, studia.
W tym czasie próbowałam nauczyć się emocji, obserwując ludzi. Ciekawili mnie. Te lekcje nie były jednak proste, bo istoty ludzkie w swej słabości, zwykły miotać się w pajęczynie przeróżnych uczuć. Nigdy jednoznacznie, zawsze z podtekstem.
Nauczyłam się wykorzystywać ludzi i ich słabości. Jak łatwo było nimi manipulować! Bawiłam się ich uczuciami. Mimo to, nie bywałam sama. To było interesujące zajęcie: mnóstwo razy obserwować ludzi jak plączą się w sieci złudzeń, jak się przywiązują, kochają mnie, nie dowierzają, rozpaczają i złoszczą. W tym też lubiłam przesuwać granicę. W końcu przesadziłam. Jest taka stara piosenka „Miłość Ci wszystko wybaczy...”. Cóż, miłość, czymkolwiek jest, pewnie wybaczy, ale ani Matka Ziemia, która już dłużej nie chciała mnie nosić, ani Ojciec Czas, który wyrzucił poza swe ramy, nie wybaczyli obojętności.
Dzień, w którym dowiedziałam się, że Tomek popełnił samobójstwo z mojego powodu, przesiedziałam w domu. Choć starałam się zachować pozory przejęcia tym faktem, wiadomość, że mój „ex” się powiesił, nie zrobiła na mnie wrażenia. Tak naprawdę nie dawała mi jednak spokoju pewna myśl, a mianowicie: jak wyglądała jego śmierć? Żałowałam, że tego nie widziałam. Co wtedy czuł? Czy się bał? Czy bardzo bolało? Jak wyglądał?
Jakiś czas później spędzałam wieczór w towarzystwie znajomych i nowego chłopaka, niejakiego Lajona, w ulubionej knajpie. Świętowaliśmy pobicie kolejnego rekordu prędkości w przejeździe przed Komendą Główną naszych „kochanych Psiaków”. Powód dobry jak każdy inny. Prywatna salka była do naszej dyspozycji, więc niczego sobie nie żałowaliśmy...
Strzykawki leżały równo na srebrnej tacy. Zoe pomyślał o wszystkim, jak zawsze. Równa działka dla każdego, ale dziś brakowało kilku osób więc towaru było w nadmiarze. Rozłożyliśmy się wygodnie na poduchach. Każdy zajął się sobą. Lajon, z głową na moich kolanach, przyjął swoją dozę szczęścia. Widziałam jak odlatuje - wyglądał pięknie. Pomyślałam, że śmierć musi wyglądać podobnie i wstrzyknęłam mu drugą porcję. Otworzył oczy o źrenicach jak szpileczki i spojrzał na mnie pytająco. Jego pierś, pod moją dłonią uniosła się gwałtownie w ostatnim oddechu, po czym nie ruszyła już więcej. Z aureolą długich blond włosów, wyglądał ja śpiący anioł. Był taki spokojny.
Dlaczego by nie uwolnić się od tej nieustannej gry pozorów? Może chociaż umierając coś poczuję? Czy jest cokolwiek po drugiej stronie śmierci? Po pierwszej dawce pytania zaczęły płynąć wolniej, ogarnął mnie spokój, poczułam pewność. Nie wiem nawet jak udało mi się trafić w żyłę za drugim razem. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam były dogasające kadzidła i słowa „Coming back to life” Floyd'ów sączące się z ukrytych głośników. O ironio!
Nazajutrz miasto obiegła wiadomość, że w parku znaleziono ciała pary ćpunów, których rodzice byli znanymi przedsiębiorcami. Mój ojciec szalał z żalu. Podobno, bo bardziej prawdopodobna była jego wściekłość.
***
Dziś wróciłam do domu wcześniej, po północy. Ash ciągle nie było, pewnie znowu się włóczyła. Nocne wyścigi samochodowe pod miastem, na które się wybrałam, szybko rozgoniła policja. Nie było żadnego wypadku, nie mówiąc już o podnoszeniu poziomu adrenaliny kierowców, a tacy smakowali najlepiej. Adrenalina dodawała krwi metalicznego, elektryzującego smaczku. Szumiało później w głowie, jak po najlepszym alkoholu. Mnie potrafiło trzymać nawet kilka dni ale dziś musiałam obejść się bez używek. Głodna jednak nie byłam. W drodze do domu upuściłam krwi dwóm młodzieńcom „zalanym w trupa”. Nie jest to jednak najcelniejsze określenie, bo padliną się brzydziłam. W przeciwieństwie do niektórych poślednich nieśmiertelnych.
***
Pierwszego z nich spotkałam, gdy dziwnie słaba obudziłam się na stole, w kostnicy. Moim oczom ukazał się wtedy dziwny widok: mały, łysy i brzydki człowieczek nacinał mi, raz za razem, skórę na nadgarstku, podstawiając blaszane naczynie. Coś mu jednak nie pasowało, bo rana zabliźniała się momentalnie i do metalowej miseczki, jednorazowo, skapywało zaledwie kilka kropli krwi. Istota, którą obserwowałam spod półprzymkniętych powiek, dała w końcu spokój kaleczeniu mojego ramienia i zainteresowała się zawartością naczynia. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, człowieczek podniósł miseczkę do ust i... wypił. Zatoczył się, zapowietrzył i wymamrotał coś niewyraźnie jakby „gorzka”, a potem pochylił się nad moją twarzą. Ujrzałam ślinę w kącikach ust i dwa nieco dłuższe od ludzkich kły, zbliżające się do mojej szyi. Tego było za wiele! Nie będzie mnie ktoś taki dotykał a co dopiero ślinił! Odepchnęłam go, chyba trochę za mocno, bo grzmotnął o ścianę, aż zadudniło. Cała sytuacja wydawała mi się nieco podejrzana ale sądziłam, że da się to wszystko jakoś wytłumaczyć. Założyłam fartuch, nie zamierzałam przecież zjawić się w domu zawinięta w folię, i wyszłam.
Kostnica była pusta, podobnie jak ulice mojego miasta. Wskazówki zegara na ratuszowej wieży, dziwnie wyraźne, wskazywały piętnaście minut po północy.
***
„Co za duchota!Ash znowu używała opiumowych kadzideł.” pomyślałam podchodząc do okna i otwierając je na oścież. Noc była ciepła i ożywcza. Od lasy pachniało igliwiem i żywicą. Świerszcze, jak co roku pod koniec lata, wściekle grały w ogrodzie pod oknem. Usiadłam na parapecie i zapaliłam papierosa. Zaciągając się głęboko zapatrzyłam się w niebo. Te same gwiazdy, ten sam srebrny sierp księżyca. Niezmienne jak ja. Takie same jak wtedy, gdy dano mi wieczność na własność, do prywatnego użytku...
***
Po szaleńczym biegu dotarłam do domu bez najmniejszego śladu zadyszki. Ba! Nie spociwszy się nawet, czułam jedynie delikatne drżenie gdzieś w środku. Z oczywistych powodów nie chciałam wpaść na ojca, więc z ulgą odetchnęłam gdy okazało się, że go nie ma. Pewnie siedział w kasynie. Zamierzałam wziąć prysznic (szpitalny zapach niesamowicie mnie drażnił), przebrać się we własne ciuchy i pogadać z pewnym barmanem.
W strumieniach wody oglądałam swoje ciało. Miało dziwny, srebrnawy odcień, zniknęły wszystkie blizny i znamiona, nawet tatuaże. Stwierdziłam też, że woda ma zapach. Był lekko cytrynowy i podobnie jak inne wonie nie był złudzeniem...
***
Saluki: dwie suki i pies, podniosły łby z posłania. Te „duchy pustyni”, jak nazywali je Arabowie, miały słuch prawie tak czuły jak ja. Ash wracała.
- Witaj kochana. - jej mała, drobna postać podeszła do mnie i niemal mechanicznie cmoknęła mnie w usta. Zaraz też obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę naszej sypialni.
- Ash, Do mnie! - rzuciłam. Jej sylwetka znieruchomiała, a potem posłusznie się zbliżyła.
- To tak mnie dziś kochasz, że nie zasługuję nawet na porządnego buziaka? - zapytałam, zakładając jej półdługie, brązowe włosy za ucho. Zbliżyła usta do moich i pocałowała przeciągle. W jej oczach nie było jednak namiętności. To był tylko gest ciała a nie umysłu.
- Co jest? - próbowałam wyczuć jej myśli.
- Nic. - odburknęła, odsuwając twarz od moich dłoni i blokując umysł.
„Mamy czas, w końcu mi powie.” pomyślałam. Już od pewnego czasu tak dziwnie się zachowywała.
Weszła do sypialni, gdzie czuła się najlepiej: sama urządzała ten pokój. Cały był czerwono-czarny w tylko jej znanym eklektycznym stylu chińsko-japońsko-indyjskim. Ja najbardziej lubiłam grafiki na czarnych kaflach, przedstawiające sceny z życia gejsz, których najwięcej wisiało na ścianie, u wezgłowia olbrzymiego materaca służącego nam za łóżko. Ash włączyła Antichrisis i zaczęła się rozbierać, zrzucając rzeczy w drodze do łazienki. Obserwowałam ją oparta o futrynę drzwi. Jej nagie ramiona, pośladki i uda lśniły delikatnie w świetle chińskich lampionów. Znów wyglądała jak opalona. Miała ślady paznokci na przedramieniu: któraś z ofiar musiała się szarpać.
Mimo nieśmiertelności Ash była tylko „pośrednia” - nie dysponowała pełnią mocy. Stworzył ją jej chłopak. Partacz nie z tej ziemi, bo sam był „pośredni” więc już chyba bardziej mocy „rozwodnić” nie mógł. Była więc słabsza, wolniejsza i ciągle miała ludzkie odruchy. To one najbardziej mnie w niej pociągały.
Ja byłam „pierwotna” co znaczyło mniej więcej tyle co „samorodna”- nikt mnie nie stworzył. Musiałam się jednak nauczyć jaką cenę płaci się za nieśmiertelność. To Ash była moją przewodniczką po wieczności. To ona pokazała mi jak uspokoić wewnętrzne drżenie powodowane głodem, niezabijając. Sama nie lubiła uśmiercać, chociaż jej się zdarzało.
Zamieszkałyśmy razem u Wizarda – prawnika. Nieśmiertelny pomógł mi uregulować mój „status prawny” i utrzymywał nas z Ash przez kilka tygodni.
Jej uczucie do mnie przyszło z czasem. Czy ja ją kocham? Nie, przecież nie umiem. Czy umiałabym bez niej żyć? Oczywiście, a co innego miałabym zrobić będąc wieczną? Mityczne srebrne kule, legendarne osikowe kołki, mordercze światło słoneczne czy nawet śmierć głodową można między bajki włożyć. Szkodzą nam tyle, co śmiertelnikowi przeziębienie. Nie ma wyboru. Nawet bez ciała istniejemy jako świadomość. „Żyjesz czy chcesz czy nie, więc lepiej znajdź sobie zajęcie!” mawiał Zoe, gdy zblazowana narzekałam na nudę, przesiadując w jego barze. Ta myśl przypomniała mi, że powinnam się z nim zobaczyć i pogadać o kondycji Ash.
- Wychodzę.
Z łazienki odpowiedział mi jednostajny szum wody i milczenie.
***
W klubie nad barem, było dziś wyjątkowo tłoczno. Jakiś sabat czy co? Mnóstwo młodych kobiet i mężczyzn w wojskowych buciorach i wyraźnym zboczeniem w stronę czerni, cisnęło się przy ladach i stolikach zastawionych grubymi świecami. Jakoś nie pasowałam tu z moimi krótkimi, rudymi lokami, lekkim makijażem, szpilkami i obcisłym skórzanym płaszczem. Mimo, że sala pękała w szwach, przeszłam bez problemu. Ludzie mimowolnie ustępowali mi z drogi, unikając jak ognia mojego wzroku.
Zeszłam po schodach do sali koncertowej mieszczącej się w piwnicy. Kilku znajomych nieśmiertelnych, w tym Perdo i Wizard, bliźniacy różni jak noc i dzień, siedziało w boksach. Bracia, z których jeden był tatuażystą a drugi prawnikiem, dawali się obściskiwać nowopoznanym, śliniącym się na ich widok, małolatom. Jasnowłosy Perdo, jak zwykle w ciemnym t-shircie, bajerował właśnie tatuażami ślicznego, młodego mężczyznę i jego dziewczynę. Dałabym głowę, że miał ochotę na faceta a nie na tę pudrową lalę. Kruczoczarny Wizard, ubrany w ciemną koszulę niemal ginął w mroku sali. Nieco bardziej konserwatywny (pewnie z racji wykonywanego zawodu), obejmował dwie szczupłe, opalone dziewuszki. Organizowali sobie seks z kolacją w jednym. Pozdrowiłam ich skinieniem głowy i ruszyłam dalej.
Za salą koncertową, w której głos wokalisty próbował zgwałcić mój słuch, znajdowała się salka dla vip'ów. Zoe, jak zwykle na posterunku, stał za barem.
- Witaj.
- Witaj Hieno! Co za zaszczyt spotyka mą skromną osobę, że w swej odwiecznej niewzruszoności pomyślałaś o odwiedzinach twego starego przyjaciela? - wygłupiał się, jak zawsze z szelmowskim uśmiechem. Ciemne piwo już stało przede mną.
- Zaszczyt to przeogromny, bo mam do ciebie mały romans. - uderzyłam w ten sam ton.
- Och! Z tobą zawsze. Stolik, kontuar czy podłoga? Nie wiem gdzie będzie ci wygodniej? - błaznował dalej. Rozbroił mnie tym tekstem ale ciągnęłam grę:
- Lada, jeśli powiesz mi co się dzieje z Ash?
- Nooo to dzisiaj nici z seksu, bo ja też nie wiem. Martwię się o nią... - spoważniał i zrezygnowany usiadł po drugiej stronie baru. Słuchałam. Zoe znał Ash dłużej ode mnie. To on nas ze sobą poznał, gdy w noc po śmierci przybłąkałam się do baru, próbując zrozumieć sytuację a ją właśnie zostawił facet. Barman stwierdził wtedy, że w swych przeciwieństwach będziemy się uzupełniały i miał rację.
- Ta kobieta łazi tu i tam, bez słowa, bez humoru. Wiecznie zamyślona i nieobecna. Ostatnio spotkałem ją przy sierocińcu... Parę dni wcześniej mignęła mi przy szpitalu położniczym. Nie wiem po jaka cholerę się tam kręciła? Przecież z założenia nie poluje na dzieci. - snuł swoje domysły, popijając mineralną. Żałowałam, że nie mógł mi pomóc. - A propos, jesteś głodna? Dziś pełen wybór dań... - wskazując zatłoczona salkę, zatoczył ręką wokoło i posłał mi jeden z tych swoich, czarownych uśmiechów.
- Nie dziękuję. Odchudzam się przed polowaniem w sobotę. - odrzekłam, chociaż odruchowo zlustrowałam „menu”. Paru obcokrajowców, reszta tutejszych. Nic ciekawego.
Jeden z lokalnych „biznesmenów”, pokroju tych, co to robią interesy bejsbolem i pięścią, przypadkiem podchwycił moje spojrzenie. Był na tyle pijany, żeby je wytrzymać, ale nie dość zalany, żeby nie dać rady przetoczyć swego cielska przez salę. Ludzie tacy jak on, godzili w moje poczucie estetyki. Zoe właśnie pytał czy w polowaniu może uczestniczyć jakiś jego znajomy. Oczywiście, niech znajomy pogada z Ash. Mięśniak w garniturze zacumował na stołku obok.
- Laleczko, chodź ze mną. Zerżnę ci tą twoją zgrabną dupę... - wielka łapa powędrowała do mojego karku, a wionące alkoholem usta zbliżyły się do mojego ucha. Tego typa należało zagryźć po pierwszym słowie, ale pachniał Farenheit'em, więc postanowiłam tylko go osłabić.
- Oczywiście, mój siłaczu... - grałam – tylko najpierw postaw mi drinka bo to będzie mój pierwszy raz... - zagruchałam zmysłowo, gładząc faceta po udzie. Puściłam oko do Zoe, który tak jak ja, miał niezły ubaw. „Cholera. Facet nie ma szyi. W co ty się wgryziesz?” odebrałam jego kpiącą myśl.
- Dwa wściekłe psy! - wielkolud był wniebowzięty.
Barman szybko przygotował drinki, niezauważenie upuszczając coś do szklanki „biznesmena”.
***
Było dużo sprawniej niż za moim „pierwszym razem”. Po prostu, nie upaprałam się krwią po sam dekolt. Smakowała alkoholem, na szczęście kac mi nie groził.
***
Ash nie było od kilku dni. Jej nieobecność odnotowałam niejako mimochodem, bo pochłaniały mnie kłopoty w wydawnictwie, którego byłam właścicielką. Na ogół firmy, które pracowały na utrzymanie nas obu, nie sprawiały kłopotów, ale czasem musiałam ingerować w ich funkcjonowanie. Myślałam wtedy o sobie, jako o „sile wyższej”. Lubiłam władzę.
Siedziałam więc z laptopem na kolanach, pomiędzy stosami papierów na podłodze biało-czarnego pokoju. Chłód chromu i szkła nie dawał mi dziś jednak wytchnienia. Kontrast między ścianami i meblami zamiast aktywizować, drażnił. Musiałam stąd wyjść. Zagwizdałam na saluki i poszliśmy na spacer.
Noc była zimna. Wiatr wściekle szarpał poły płaszcza. Jesień zagościła już na dobre. Chmury w swej zazdrości próbowały zasłonić owal księżyca, lecz srebrna tarcza wyłaniała się niczym okręt z odmętów, oświetlając mi drogę. Psy ganiały i węszyły między przydrożnymi chaszczami, co chwila przystając. Moje myśli wolno płynęły. Szłam w stronę starej części miejskiej nekropolii.
Miałam w zwyczaju siadywać pod pomnikiem w kształcie krzyża, na którego ramiona składały się dwa bale drewna, oplecione łańcuchem. U stóp krzyża, snem wiecznym spał kamienny pies. Lubiłam tam rozmyślać, bo niedaleko znajdował się grobowiec mojej rodziny, w którym zamiast mnie spoczywała bezdomna dziewczyna. Ta świadomość, podobnie jak pojedyncze światełka zniczy, zawsze napawała mnie dziwnym optymizmem.
Tej nocy nie dotarłam jednak pod pomnik. Przechodząc wąziutką ścieżką przez dziecięcy cmentarz zobaczyłam Ash, siedzącą na gołej ziemi, obok świeżej, maleńkiej mogiły. Włosy zasłaniały jej twarz, gdy bawiła się grudkami ziemi, podgarniając je na szczyt kopczyka.
- Ash, co ty tu robisz? - zapytałam, klękając naprzeciw niej. Podniosła na mnie swoje wielkie, jasne oczy i odrzekła spokojnie:
- Nic, Hieno. Chodźmy do domu. Chyba mnie długo nie było.
Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła ku bramie.
***
Siedziałyśmy nagie w ciszy, naprzeciw siebie, wzajemnie oplatając sobie biodra udami, niemal stykając się łonami. Nasze srebrzyste ciała w blasku świec i lampionów nabierały nowego, bursztynowego odcienia. Podobnie błyszczał srebrny wisior w kształcie ptasiego pióra, między piersiami Ash – jej pamiątka z czasów śmiertelności. Zdjęłam długi łańcuszek i pocałowałam miejsce po medalionie. Delikatnie naparła na mnie ciałem. Objęłam ją, kładąc ręce na łopatkach i przyciągnęłam ku sobie. Odsłoniła szyję, odchylając głowę i przymknęła oczy. Uwielbiałam zapach jej ciała: ciepły i delikatny, jak migdały albo cyjanek. Ustami wyczuwałam przez skórę tętnienie jej krwi, niemal słyszałam ten szum. Przy śmiertelniczce nie potrafiłabym już opanować odruchu gryzienia, ale nie przy Ash. Choć znałam smak jej krwi a smakowała ziołami, mój głód był innego rodzaju. Czubkiem języka pociągnęłam od obojczyka aż za ucho. Miała w tym miejscu łaskotki. Śmiejąc się, jej usta odnalazły moje. Całowała zachłannie, już dawno nie czułam od niej takiego żaru. Jej wargi zostawiały na moim gardle ślady podbiegłe krwią. Czasem wracała do ust i wodziła językiem po ich obrysie, smakowała mnie. W pewnym momencie, przestała na chwilę i sięgnęła po szklany flakonik - jeden z kolekcji stojących przy łóżku. Wylała odrobinę na dłoń, grzejąc zawartość w jej wnętrzu, po czym odwróciła rękę. Oliwa spłynęła po jej smukłych palcach, tańcząc przez moment kroplami na opuszkach. Płynne złoto skapywało na moją pierś. Ash roztarła oliwkę obiema dłońmi, drażniąc sutki. Przeciągnęła śliskimi rękoma po szyi i naoliwiła mi twarz, pozwalając się przy tym całować. Następnie wzięła buteleczkę i zimnym płynem zaczęła kapać na moje kolano, stopniowo przesuwając w kierunku brzucha. Moja skóra lśniła a w powietrzu rozchodził się zapach goździków...
Starłam krople z uda i przewróciłam Ash na poduszki. Bezwolna opadła miękko, spoglądając mglistym wzrokiem. Ja lubiłam na nią patrzeć z góry, gdy tak siedziałam na jej brzuchu. Drobne ciało Ash działało na mnie jak żadne inne. Pogładziłam jej małe piersi. Pod wpływem dotyku sutki ściągnęły się, przybierając wiśniowy kolor. Musnęłam je ustami, zostawiając wilgotne. Pocałowałam płaski brzuch i zsunęłam się między jej nogi. Otwarłam ją. Była miękka, gorąca i mokra. Uwielbiałam dotyk aksamitnej skóry ud na policzkach tak samo jak jej kwaśno-ostry smak na języku. Zaczęła pieścić swoje piersi, unosząc lekko biodra na spotkanie moich ust. Całowałam, skubiąc wargami jej delikatną skórę, bawiłam się oddechem, pieściłam językiem wodząc dookoła i zagłębiając się w jej wnętrzu. Moim nieskończonym pieszczotom odpowiadały ciche jęki i dyszenie. Jej ciało prężyło się niczym struna. Gładziłam jej brzuch i uda a każdy mięsień pod moimi palcami napinał się do granic możliwości. W pewnej chwili przestała się poruszać, znieruchomiała w bezdechu, zamarła. Dopadła ją „la petite mort” „mała śmierć”...
Moja Mała Popieliczka... tylko moja...
Kochałyśmy się wiele razy, ciesząc się sobą wciąż na nowo, po raz pierwszy od kilku tygodni. Znamy mapy swych ciał na pamięć. Nie musimy odpoczywać, nie znając zmęczenia. Nigdy nam się nie spieszy, mamy przecież całą wieczność...
***
- Ash, dziecinko, powiedz mi: co się z tobą dzieje? - zapytałam, gdy po wszystkim leżała naga z głową na moim brzuchu, w zamyśleniu trącając mój sutek.
- Nie wiem, kochana... - odrzekła, kładąc się obok i odwracając do mnie plecami.
- Czego ci potrzeba, żebyś znowu była szczęśliwa? Chcesz? Poderwiemy jakiegoś przystojniaka, zamęczymy w łóżku a później zostawimy bez kropli krwi. Jak kiedyś. - przytulona, przygryzałam i ciągnęłam Ash za ucho.
- Nie. Nie wiem czego chcę... Nie wiem co czuję... - szepnęła, kryjąc twarz w poduszce. Faktycznie, w jej myślach panował straszny zamęt.
- Pozwól mi się dowiedzieć, może ci pomogę? - poprosiłam.
- Rób jak uważasz. - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Musiałam wiedzieć. Ugryzłam ją mocno w płatek ucha. Szkarłatna kropla krwi szybko wykwitła w miejscu zranienia. Wyglądała jak kolczyk z czarnej perły. Spiłam ją gdy już prawie miała spaść.
Bogowie! Co za gorycz! Padłam na łóżko, bo pokój szaleńczo wirował mieszaniną żalu i tęsknoty niewypowiedzianej, niezmiernej i beznadziejnej. Chciałam wyć z bezsilności a łzy płynęły po mej twarzy, gdy Ash wyszeptała:
- Życia, chcę życia...
***
Polowanie. Wreszcie zmierzchało. Zaczęliśmy później niż zwykle, bo debiutant od Zoe się spóźnił. Dwie trzyosobowe grupy startowały z dwóch, różnych punktów na terenie całej fabryki i okolicznych łąk i lasów. Kusze, łuki i noże, bez używania mocy. Zwierzyna została wypuszczona i rozpoczęła swój bieg po życie, właściwie po śmierć. Jeszcze się nie zdarzyło, by śmiertelnik zdołał uciec lub przeżyć. Tym razem było to dwoje morderców i jeden obłąkany. Krew zaprawiona strachem smakuje wybornie - jak miód, więc odpuściłam sobie szaleńca. On nie czuł przerażenia, wręcz przeciwnie: chciał śmierci, a ja nie lubię mięsa, które pcha się na talerz.
Dwoje nieśmiertelnych z mojej grupy ruszyło przodem. Czekałam. Jako jedyna polowałam z psami, więc dawałam innym fory. Saluki wyrywały się by łapać trop. W międzyczasie sprawdzałam nową broń: kuszę o kompozytowym łuczysku. Piękna, śmiercionośna zabawka. Gdy mrok otulił okolicę, ruszyłam. Po kilkunastu minutach kręcenia się po okolicznych chaszczach psy złapały trop i ciągnęły jak lokomotywy po torach zapachu. Nie chciałam się z nimi szarpać, więc spuściłam je ze smyczy i biegłam z nimi. Krótka kurtka nie krępowała ruchów, leciutką kuszę przewiesiłam przez plecy. Młodsza suczka gnała przodem, pies i ciężarna suka trzymały się razem.
Gdy zbliżyliśmy się do ruin starej farbiarni, saluki przyspieszyły, ujadając i węsząc z powietrza, a nie ze śladów na ziemi. Zwierzyna była blisko. Ściągnęłam kuszę z pleców i przystając naciągnęłam. Cięciwa z cichym kliknięciem zaskoczyła na miejsce. Bełt znalazł się w prowadnicy. Psy zniknęły za narożnikiem rozpadającej się portierni. Słyszałam ich ujadanie i... skowyt? Pobiegłam. Podkute oficerki zastukały po betonie placu.
Najpierw zobaczyłam ciało szaleńca z rozrzuconymi kończynami i rozharatanym gardłem, a dopiero później, nad nim, zakrwawioną mordę wilka. Trochę dalej młodsza suka z przetrąconym karkiem dokonywała żywota w paszczy drugiej bestii. Trzeci zbliżał się właśnie do wściekle oszczekujących go moich psów. Ten wilk legł najszybciej, z bełtem w gardle. Pierwszy, najwyraźniej gustujący w ludzkim mięsie, rzucił się na mnie, nim zdążyłam przeładować. Upadając, zasłoniłam się. Szczęki zacisnęły się na moim przedramieniu. Nóż miękko, po samą rękojeść zatopił się w brzuchu zwierzęcia. Krew ciekła mi po ręce. Zęby wilczycy przebiły skórzany rękaw i nawet gdy ciało bezwładnie już zwisło, zaciśnięte szczęki musiałam otworzyć nożem. Saluki próbowały kąsać ostatniego wilka, który nie zamierzał wypuścić z pyska ich padłej towarzyszki, ale były zbyt kruche by mu zaszkodzić. Wdarłam się do jego umysłu i narzuciłam strach. Uciekł szybko z podkulonym ogonem.
Uwiązałam psy i przeładowałam kuszę. Żałowałam zagryzionego saluka, ze względu na Ash. To ona wychowała tego szczeniaka od małego. Ale cóż, polowanie to polowanie. Uwiązałam wilcze truchła za tylne nogi na ścianie portierni i zaczęłam sprawiać. Miały wyjątkowo piękne futra jak na dzikie zwierzęta.
Przy tej czynności zastał mnie nieśmiertelny z drugiej grupy. Debiutant. Podszedł bezszelestnie, ale złość w jego myślach wyczuwałam na kilometr. Ciekawe, o co mu chodziło?
Widziałam go już wcześniej: wysoki, ciemny mężczyzna o twardym spojrzeniu niemal czarnych oczu. Saluki dostawały wścieklizny na jego widok. Obróciłam się i zrozumiałam dlaczego. Gdzieś za jego plecami kręcił się skomląc wilk.
- Wybiłaś moje stado! - głos dygotał mu z furii a on sam z trudem powstrzymywał się, żeby na mnie nie ruszyć.
- Twoje stado? Och, przepraszam... - udawałam przejętą – To teraz będziesz samotnym wilkiem. Chociaż nie, jeszcze jakiś kundel ci został, ale tym też mogę się zająć. - prowokowałam, ze spokojem wycierając zakrwawione ręce w chustę.
- Jakim prawem?! - wycharczał pytanie, jednocześnie zadając je mentalnie.
- Odwiecznym prawem terytorium. Jesteś u mnie, na moim terenie – mogę zabić wszystko co się tu znajduje. - nawet nie próbowałam ograniczyć mocy, gdy akcentowałam poszczególne wyrazy.
- Odejdź.
Mężczyzna miał w sobie coś ze zwierzęcia. Gdyby był psem powiedziałabym, że skulił uszy i spuścił wzrok, wycofując się w ciemność. Zniknął.
Kończyłam ściągać skórę z drugiego ścierwa, gdy od strony lasu nadszedł Perdo – tatuażysta. Jego jasne włosy odcinały się na tle ciemnej kurtki i czarnego golfu. Polował, podobnie jak pozostali, z łukiem bloczkowym.
- Witaj, Hieno. - jego niski, aksamitny głos koił mój słuch.
- Witam Niszczyciela. - odparłam, rzucając salukom skrawki wilczego mięsa.
- Chyba każdy słyszał tą wymianę zdań. Wszystko w porządku? - wytatuowane dłonie zdradzały niepokój, bardziej niż intensywnie zielone oczy, o wielkich źrenicach.
- Jak najlepszym, Perdo. Znasz mnie nie od dziś. Ja się nie złoszczę, nie sposób wyprowadzić mnie z równowagi. - poklepałam go po ramieniu. - Ten ignorant i jego uszczuplone stado, już nie będzie nam dziś przeszkadzał. Skąd ten koleś się urwał? - bardziej zapytałam siebie niż tatuażystę. Zawinęłam wilcze skóry jedna w drugą.
- On jest nowy. Zmarł może... z miesiąc temu, zagryziony przez własne psy. Timon mi mówił. Wiesz, ten z miejskiej kostnicy.
- A taak, mój ulubiony padlinożerca – przypomniałam sobie obrzydliwca, który w noc mojej śmierci próbował mnie podgryźć. - Mimo wszystko, Ash powinna do mnie przysłać tego Nowego.
- Ash? Chyba żartujesz? Ta kobieta ostatnio buja w obłokach. Jak dwa tygodnie temu była u mnie, żebym jej krew spreparował do barwników, w ogóle nie szło z nią pogadać. Wczoraj robiłem jej tatuaż, też nie odezwała się ani słowem. - wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę zabudowań.
- Moja dziecinka zrobiła sobie dziarę? - spytałam z niedowierzaniem, bo trochę mi to do Ash nie pasowało.
- Tak, przyniosła mi własny wzór do wytatuowania na brzuchu. Płód z anielskimi skrzydłami i pępowiną. - potwierdził, gestykulując.
- Proszę, proszę... - nie dałam po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta informacja. Wreszcie zrozumiałam za czym Ash tak obsesyjnie tęskniła.
Tej nocy polowanie nie miało już dla mnie sensu.
***
- ... Tak chcę mieć dziecko! - krzyczała Ash, kilka dni później, miotając się w złości po całym pokoju. Mnie ten pomysł wydawał się absolutnie niedorzeczny.
- Przecież nieśmiertelni nie mogą się rozmnażać. Pomyśl: z czym by się to wiązało? – stojąc pod oknem, spokojnie próbowałam jej uświadomić absurdalność tej idei.
- Myślisz, że nie wiem! - po jej twarzy ciekły łzy. Cała drżała, zaciskając piąstki. - Są inne sposoby. - upierała się.
- Chcesz dać nieśmiertelność ludzkiemu dziecku? Nie możesz, bo ono tego zwyczajnie nie przeżyje, co z ciebie byłaby za matka?
Dostałam w twarz, nawet nie probując się uchylić. Tego się po niej nie spodziewałam, ale też nigdy jeszcze nie widziałam jej tak wzburzonej.
- Nie rozumiesz mnie! Zawsze taka... zimna... i... obojętna... - ta osobista „wycieczka” zdziwiła mnie bardziej niż policzek.
- Jestem jaka jestem, Ash. Nigdy nie zmuszałam cię, żebyś ze mną była. Ucieszę się jeśli tu będziesz po moim powrocie. Ja muszę przemyśleć parę spraw.
Obróciłam się, zgarniając ze stolika kluczyki do Veyrona i wyszłam.
***
Jechałam nad morze, mając nadzieję dotrzeć na miejsce przed zmierzchem. Silnik bugatti mruczał jak wielki kot. Tam gdzie droga pozwalała, cisnęłam ile fabryka dała, powodując przeciąg w baku, ale z moim refleksem wielkie prędkości nie stanowiły już wyzwania. Ciągle jednak lubiłam denerwować motocyklistów i innych kierowców, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę: to puszczając przodem, to wyprzedzając. Moje paliwożerne smoczysko o szesnastocylindrowym silniku potrzebowało wszakże częstego tankowania i w związku z tym zwiedzałam po drodze wszystkie stacje paliw.
Właśnie przy jednej z takich stacji mignął mi ścigacz. Na liczniku musiał mieć grubo ponad dwie setki. „Fajnie” pomyślałam „będzie się z kim pościgać, może aż do wybrzeża”. Włączyłam S.O.A.D. i wdepnęłam gaz. Szybko dogoniłam tego grubasa na motocyklu. Okazał się jednak kierowcą „nierozrywkowym”, jadącym wprawdzie szybko ale zachowawczo. Nudziarz.
Został w tyle, niknąc po chwili we wstecznym lusterku.
***
Właśnie zaczynał się zachód słońca – umierał dzień by mogła narodzić się noc. Wielka czerwona kula powoli tonęła w szarym, niespokojnym morzu. Fale siekły piasek, rozbryzgując krople słone jak łzy. Bury nawis chmur i silny wiatr nie zwiastowały gwiaździstej nocy. Szkoda, ale cóż, przecież to już jesień...
Tu, na klifie wilgoć nie dawała się we znaki tak bardzo jak na plaży, więc rozsiadłam się na kamieniach niedaleko ruin kościółka. Z tej średniowiecznej budowli została już tylko jedna ściana górująca nad urwiskiem. Auto zostawiłam przy drodze, z jego wnętrza płynęły dźwięki Café Del Mar.
Zapadał zmrok a ja siedziałam, nieruchomo jak skała, stając się częścią odwiecznego rytmu morza. Kołysania tak niezmiennego i trwałego jak ja.
Było już zupełnie ciemno, gdy usłyszałam odgłos gaszonego silnika motoru. Po chwili ujrzałam mojego znajomego z drogi: grubasa – nudziarza. Tylko, że okazał się on być... młodziutką śmiertelniczką. Dziewczyna odłożyła kask i z jakimś materiałem w ręku ruszyła w stronę ruin. Nie widziała mnie a ja nie chciałam być zauważona. Dotarłszy do resztek ściany, rozpięła kurtkę i ostrożnie wyjęła z nosidełka na piersi niemowlę. Zawinęła dziecko w kocyk i umieściła między kamieniami, szepcząc:
- Krzycz głośno, mój mały, żeby cię rano znaleźli.
Odeszła, nie oglądając się. „Idiotka.” pomyślałam „Rano znajdą tu małego trupka a nie twojego synka. Jest za zimno.” Wstałam i, nie wiedzieć czemu, poszłam do samochodu, żeby w coś owinąć dzieciaka. Wyprawione wilcze futro woziłam w bagażniku.
Właśnie odkładałam zawiniątko z powrotem między kamienie, gdy wróciła śmiertelniczka. Widząc mnie z chłopcem na ręku uśmiechnęła się i zapytała:
- Jesteś Aniołem, tak? - nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć (lub raczej parsknąć śmiechem), dodała: - To dobrze. Opiekuj się nim. On potrzebuje mamy.
Odwróciła się i spokojnie odeszła w stronę swojej maszyny. Usłyszałam ryk silnika i „tyle ją widzieli”. Odłożyłam chłopczyka w jego skalistą kołyskę.
Jeszcze za życia twierdziłam, że ludzka głupota nie zna granic, ale ta małolata pobiła wszelkie rekordy.
Zaczął padać ulewny deszcz...
***
Jechałam do domu a w mojej głowie nadal kłębiły się setki myśli: jak wytłumaczyć Ash całą sytuację? Co z lojalnością? Z naszym bezpieczeństwem?
Wysłałam jej wiadomość, że wracam.
Leżący na przednim siedzeniu chłopczyk bawił się kępami wilczego futra a ja kombinowałam co powiedzieć Ash, żeby nie pomyślała, że odebrałam komuś to maleństwo siłą. Tego przecież by nie zniosła. Co z nim będzie? Kiedy Ash da mu wybór między życiem śmiertelnika a nieśmiertelnością? Czy w ogóle da mu wybór, czy może podejmie decyzję za niego? Co, jeśli chłopiec, gdy dorośnie, zechce pozostać śmiertelnikiem? Jak Ash zniesie widok jego starości i śmierci? Jakie papiery trzeba mu wyrobić? Pytania, pytania, pytania...
***
Moja Mała Popieliczka siedziała po turecku przy kominku, z zapełnionym szkicownikiem i kubkiem kawy w ręku. Na mój widok, z pytającym spojrzeniem, podniosła się z podłogi.
- Ash... mam coś dla ciebie... - powiedziałam miękko.
- Szczenię?
- W pewnym sensie... - odparłam, odchylając wilcze futro.
czarny : ja tam nie pojechałem. pewnie, że mogła być dobra zabawa, ale tego...
VampirePandora : Nie no...bo ja się zastanawiam czemu było nudno...Chodź może jeśli...
czarny : Nudno? 8O użyłem złego słowa czy nie zgadzasz się z nim?
Jeżeli masz czasem wrażenie, że istoty które Cię otaczają są nie z TEGO świata i że wiedzą o TYM, czego istnienie Ty tylko przeczuwasz.
Jeśli w zakątkach Twojego umysłu nieustannie plącze się myśl o konieczności istnienia równolegle CZEGOŚ WIĘCEJ, niż tylko naszej rzeczywistości.
Gdy nie daje Ci spokoju świadomość niedopasowania własnej osoby do TEGO czasu i TEJ przestrzeni.
Masz chwilę?
Zapraszam dorosłych do lektury.
Zapraszam do PARALELII.
PARALELIA - fragment
Wreszcie dotarłam. W mieście było tego dnia wyjątkowo tłoczno. Wiadomo, dzień targowy. Na dodatek przyjechał sądownik Uzurpatora i do miasta ciągnęli interesanci z całego dystryktu.
Wybrałam się na targowisko po smar do cięciw i parę innych drobiazgów. Zbrojmistrz, odkąd zostawiła go Wielka Mamma, zdecydowanie za dużo w siebie wlewał, więc każdy w koszarach musiał dbać o sprzęt we własnym zakresie.
Z jednej strony uwielbiałam targowiska. Skondensowana różnorodność pobudzała wszystkie moje zmysły. Mogłabym godzinami szwendać się między stoiskami z futrami, przyprawami, ozdobami, bronią, jedzeniem, tkaninami i mnóstwem innych towarów ze wszystkich zakątków tego świata. Z drugiej strony śmierdzący tłum i ścisk nie budziły mojego entuzjazmu. Nowo zarządzone rewizje przy wejściu na plac, choć pobieżne, też nie należały do przyjemnych. Władca obawiał się mocy, a jego strach przed magią przyjmował coraz to nowe formy. Doszło do tego, że kupcy handlujący przedmiotami mogącymi mieć cokolwiek wspólnego z mocą, musieli starać się o pozwolenia na obrót towarami u lokalnych władz. Za grube pieniądze, oczywiście. Biurokracja się pasła, ludzie klęli a Inkwizycja robiła naloty na stragany. Paranoja.
Zatrzymałam się właśnie przy budzie z bursztynem, gdy na przebiegającym obok placu targowego, głównym trakcie miasta powstało zbiegowisko. Ludzie tłoczyli się, wyciągając szyje a dzieciaki właziły gdzie popadło, żeby tylko lepiej widzieć. Przepchnęłam kilka osób i po chwili i ja zobaczyłam. Całe stado. Zwieszone łby z cieknącymi oczami, skołtunione grzywy, pokaleczone pyski, boki i skrzydła spływające posoką, krwawe otarcia na pęcinach. Młode i stare.
Pegazy.
Prowadzili je żołnierze. Każda sztuka była spętana, lecz nie sznurem a metalowymi kajdanami łączącymi przednie lub zadnie kopyta łańcuchem tak krótkim, że normalny krok był niemożliwy. Niektóre olbrzymy ciągnęły skrzydła za sobą. Kilka razy miałam szczęście widzieć je na wolności, nawet w powietrzu, ale te w niczym nie przypominały tamtych dumnych i silnych stworzeń. Co chwila to unikając razów, to próbując ominąć wyciągnięte dłonie gapiów, z bolesnym rżeniem i kwikiem wpadały na siebie, bijąc skrzydłami dookoła. Dzieciak stojący obok mnie, próbował wyrwać lotkę ze skrzydła olbrzymiej, kasztanowej klaczy. Skutek był taki, że oberwał potężnym skrzydłem i wylądował w tłumie chłopaczków cisnących się za nami. Wśród przekleństw i śmiechu usłyszałam go jak złorzeczył:
-Już niedługo! Szkapy! Obrąbią wam te skrzydła przy samej dupie!
„Uroczy” smarkacz, nieprawdaż?
Wróciłam na stoisko z bursztynem z nadzieją utargowania ceny na pył szlifierski. Przydawał się do sporządzania nalewki.
- Chwała Verrii, shelmo!
- Chwała Unnie... kadecie.- odrzekła z wahaniem gruba handlarka.
Wszystkich myliła moja żołnierska tunika a ja nie zamierzałam nikogo z błędu wyprowadzać. Tym bardziej, że tłumaczenie się z mieszkania w koszarowym burdelu sytuacji nie wyjaśniało.
- Bogaty prezent dla Uzurpatora. Pewnie sądownik zabierze je ze sobą do stolicy? – zagadnęłam, mając na myśli pegazy.
- Prezent? - spojrzała pytająco - to w koszarach nic nie wiedzą?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Wczoraj obwieścili „Edykt antymagiczny”. Sądownik przywiózł go ze sobą. Każde stworzenie magiczne zostanie pozbawione mocy albo uśmiercone. Ha, pegazy już nie polatają!- z miną konfidenta, grubaska obserwowała moją reakcję.
- To co się z nimi stanie?
Nie taką odpowiedź chciałam usłyszeć:
- Strzaskają im skrzydła.
Z lekka mnie zamurowało. Wstrząśnięta nie targowałam się nawet. Zapłaciłam, przypięłam torebeczkę do paska i ruszyłam przed siebie. Musiałam jak najszybciej z kimś porozmawiać.
Gospoda „Pod zdechłym Feniksem”, mimo nie najszczęśliwszej nazwy, cieszyła się dobrą sławą. Smaczna kuchnia, czyste choć klaustrofobiczne pokoiki na poddaszu a przede wszystkim brak burd wieczorami: wszystko to było zasługą Salix. To ona tu dowodziła. Piękna, choć już niemłoda, ex dziwka żelazną ręką trzymała za jaja cały miejscowy półświatek i większość nieżonatych z lokalnego oddziału ochrony miasta. Żonatych zresztą też. Przejezdni goście skorzy do bójek szybko i boleśnie przekonywali się jak na jedno jej skinienie reagują mężczyźni. Sama Salix też nie bywała bezbronna. Średniego wzrostu, mocno acz proporcjonalnie zbudowana osóbka nie stwarzała pozorów niebezpiecznej. Tak samo jak jej pogodna twarz o regularnych rysach, łagodny głos i spokój w ruchach. Nic bardziej mylącego. Była piekielnie szybka. Równie sprawnie jak do łóżka kładła facetów na łopatki, lądując im na piersi ze sztyletem wymierzonym w krtań. No co dzień cierpliwa i tolerancyjna prowadziła „Feniksa” już od jakichś dziesięciu sezonów. Wielka Mamma nigdy nie odżałowała jej odejścia z burdelu i ilekroć nadarzyła się okazja namawiała Salix do powrotu.
Wczesne popołudnie nie było porą największego ruchu w gospodzie, więc liczyłam na chwilę rozmowy. Faktycznie, wewnątrz obszernej izby pachnącej jedzeniem i takorą do fajek, przy drewnianych długich stołach siedziało tylko kilku gości a płowowłosa gospodyni stała za barem.
- Chwała Verrii, Salix. – przywitałam się sadowiąc na stołku.
- Chwała Unnie, dziewico! – rzuciła na mój widok, szczerząc zęby w uśmiechu znad polerowanej właśnie szklanicy do wina.
- Dziewictwo straciłam z Tobą, więc sobie daruj.- mruknęłam.
- Uuu, dziecinka nie ma humoru, a to czemu?
- Widziałaś pegazy? – zapytałam sięgając po miseczkę granatowych orzechów.
- A, o to chodzi. Widziałam. – odrzekła już z mniejszym entuzjazmem.
- Słyszałaś co z nimi będzie? To bez sensu... to najmniej magiczne istoty jakie znam. Nic nie czułam gdy przechodziły obok a oni tak po prostu... – moja lawina emocji runęła słowotokiem – przecież one tego nie przeżyją i dlaczego w ogóle dały się złapać? Równie dobrze można by zabić je na miejscu. Co ten Uzurpator sobie wyobraża? Co będzie następne? Mój pussoń? Bo koty nie latają? To jakaś bzdura! Co mogę zrobić? – złość zaczynała brać górę nad niedowierzaniem – A może później przyjdzie kolej na mnie? Bo jestem przebudzonym dzieckiem? Albo na ciebie? Bo nie pochodzisz z Verrunnii? – w mojej głowie pojawiały się coraz to nowe scenariusze.
Salix opierając się łokciami o blat kontuaru, spoglądała na mnie z dezaprobatą.
- Uspokój się. – odrzekła łagodnie – Nie znam odpowiedzi na wszystkie twoje pytania a złość na niewiele się tu zda. Pegazy to silne i odporne stworzenia. Amputują im skrzydła i zaprzęgną do maszyn oblężniczych. Uzurpator szykuje się na wojnę i potrzebuje pieniędzy i środków. Edykt antymagiczny to tylko kolejny pretekst.
Powoli otwierały mi się oczy. Salix nalewała mi jabłecznika i ciągnęła dalej:
- Dziewczyno, wiesz, że dobrze ci życzę, więc uważnie posłuchaj. W ciągu najbliższych tygodni wyjedź bez słowa z koszar. Wróć do Neztora. W jego samotni będziesz bezpieczna. Twoja zdolność odczuwania mocy i inne umiejętności mogą się przydać na froncie. Poplecznicy władcy zbierają informacje o zielarzach, znachorach nawet akuszerkach. Dziś też miałam tu jednego, który pytał o kręgarza lub kogoś kto umie składać kości.
Słuchałam, po raz kolejny doceniając bystrość jej umysłu.
- A przy okazji mogłabyś obejrzeć jednego z moich pomocników. Ma coś z ramieniem.
Potrzebowałam zajęcia, żeby choć na chwilę pomyśleć o czymś innym. Nastawiłam dzieciakowi zwichniętą rękę a później całe popołudnie i wieczór przegadałam z Salix. Opowiadałam o ostatnim romansie Wielkiej Mammy, o tym, że Mala jest w ciąży a Ignes rzuca burdel i wychodzi za mąż za pomocnika koszarowego kowala. Gospodyni miast serwować dania, serwowała nowinki z życia miasta i swoje osobiste obserwacje. Do pokoju na poddaszu ruszyłam dopiero gdy pijani Halungowie, z ich żeglarską fantazją, zaczęli się przystawiać.
Schody skrzypiały cicho, gdy zmęczona człapałam na górę, odpinając pas z bronią i sakiewkami. Pokoik, ten sam co zawsze, z jednym oknem, znajdował się na końcu ciemnego korytarza. Marzyłam o łóżku. Otwarłam drzwi i weszłam. Pachniało drewnem, krochmalem i... czymś jeszcze. Nim to sobie uświadomiłam, zrozumiałam.
- Witaj purpurooka. - niski głos zamruczał mi wprost do ucha. Czułam przy twarzy jego oddech, równie wyraźnie jak ostrze noża na gardle i rękę wykręconą za plecami mocnym chwytem. Pachniał zieloną soczystą trawą i deszczem.
- Kimkolwiek jesteś, kiepskie to powitanie, które od noża przy gardle zaczynasz. - Pas z nożem ciągle trzymałam w dłoni.
- Przecież się znamy. - odparł. Miałam wrażenie, że mnie obwąchuje.
- Więc pokaż mi swą twarz i powiedz czego chcesz. - rzuciłam, grając na czas. Zdobiona pochwa pod ciężarem całego pasa powoli zsuwała się z ostrza. Zdecydowanie za wolno.
- Potrzebuję pomocy... – mówiąc te słowa obrócił mnie zwalniając uchwyt i pchnął pod ścianę. Szarpnęłam się a on doskoczył, jednocześnie wchodząc mi na ostrze, które tnąc tkaninę spodni zatrzymało się w pachwinie. Po mojej szyi także ciekła krew.
- Teraz na pewno będzie ci potrzebna. – odpowiedziałam lekko naciskając.
- Sss... zimne... - zasyczał przez zaciśnięte zęby. Skrzywił się ale nie zamierzał zabrać noża z mojego gardła. Patowa sytuacja. Jego twarz na moment wychynęła z mroku, wpadając w smugę księżycowego światła. Wystające kości policzkowe, prosty nos, wysokie czoło, czarne, mocno kręcone, długie, związane na karku włosy, duże, ciemne oczy i śniada cera. Elm. Na dodatek znajomy. Bardzo znajomy Elm...
- Czy możesz mi wreszcie wyjaśnić, co ty wyprawiasz, Karakalu?! I zabierz w końcu ten przeklęty tasak! – napięcie znalazło ujście w słowach.
- Nie wiedziałem czy zechcesz mnie wysłuchać. – odparł półgłosem, cofając rękę i ostrożnie odsuwając się ode mnie. Piekła mnie rana na szyi, ale wreszcie mogłam oddychać.
- I prawidłowo! Po tym w jaki sposób ostatnio zniknąłeś mógłbyś dla mnie przestać istnieć! – wywarczałam.
- Miałem swoje powody. – akcentował każde słowo. Żadne z nas nie wypuściło jeszcze broni z rąk.
- Zawsze masz! Tylko, że czasem mógłbyś o nich uprzedzić! Żałuję, że cię wtedy poskładałam! – piekliłam się dalej, wygrażając mu nożem. Podszedł, chwycił mnie za nadgarstki i pocałował.
- Nie żałujesz. – wymruczał, między jednym pocałunkiem a drugim – Nigdy nie żałowałaś...
Mój nóż wylądował na drewnianej posadzce, jego ostrze przecinało sznurówki mojej kamizeli.
Miał pieprzoną rację...
Jego brązowe ciało połyskiwało w skąpym świetle. Mięśnie na grzbiecie delikatnie drgały pod moimi palcami, gdy kąsałam go w kark, zanurzając twarz w czarnych kędziorach pachnących wiatrem, wilgocią i zielenią. Siedząc na poduszkach za jego plecami i oplatając go nogami, bawiłam się płatkami jego uszu, na przemian całując, liżąc i gryząc. Jego ciało płonęło, parząc moje sutki i wnętrze ud. Chciał się obrócić by mnie dotknąć, wziąć tu i teraz. Powstrzymywałam go a on ulegał, poddając się ponownym pieszczotom. Objęłam jego pierś i pociągnęłam ku sobie. Odchylił się do tyłu, opierając na rękach i położył głowę na moim ramieniu. Widziałam go całego: półprzymknięte powieki, rozchylone piękne wargi, kształtny tors i pulsujące pożądaniem podbrzusze. Polizałam swoje wnętrze dłoni i delikatnie musnęłam jego wierzchołek. Gwałtownie wciągnął powietrze, gdy przeszedł go dreszcz pierwszego dotyku. Jedną ręką gładziłam jego brzuch, drugą pieściłam męskość. Jego wilgoć mieszała się z moją śliną. Oddychał nierówno, momentami wstrzymując oddech.
Naraz uniósł głowę i spojrzał na mnie rozszerzonymi źrenicami. Półobrócił się i pocałował. Mocno, głęboko. Opierając się na jednej ręce drugą ściągnął mnie z poduszek, delikatnie sadzając przy swoim boku. Jego dłonie o długich palcach błądziły po moim ciele i odnajdywały coraz to nowe rozkoszne miejsca. Uwielbiałam jego zdecydowany dotyk, gdy tak głaskał i gładził moją skórę. Rozpalał mnie powoli, metodycznie. Całował ranę na szyi a za chwilę podgryzał. Drażnił mokrymi palcami sutek, by za moment zachłannie objąć całą pierś. Wodził dłonią po udzie, po to by wbić palce w pośladek. Przytrzymywał mi ręce nie pozwalając się dotknąć. Zaczynałam się zatracać. Jego język owijał się wokół mojej brodawki a dłoń zsuwała się po moim brzuchu. Już nawet nie potrzebowałam tej pieszczoty. Chciałam, musiałam poczuć go wewnątrz. Tu. Teraz. Natychmiast. Byłam mokra i śliska, więc gdy otwarł mnie niczym muszlę zamruczał jak kot. Osuwając się na poduszki czułam jego chłodne, silne palce wsuwające się w moje gorące, falujące wnętrze. Cała zmieniłam się w dotyk. Całe moje czucie skupiło się w jednym miejscu. Nawet jego usta na moim brzuchu były tylko dodatkiem. Doskonale o tym wiedział. Uniósł głowę i napawał się widokiem mojego prężącego się ciała, nieustannie mrucząc. Jego pieszczota powodowała, że wiłam się w pościeli to napierając na niego to odsuwając się.
- Chodź już... – udało mi się w końcu wychrypieć, między jedną falą rozkoszy a drugą.
Przyklęknął wtedy między moimi udami i unosząc za biodra, przyciągnął moje ciało na spotkanie swojego pożądania. Wszedł we mnie mocno, z zachłannością nowicjusza i wprawą weterana niejednej łóżkowej wojny. Zastygliśmy na moment w bezruchu, by poczuć się całością: on klęczący z głową odrzuconą do tyłu, ja leżąca z dłońmi wbitymi w pościel. Opadł na mnie miękko, jak przystało na kota. Przykrył swoim ciałem, którego ciężar tak lubiłam czuć i ukrył twarz w zagłębieniu mojej szyi. Wsunął ręce pod moje plecy. Poruszał się we mnie mocno i miarowo, prawie nie wychodząc. Czułam każdy fragment jego ciała, Zaplotłam stopy na jego plecach i rozchyliłam uda. Mógł ze mną zrobić co chciał - ufałam mu. Stopniowo poruszał się coraz szybciej, uderzając coraz mocniej. Łuk jego grzbietu lśnił od potu, podobnie jak moja pierś. Instynktownie dopasowywałam się do jego ruchów.
Współgraliśmy, współistnieliśmy. Jedni w ruchu, oddechu i czuciu. Szybciej i mocniej we wspólnym dążeniu do celu. Mój świat eksplodował cudownym dreszczem wzdłuż kręgosłupa, mającym swój początek w drżących skurczach mojego wnętrza. Fala gorąca rozlała się po ciele, a serce szaleńczo łomotało. Wyłam z rozkoszy. On również dochodził. W jego piersi narastał pomruk a ciało drgało spazmatycznie. Aksamitne mleko Karakala wypełniło moje podbrzusze. Poczułam jego zęby na ramieniu. Tak tłumił swój krzyk.
O tym, że mam go wysłuchać „przekonywał” mnie tamtej nocy jeszcze dwa razy.
Późnym rankiem obudziły mnie hałasy dochodzące z kuchni. Kocura nie było. Pościel po nim zdążyła wystygnąć, tak jak krew na ostrzu mojego noża. Ubrałam się szybko, klnąc na poprzecinane rzemyki. Byłam cholernie niewyspana, pogryziona, ranna i głodna jak verhena. Nogi same niosły do kuchni. Gospoda pracowała pełną parą: nieźle zaspałam. Gruby, łysy kobolt i dwójka pomocników uwijali się jak w ukropie. Nie chcąc przeszkadzać, ukroiłam sobie wielką pajdę chleba ze smalcem i wkomponowałam się w ciepły kąt przy piecu. Salix w pełnym pędzie, między jednym zamówieniem a drugim, zdążyła rzucić:
- Na Yawę! Niezły musiał być ten Elm, bo wyglądasz jak półtora nieszczęścia!
Taak, na jej obiektywną opinię zawsze mogłam liczyć.
- Dzięki Sal. – mruknęłam, gdy znikała z półmiskami w drzwiach. Przy następnym kursie dodała:
- Wyszedł rano. To on wczoraj pytał o kręgarza. – już wracała do gości.
- Wiem Sal.
- Ziele dzieciozguba masz? – upewniła się niosąc kolejne danie.
- Mam Sal.
Żując skórkę chleba zastanawiałam się dlaczego Karakal potrzebował moich umiejętności. Miałam się z nim spotkać półtora dnia drogi na południe od miasta, w ostępach Królewskiej Kniei.
- Czegoś jeszcze ci potrzeba?
W tok moich rozmyślań wdarło się pytanie gospodyni. Ujrzałam nad sobą jej zatroskaną twarz.
- Tak. Prowiantu na trzy dni. No i balii ciepłej wody. Królestwo za kąpiel! – ciągle czułam na sobie zapach mężczyzny, a perspektywa zimnych strumieni w ciągu najbliższych dni nie napawała radością. Brak pewnych wygód XX wieku ciągle doskwierał mi w tym świecie. Salix klepnęła kobolta w ramię i na migi wytłumaczyła mu moją prośbę. Niesłyszący kucharz szykował dla mnie podróżne żarcie, a ona zaprowadziła mnie do swojej prywatnej łazienki. Ta kobitka zawsze lubiła luksus.
Przed wyruszeniem na południe miałam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Musiałam dostarczyć raport Borgena dla lokalnych władz. Kapitan miał w zwyczaju robić to osobiście, czasem jednak, jeśli akurat nic się nie działo i raport nie zawierał żadnych rewelacji z życia koszar, posyłał kadetów.
Tego dnia w mieście było spokojniej i luźniej. Nareszcie. Bruk zdążył już przeschnąć po nocnym deszczu, chociaż tam gdzie kostki nie było, słońce ciągle przeglądało się w kałużach. Smrodek ludzkiego skupiska był mniej uciążliwy. Ludzie przemykali ulicami do swoich spraw w pośpiechu, ale bez owego rozgorączkowania, jakie zwykło im towarzyszyć w dni targowe. Tu i ówdzie w murowanej dzielnicy, bliżej centrum, dobrze sytuowani staruszkowie, zapewne ex kupcy, wygrzewali się na ławeczkach. Nie musieli pracować. Dalej od centrum, zwłaszcza za murami i palisadą, żyło się zgodnie z zasadą „kto nie pracuje, ten nie je”. Tam też rzadko widywało się starców, za to częstym widokiem bywali malcy taszczący kosze, pakunki, pilnujący rodzeństwa lub zwierząt. Tylko najmłodsi posiadali przywilej zabawy i po deszczu korzystali z niego namiętnie, taplając łapkami w kałużach i błocku.
Spieszyłam się. Chciałam oddać raport i wyruszyć jeszcze przed południem. Podążyłam więc do ratusza główną arterią miasta. Szeroka na dwa wozy, brukowana ulica była kanałem przepływu wszelkiej informacji. Kto przy niej mieszkał mógł obserwować konnych kurierów, osobistości przybywające do miasta, karawany, kupców, obwoźnych kuglarzy, wojskowych i dostojników Inkwizycji i całe mnóstwo innego tałatajstwa ciągnącego do urzędów. Sprawę raportu załatwiłam w tempie ekspresowym, bez zbędnych formalności. Nawet hasła nie musiałam podawać, bo Kapitan uprzedził, że raport przyniesie kobieta-mieszaniec-kadet. Jakże miło z jego strony. Chyba powinnam mu podziękować za tak malowniczy opis mej osoby.
Wracałam tą samą drogą. Byłam już w połowie miasta, gdy poczułam drżenie pod stopami. Wibracje narastały.
- Co na Yawę?!- rozglądałam się dookoła, podobnie jak ludzie wokół mnie. I wtedy ujrzeliśmy za naszymi plecami: chmurę kurzu, gigantyczny obłok pyłu. Do tego ten wzbierający huk, niczym schodząca lawina. Na moment wszyscy oniemieli, później rozpętało się piekło. Ludzie krzyczeli i uciekali w panice, konie nie słuchały woźniców, wozy zawracały, wpadały na siebie. Fala kurzu i grzmotu poruszała się szybko, przybierając na sile wraz ze zmniejszającą się odległością. Biegłam co sił w nogach, bo odcinek na którym się znajdowałam nie miał bocznych uliczek. Cokolwiek to było, zmiotłoby mnie jeśli nie znalazłabym jakiegoś uskoku, odnogi. W ostatniej chwili wpadłam na mały placyk z ozdobną studnią pośrodku. Oparłam się o mur, ledwo łapiąc oddech. Tego, co wtedy ukazało się moim oczom, nie zapomnę do końca ani jednego ani drugiego życia.
Pandemonium.
Chmura pyłu okazała się być stadem oszalałych z przerażenia koni. Tratowały wszystko na swej drodze: człowiek, zwierze, wóz. Nic nie stawało im na przeszkodzie. Galopowały w ślepym pędzie, pełne trwogi. Spanikowane, wściekle parły do przodu, połykając przestrzeń. Rozdęte chrapy, napięte szyje, błyskające białka oczu, płaty piany po bokach – definicja prędkości i... strachu. Spod tylu kopyt nikt nie mógł ujść żywy- czego nie potrafiły przeskoczyć strzaskały na drzazgi. Co tak przeraziło ten tabun? Dlaczego gnały na oślep?
Po dłuższej chwili grzmot kopyt zmienił brzmienie. Wypatrywałam oczy, próbując dojrzeć cokolwiek w tej powodzi końskich grzbietów i pyłu. Dudnienie stało się bardziej regularne, usłyszałam dziwny szum. Potem spostrzegłam... skrzydła. Wielkie, czarne i szeroko rozpostarte a pod nimi pegaza o błyszczących oczach, szerokiej, mocnej piersi i niczym nieskrępowanych kopytach.
Potęga w ruchu.
Olbrzym łatwo przesadził wóz, z gracją lądując za przeszkodą. Pędzle sierści przy pęcinach migały coraz szybciej, kopyta rwały bruk. Gdy wysforował się przed inne, zaczął uderzać skrzydłami, które teraz swą rozpiętością dorównywały szerokości ulicy. Wzbił się sprawnie, podkurczając kopyta. Po nim wzlatywały następne.
Zrozumiałam dlaczego nie uciekały, gdy je prowadzono: potrzebowały olbrzymiej przestrzeni by nabrać rozpędu.
Niektóre giganty próbowały startować, ale uszkodzone skrzydła nie chciały słuchać. Biegły więc dalej za końmi. Jakież było moje zdumienie, gdy na kilku z takich okaleczonych olbrzymów ujrzałam ludzi. Zakapturzeni jeźdźcy, wczepieni w pegazie grzywy, siedzieli między łopatkami zwierząt, mając skrzydła pod kolanami. Poganiali stworzenia do szybszego biegu krzykiem i uderzeniami pięt. Wtem usłyszałam wysokie, jodłujące zawołanie któregoś z nich.
Znałam tylko jednego człowieka, który w ten sposób wieścił zwycięstwo.
Był to pewien Elm, któremu byłam potrzebna półtora dnia drogi stąd, gdzieś w Królewskiej Kniei.
Horsea : No proszę! Chwilę Konika nie było i tysiączek odwiedzin opowiadanku...
TheMaskAndTheMirror : ..piramidalnie zajebiste, prawda? ehhh, chciałoby się przeczytać WIĘCE...
TheMaskAndTheMirror : Z absolutnym zachwytem i pełna podziwu: dla stylu, barwności opisu, soc...
* * *
Tivie obudziła się wcześnie rano. Otworzyła oczy i zobaczyła jakieś rozmazane kształty. Gwałtownie podniosła się z łóżka i przeszywający ból nad sercem przypomniał jej, co się działo poprzedniego dnia. Rozejrzała się po namiocie, ale nikogo w nim nie zobaczyła. Wstała z łóżka i założyła swój czarny płaszcz. Nigdzie nie mogła znaleźć miecza.
- Tego szukasz? - spytał ktoś stojący w wejściu do namiotu. Nie widziała twarzy, bo słońce bardzo świeciło. Postać weszła i wtedy Tivie poznała króla. Miała wrażenie, że przed nią stoi zupełnie inna osoba.
- Taak… ale… - nie mogła wykrztusić słowa.
- Nic nie mów… Chciałem cię przeprosić…- zaczął podając jej miecz.
- Mój królu, to ja powinnam cię przeprosić za moje oszustwo, ale teraz już wiesz dlaczego muszę się ukrywać…
- Nie, to ja przepraszam za moje gorzkie słowa. Pod moją nieobecność jakiś czarodziej zabił moją rodzinę. Byłem na wojnie, kiedy doszła mnie wieść, że wróg zaatakował zamek. Ruszyłem z powrotem z małym oddziałem, ale kiedy dotarłem, było już za późno - król wyjrzał przez małe okienko, wiatr poruszał liście, a jeden z nich oderwał się od gałęzi i wleciał do namiotu, upadając pod stopami Tivie - znalazłem moją siostrę…była… wyglądała strasznie… umierała… powiedziała mi kto to zrobił, a potem… umarła. Poprzysiągłem zemstę. Od tamtej pory szukam tego, kto pozbawił mnie całej rodziny. Dlatego nie lubię magii… nie potrafię ci spojrzeć w oczy. A wiesz dlaczego? - zwrócił się ku niej.
Nie odpowiedziała.
- Ze strachu. Boję się, że kiedy to zrobię, zobaczę tamtego czarnoksiężnika. Wiem, że to głupie…
- To wcale nie jest głupie…każdy się czegoś boi…
- Ale nie ty… w wirze walki wyglądasz jak smok. Widziałem jak walczyłaś z nuulem - żaden z twoich czynów, czy ruchów nie przejawiał strachu…
- Głupcem jest ten, który niczego się nie boi. Ja również się boję. Boję się Rady. Boję się, że zabierze mi więcej niż tylko moc…życie…
- Obronię cię, jeśli przysięgniesz mi jedno.
- Dla ciebie, królu, zawsze - powiedziała, wiedząc, że nawet najpotężniejsza armia jej nie ocali.
- Jeśli pomożesz mi znaleźć i pokonać mordercę.
- Na serce Wiecznego Lasu, przysięgam, że ci pomogę, królu.
- Dziwna ta przysięga, ale wystarczy - powiedział i uśmiechnął się.
- Wieczny Las jest domem elfów. Domem mojego serca i duszy… Moim domem…
* * *
„Widzisz, to ta czarodziejka, która uratowała króla” , „Nie żartuj, przecież króla uratował Teme, ten co pokonał Gaussa” - takie słowa towarzyszyły Tivie, kiedy przechodziła przez obóz. Sprawiała, że rycerze momentalnie milkli i odwracali za nią głowy. Większość czasu spędzała na polanie z Vicimem. Carnack wciąż nie mógł się otrząsnąć. Nie rozmawiał z nią, chyba że już musiał, a to zdarzało się dość często. Kiedy siedziała na polanie nucąc jakąś smutną piosenkę, usłyszała czyjeś kroki. Nie musiała się odwracać, ponieważ po ciężkim chodzie poznała Niedźwiedzia. Vicim przegalopował koło niego i zatrzymał się tuż przy Tivie.
- Jutro wyruszmy na zamek. Król prosi cię do swojego namiotu - powiedział gorzko i odwrócił się.
- Zaczekaj…
Wstała i podeszła do niego. Spojrzała mu głęboko w szare oczy. Odwrócił wzrok. Nie mógł znieść jej przeszywającego spojrzenia.
- Carnack, wiesz, że byłeś moim przyjacielem odkąd do was dołączyłam. Nadal nim jesteś… Wiem, że was oszukałam, a kłamstwo, zwłaszcza takie - bardzo boli… Musisz mnie zrozumieć…
- Bądź cicho! - krzyknął, a w obozie wszystko umilkło, nasłuchując - Ty nic nie rozumiesz! Nie wiesz…nic…
Vicim oparł o niego swoją głowę i parsknął. Carnack spojrzał na niego i poklepał.
- Wiem więcej niż ci się wydaje. Czarodzieje potrafią więcej niż tylko rzucać czary zmywające naczynia - powiedziała i uśmiechnęła się tajemniczo.
Carnack spojrzał na nią z przestrachem w oczach.
- Potrafisz czytać w myślach? - wyszeptał.
- Nie, ale elfy nauczyły mnie pewnej bardzo przydatnej sztuki - obserwacji - uśmiechnęła się szeroko widząc jego minę - W końcu cię zrozumiałam, teraz ty musisz zrozumieć mnie…
Wskoczyła na Vicima i pogalopowała do obozu. Kaptur opadł, a wiatr rozwiał jej włosy. Teraz Carnack zrozumiał co miała na myśli…
* * *
Weszła do namiotu króla i kiedy go zobaczyła, uklękła.
- Wzywałeś mnie królu? - spytała nie wstając.
- Tak, musimy porozmawiać. Wstań i podejdź bliżej.
Tivie podeszła parę kroków, ale król wciąż powtarzał:
- Bliżej. Usiądź przy mnie - i wskazał jej bogato zdobione krzesło tuż obok swojego tronu. Z grzeczności usiadła na samym jego brzegu jakby bała się, że je pobrudzi. Zaczęła wpatrywać się w skraj swojego płaszcza, jakby bardzo ją interesowała dziura tam się znajdująca.
- Spójrz na mnie - i kiedy to zrobiła, powiedział - Chcę, żebyś pojechała ze mną do zamku i na jakiś czas zamieszkała tam. - Tivie otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła - Jeśli nie chcesz, oczywiście możesz odejść, ale dopiero po wypełnieniu przyrzeczenia. Pamiętasz?
Nie odpowiedziała.
- Będziesz mogła odejść, jeśli znajdziemy mordercę, lub zwolnię cię z przysięgi. To uczciwy układ. Zgadzasz się?
- Jak sobie życzysz królu…
- Nie jak ja sobie życzę, tylko jak ty sobie życzysz - powiedział z naciskiem.
- Zgadzam się - odpowiedziała po namyśle i wstała, myśląc, że to koniec rozmowy, ale król nie dał jej odejść.
- Zostań… Chciałbym, abyś opowiedziała mi o elfach. Nigdy ich nie widziałem. Jakie one są?
Zdziwiło ją to pytanie, ale z chęcią opowiedział wszystko co o nich wiedziała. O złotych polach i lasach, o wszystkim co się działo i dzieje w ich krainie. O świętach, radościach i smutkach. Kiedy skończyła, słońce chyliło się ku zachodowi. Król cały czas patrzał na nią, jakby w jej twarzy widział te wszystkie obrazy.
- Piękne rzeczy mówisz. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę ich krainę.
- Kiedy się bardzo w coś wierzy, można dokonać wszystkiego - ukłoniła się i wyszła, pozostawiając za sobą miłą atmosferę.
Po chwili król zawołał Carnacka.
- Posłuchaj Carnack, chcę żebyś jej pilnował - powiedział.
- Jak sobie życzysz królu, ale czy mogę zapytać po co?
- Spytać możesz, ale czy uzyskasz odpowiedź? - odpowiedział Saris z uśmiechem - Myślę, że będzie się widziała z elfami. Pojedzie tam, mimo że członkowie Rady tam są. Powiedz jej, że wysyłam cię z nią i proszę, aby przyjęła twoją pomoc. Spotkamy się na zamku.
- Dobrze, przekażę. Czy coś jeszcze?
- Nie…lepiej się pospiesz, bo możesz jej nie dogonić.
Carnack wyszedł, a król wstał z tronu.
- Tylko wróćcie żywi - wyszeptał - oboje…
* * *
Tivie galopowała przez pole bitwy i już wbiegała do wąwozu, kiedy usłyszała czyjś głos.
- Tivie! Tivie!
Zatrzymała Vicima i odwróciła się w tamtą stronę. To był Carnack. Dogonił ją, ale raczej nie było to łatwe, sądząc po wyglądzie Wasida, który sapał ciężko.
- Nareszcie cię dogoniłem. Saris…znaczy król, kazał mi z tobą pojechać, żebym służył ci pomocą.
„I tak bym pojechał” - pomyślał.
- Tak powiedział? - spytała z ironią - A czy powiedział coś jeszcze?
- Tak. Kiedy załatwisz swoje sprawy, mamy pojechać od razu na zamek. Będą tam na nas czekać. - Zatem w drogę. Zajmie nam to parę dni, więc nie traćmy czasu na gadanie. Będę jechała wolniej, żeby Wasid mógł nadążyć za Vicimem.
- Wasid to szybki koń, ale przy twoim wygląda jak ziarenko piasku.
Carnack mówił prawdę. Vicim był potężny, ale chyży. Natomiast Wasid był zwykłym kasztanowym koniem, który urodził się po to, aby walczyć. Oba konie ruszyły jednocześnie. Kopyto w kopyto przecięły wąwóz i wbiegły do lasu. Jechali całą noc. Księżyc wyglądał jak przymrużone wielkie smocze oko. Kiedy rankiem wyjechali z lasu zobaczyli dym unoszący się nad wioską przed nimi. Konie zatrzymały się, jakby wyczuwały coś w powietrzu.
- Czujesz to? - spytała Tivie.
- Tak, I wcale mi się to nie podoba. Co tu się stało?
- Nie jestem pewna, musimy sprawdzić.
Zjechali ze wzniesienia i przejechali przez wioskę. Stanęli koło fontanny. Woda była czarna i mętna, a koło jakiegoś domu wisiał człowiek obdarty ze skóry. Naokoło było pełno krwi. To nie było najgorsze. Ten człowiek jeszcze żył. Jęczał dławiąc się własną krwią. Podeszli do niego i zdjęli ze słupa.
- Niiieee!! Odejdźcie!!! Zostawcie mnie!!! - zaczął krzyczeć i wyrywać się, aby w konwulsjach umrzeć. Teraz byli cali we krwi.
- Niech bogowie mają w opiece duszę tego nieszczęśnika. Co tu się stało? - spytał wycierając ręce w swój płaszcz - Czy to sprawka Rady?
- Nie sądzę. To mógł być ten czarnoksiężnik, którego widziałam podczas bitwy.
- Nie widziałem żadnego czarodzieja, oprócz ciebie.
- To ten, który chciał zabić króla. Stał na krawędzi wąwozu. To on wypuścił strzałę.
W domu naprzeciwko coś się stłukło.
- Myślałem, że jesteśmy tu sami - powiedział zdziwiony Carnack.
- Nie całkiem - Tivie zsiadła z konia i wyciągnęła miecz - Zaraz sprawdzimy. Pilnuj tyłów.
Carnack również zsiadł i zaczął obserwować okolicę. Tivie powoli podeszła do chaty . Z góry posypało się trochę słomy, ale okazało się, że to wyjątkowo wielki i ciekawski kruk. Powoli otworzyła drzwi, które zaskrzypiały złowieszczo. Carnack spojrzał na nią, ale pokiwała uspokajająco głową. Weszła do środka, ale ciężko było cokolwiek zobaczyć w tych ciemnościach.
- Zik łagare - wyszeptała zaklęcie i na jej dłoni pojawił się mały płomyk. Nie oświetlał całej izby, ale był lepszy niż nic. Na dworze zarżał koń. Spojrzała w tamtą stronę i wtedy ktoś pojawił się znikąd i przewrócił na nią szafę. Zdążyła tylko zobaczyć jakiś cień, a potem runęła na nią szafa. Kiedy się wygrzebała spod niej, zobaczyła jakiegoś chłopca z jej mieczem w ręku. Mógł mieć najwyżej 10 lat. Była na siebie zła, że dała jakiemuś chłopcu zabrać sobie miecz. Carnack zawołał :
- Co się stało? - zapewne usłyszał hałas.
- Nic, zostań tam gdzie jesteś! - odkrzyknęła.
Powiększyła płomień, a chłopiec cofnął się z krzykiem. Jego ręce trzęsły się, a nogi uginały.
- Nie bój się - powiedziała łagodnie, podchodząc do niego - Nie zrobię ci krzywdy.
Jednak chłopiec był tak przerażony, że nie docierały do niego jej słowa.
- Odejdź, zostaw mnie!
Machnął niezdarnie mieczem i rozbił lampę stojącą na półce. Tivie wyciągnęła do niego rękę.
- Nic ci nie zrobię - spróbowała jeszcze raz - odłóż miecz.
Ale chłopiec wyglądał, jakby był opętany przez demona strachu. Krzyknął i rzucił się na nią. Odsunęła się lekko, a on przebiegł koło niej stając po drugiej stronie izby.
- Cima tai… tasis…
Chłopiec uspokoił się, ale nadal bardzo się bał. Opuścił miecz na tyle, aby w nagłym wypadku mógł go użyć. Był mały, ale ostrożny. Jednak elfia mowa działała uspokajająco na wszystkich. Była jak balsam, który przyłożony do rany, koi ból.
- Jesteś elfem? - spytał spokojnie, ale głos wciąż mu drżał.
- Nie, ale elfy to moi przyjaciele…
- Masz jakiś dowód? - przerwał jej natychmiast. Teraz był bardziej zaciekawiony niż przestraszony.
Tivie uśmiechnęła się.
- Jeśli moja mowa ci nie wystarcza, spójrz na miecz.
Chłopiec spojrzał i zobaczył błyszczące w świetle płomienia napisy. Jego oczy rozbłysły.
- A więc to prawda…to o tobie mówił mój brat…
- A co mówił? - Że uratowałaś króla - powiedział z przejęciem.
- No proszę…jak wieści szybko się rozchodzą - powiedziała ze śmiechem.
- Nie chciałem ci zabierać miecza, ale bałem się, że wrócili - powiedział, jakby nie dosłyszał jej odpowiedzi.
- Kto wróci? Kto to był?
Chłopiec umilkł jakby samo wspomnienie napawało go strachem. Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale wizja natychmiast zniknęła.
- Oni nie wrócą… a jeśli wrócą, nie pozwolę im cię skrzywdzić… jeśli oddasz mi miecz. Chłopiec powoli podszedł do niej, ale raczej niechętnie oddał jej miecz.
- Nazywam się Tivie, a ty?
- Kisu - powiedział, nieśmiało uścisnąwszy jej dłoń. Była ciepła i miła w dotyku. Tivie zwiększyła płomień do maksimum i rozejrzała się po domu. Wszystkie meble były poprzewracane. W rogu leżał ledwo zaczęty kosz z pędów jakiejś rośliny. Wszystko było porzucone, jakby mieszkańcy opuścili dom w pośpiechu. Kisu wyglądał, jakby nie był całkiem świadomy tego, co tu się stało. Patrzył tępo w ścianę i powoli poruszał ustami. Tivie spojrzała na niego i powiedziała.:
- Niedaleko stąd jest wioska. Zabierzemy cię tam i może wtedy powiesz mi co się tutaj stało. Chłopiec spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem i pokiwał nieznacznie głową.
- My? - spytał dziwnym tonem.
- Jest tu jeszcze ktoś - odpowiedziała - zaraz go poznasz.
- Go? - powtórzył tonem maszyny zadającej wciąż to samo pytanie.
Razem z Tivie wyszedł na zewnątrz. Nadal był jakby nieprzytomny, ale kiedy zobaczył Carnacka, nastąpiła w nim jakaś dziwna zmiana. Zaczął się zachowywać jak normalne dziecko, które po raz pierwszy zobaczyło królewskiego rycerza.
- Na ilu bitwach byłeś? Ilu wrogów zabiłeś?
Kisu zadawał pytania jak starszemu bratu. Z początku Carnack był zadowolony z tego, że ktoś wreszcie zauważył jakim jest bohaterem. Ale Kisu nie zamierzał przestać. W końcu Carnack umilkł. Tivie uśmiechnęła się tylko.
- Kisu, daj mu spokój. Jest zmęczony - powiedziała łagodnie, ale stanowczo. Chłopiec natychmiast umilkł i zaczął patrzeć tępo w przód.
Po jakiejś godzinie dojechali do wioski Amun. Tivie znów rzuciła na siebie czar iluzji.
- Kisu, teraz jestem Teme - powiedziała głębokim głosem - Nie możesz zdradzić kim jestem, rozumiesz?
- Dobrze, choć nie rozumiem…
- Nie musisz - odezwał się Carnack.
Wyjechali z lasu i stanęli pośrodku okrągłego placyku. Wokół nich zebrał się dość spory tłum, oczekujący wyjaśnień ich niezapowiedzianego przybycia. Ludzie przyjęli ich, choć niechętnie. Dopiero kiedy zobaczyli zbroję Carnacka i godło króla na niej, zmienili zdanie. Jeden przez drugiego zaczęli mówić, że mogą się zatrzymać tu, albo tu. W końcu odeszli zawiedzieni, że królewski rycerz będzie nocował w chacie na obrzeżu wioski. Podjechali do wyznaczonej im chaty i puścili konie. Weszli do środka. Chata była mała i schludna. Stały tam tylko dwa łóżka.
- Jakoś się pomieścimy - powiedział Teme.
- Ale wiesz…są dwa łóżka, a nas jest troje… - powiedział Carnack oblewając się szkarłatnym rumieńcem. Kisu wydawał się być poza rzeczywistością. Teme roześmiał się.
- Ja mogę spać w stajni. Szczerze mówiąc, wolałbym pilnować naszych koni, niż spać tutaj. Coś z tym domem jest nie tak…
Na dworze zakrakał kruk.
* * *
Zapadła noc. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, potem całe konstelacje. Smok i Niedźwiedź były dziś nadzwyczaj wyraźne i nie wiedzieć dlaczego, Kruk. Teme leżał na kopie siana, a Vicim spacerował na dworze. W końcu wszedł do środka i położył się obok Wasida. Oba konie zaprzyjaźniły się bardzo. Wyglądały jakby znały się od źrebaka. Teme zamknął oczy i nasłuchiwał odgłosów nocy. Powoli zapadał w sen, kiedy coś zaszeleściło. Błyskawicznie podniósł się i wyciągnął miecz. Z ciemności wyszedł Kisu.
- Przepraszam, myślałem, że nie śpisz…Pójdę sobie…
- Nie, zostań…Carnack śpi?
- Tak głośno chrapie, że byłoby niemożliwe gdyby nie spał…
Teme uśmiechnął się.
- A dlaczego ty nie śpisz?
- Nie mogłem zasnąć…nie przez Carnacka - przez jego twarz przebiegł delikatny uśmiech, który natychmiast zniknął - Kiedy zamykam oczy - widzę ich… jak zabijają…Większość ludzi z wioski zdążyła uciec, ale mój brat - w jego oczach pojawiły się łzy - zabrali go i powiesili przy chacie młynarza! Mieli jakiegoś potwora, który zaczął zjadać mojego brata! Wciąż jeszcze słyszę jego krzyk! - krzyknął i zakrył uszy kręcąc głową na boki.
Tivie zdjęła czar z siebie i podeszła do Kisu. Objęła go i usiadła z nim na kopie siana.
- Ciii… Isa nujo…
Zaczęła nucić, a jej głos rozszedł się po całej wiosce. W jednej chwili psy przestały szczekać, rodzice krzyczeć, a dzieci płakać. Cała wioska pogrążyła się w spokoju.
- Kisu, wiem, że ci ciężko, ale musisz mi powiedzieć kto to był, inaczej jeśli wrócą, nie będziemy się mogli przed nimi bronić… - powiedziała i spojrzała mu głęboko w poczerwieniałe od płaczu oczy. Próbowała odnaleźć w jego spojrzeniu tamte wydarzenia, jak to robiły elfy. Nigdy się jej nie udało, ale teraz stało się coś dziwnego. Poczuła, że jej się uda. Objęła rękami jego głowę i patrzyła w jego oczy, jakby chciała wywiercić w nich dziurę. I wtedy zobaczyła. Widziała jakby przez mgłę. Widziała jak człowiek w czerni wyprowadza z chaty jakiegoś młodzieńca, a gobliny wieszają go przy jednej z chat. Słyszała chrapliwy śmiech goblinów i wrzaski chłopaka.
- Wypuście mnie! Proszę!
Człowiek w czerni roześmiał się, a jego śmiech brzmiał jak łamiące się suche gałęzie.
- Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić - powiedział, ale spod kaptura niczego nie można było dostrzec - Dzięki tobie dawna potęga Królestwa Sar Soa odrodzi się na nowo!
Chłopak zaczął się szarpać, ale niewiele to dało. Gobliny podeszły i przytrzymały go za ręce i nogi. Człowiek w czerni podszedł bliżej i rozciął mu skórę na brzuchu mieczem. Zanurzył ostrze we krwi, która skapała na ziemię w jedno miejsce. Mężczyzna wokół śladów krwi narysował symbol: Człowiek w czerni wstał i odsunął się od symbolu. Wzniósł ręce do góry i krzyknął:
- Oto ofiara z krwi! Przybądź Wielki Duchu i usłuchaj mego wołania! Jestem pośrednikiem między twoim, a moim światem! Podążaj za mym głosem, a odrodzisz się na nowo! Wzywam Takuro! Jednego z Wielkich! Przybywaj!
Ziemia zaczęła drżeć w miejscu symbolu. Gobliny wyglądały na przestraszone, ale nie ruszyły się z miejsca. Z lasu wyszło trzech jeźdźców ubranych na czarno. Podeszli do człowieka w czerni i zaczęli mówić:
- Życie! Krew! Śmierć!
Gobliny również zaczęły krzyczeć swoimi ochrypłymi głosami:
- Życie! Krew! Śmierć!
Ziemia zatrzęsła się i w miejscu symbolu pojawiła się mała szczelina, która z każdą sekundą zaczęła się poszerzać. W końcu była szeroka na 20 łokci i długa na tyle samo. Była czarna jak smoła i wyglądała jakby nie miała dna. Jakiś Goblin podszedł do niej i spojrzał w dół. Ze środka wydobył się piekielny ryk jakiegoś stwora. Goblin przestraszył się i wpadł do środka wrzeszcząc przeciągle. Ryk powtórzył się tylko tym razem bliżej.
- Takuro! Wielki Duchu! Przybądź na me wezwanie!
Ze szczeliny wydobył się ogień. Wystrzelił w powietrze zapalając pobliskie chaty. Z dziury najpierw wypełzła wielka łapa zakończona przeraźliwymi szponami. Potem druga. W końcu pojawiła się głowa. Pysk osadzony na długiej szyi rozwarł się w przeraźliwym ryku, ukazując paszczę wypełnioną ostrymi jak brzytwa zębami wielkości ramienia dorosłego człowieka. Z głowy wyrastały mu dwa wielkie rogi skierowane do tyłu. Miał jedno wielkie wytrzeszczone w piekielnej złości oko. Czerwone jak ogień. Wydawało się płonąć. Wokół niego były jakieś symbole. Z wielkich nozdrzy wydobywał się straszliwy odór palonego ciała. W końcu potwór oparł tylną łapę o krawędź szczeliny i podciągnął do góry. Miał długi tułów porośnięty łuskami. Z boków wyrastały długie na 10 stóp kolce czarne jak smoła. Ogon był dwa razy dłuższy od jego ciała. Zakończony był wielkimi kolcami. Potwór stanął na czterech łapach i ryknął przeraźliwie. Wyciągnął drugą łapę ze szczeliny, a ta od razu się zamknęła, nie pozostawiając żadnego śladu. Potwór wyprostował się, stając na dwóch tylnych łapach. Był cały czerwony, jak krew młodzieńca wsiąkająca w ziemię. Spojrzał na człowieka w czerni i podszedł do niego. Pazury tylnych łap wbijały się w ziemię, nie pozostawiając żadnego śladu. Ziemia drżała pod każdym jego krokiem. Schylił łeb do człowieka w czerni i zaryczał.
- Dlaczego mnie przyzwałeś? - spytał warkotem, którego nawet gobliny nie mogły znieść. Wrzasnęły i zakryły uszy. Potwór wydobył z siebie ochrypły ryk, który zapewne oznaczał śmiech. Człowiek w czerni stał dalej, a za nim jeźdźcy.
- Życie! Krew! Śmierć! - powiedzieli jeźdźcy.
Potwór spojrzał na nich jednym wyszczerzonym ze złości okiem.
- Długo czekałem na takich jak wy - powiedział, a gobliny znów wrzasnęły - Wielu przed tobą próbowało mnie wezwać, ale nie byli dostatecznie…hmmm…utalentowani - znów się zaśmiał - Jaki masz dowód, na to, że jesteś godzien?
Człowiek w czerni zaśmiał się.
- Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie - powiedział, a potwór ryknął szczerząc do niego kły. To było odważne posunięcie, albo bardzo głupie. Potwór gdyby chciał, mógł pożreć człowieka w czerni i jeźdźców za jednym kłapnięciem paszczy - Mamy dla ciebie ofiarę! - powiedział i wskazał ręką powieszonego za ręce chłopaka.
Potwór spojrzał w tamtą stronę. Zacisnął przednie łapy, a pazury otarły się o siebie wydając dźwięk bardzo podobny do krzeszonych iskier.
- Etailo! Vic! Kichie!
Potwór powoli zaczął zbliżać się do młodzieńca. To było dla goblinów za wiele. Wrzasnęły i potykając się jeden o drugiego zaczęły uciekać. Jeden z nich przewrócił się tuż pod stopami potwora. Ten spojrzał na niego i zionął ogniem z paszczy paląc go doszczętnie. Każdy, nawet potwór brzydził się goblinami. Był już bardzo blisko. Rozwarł długi pysk i ryknął. Z nozdrzy wydobyły się kłęby dymu. Chłopak był zbyt przerażony żeby krzyczeć. Patrzył na potwora. Na jego wytrzeszczone oko.
- Takuro! - krzyknął człowiek w czerni - To jest twoja ofiara! Przyjmij ją od twoich wiernych sług!
Takuro zbliżył paszczę do chłopaka. Wciągnął powietrze ze świstem i wypuścił z przeciągłym pomrukiem. Spojrzał na niego jedynym okiem, wrzasnął i zaczął szarpać pazurami chłopaka. Młodzieniec zaczął krzyczeć. Długo, przeciągle. Ale w pewnym momencie Tivie zdała sobie sprawę, że to nie on krzyczy. To krzyczała ona. Puściła Kisu i odskoczyła od niego. Cała się trzęsła, a Kisu wydawał się nie być świadom tego co zaszło. Ręce piekły ją, jakby dotykała rozżarzonych węgli.
- Teme! Temeee! - dobiegał głos z chaty.
- Carnack! - krzyknęła Tivie i pobiegła do chaty. Wybiegając ze stajni krzyknęła:
- Kisu schowaj się! - ale niewiele do niego dotarło.
Wbiegła do chaty i rozejrzała się wokoło. Carnack leżał twarzą do podłogi. Nikogo innego w chacie nie było. Uklękła przy nim i odwróciła na plecy. Miał szeroko otwarte oczy i wydawał się nie oddychać. - Carnack…fashi nei…fashi!
Carnack mrugnął i głośno złapał oddech. Podniósł się z ziemi przewracając Tivie.
- Teme! Teme! Teme! - krzyczał rozglądając się naokoło.
- Już cicho…jestem…
- Jesteś, jesteś - objął ją i przytulił się. Tivie zastanawiała się co mogło spowodować u niego tak wielki strach.
- Co się stało? - spytała i spojrzała mu w szare oczy.
- Nie wiem - odpowiedział potrząsając głową - Spałem i coś mnie obudziło. Otworzyłem oczy i nade mną stał jakiś człowiek w czarnej szacie. Powiedział coś do mnie i wtedy poczułem straszliwy ból. Jakby jakieś ogromne pazury szarpały mi plecy. Zacząłem krzyczeć i spadłem z łóżka…Więcej nie pamiętam…
- Pokaż mi plecy - powiedziała cicho.
- To nic, pewnie mi się przyśniło - powiedział zakłopotany.
- Pokaż! - krzyknęła.
Carnack nigdy nie widział kogoś tak przestraszonego. Zdjął koszulę i odwrócił się do niej plecami. Tivie podeszła i przesunęła po nich ręką. Nic nie zobaczyła.
- Dobrze, nic się nie sta… - powiedziała i wtedy na jego plecach pojawiły się trzy czerwone ślady pazurów.
- O nie…Na bogów nie!
Upadła na kolana. Oklapła. Jakby przez sekundę uciekło z niej całe życie.
- Co się stało? - spytał Niedźwiedź zakładając koszulę - Powiedz mi.
Tivie nie odpowiedziała. Unikała jego wzroku.
- Ja muszę wiedzieć! - podszedł do niej, złapał za ramię i jednym ruchem postawił na nogi.
Spojrzała na niego smutno.
- To był czarodziej. Rzucił na ciebie Klątwę Przemiany…
Zamilkła i spuściła wzrok.
- I co się stanie? - spytał Carnack ze strachem.
- Zamienisz się w potwora - powiedziała cicho - A ja nic na to nie poradzę…nie potrafię…
Wyszła przez otwarte drzwi na dwór. Carnack nie spuszczał jej z oka. Wyszedł za nią.
- A może ktoś potrafi…
- Ja…nie wiem… co ze mnie za czarodziejka?! - krzyknęła.
Carnack złapał ją za ramię i odwrócił w swoją stronę.
- Najlepsza jaką znam - powiedział - Nie poddawaj się…pomyśl…
Zamilkli. Słychać było tylko pohukiwanie sów i szelest liści zgarnianych przez wiatr.
- Za ile…to się stanie? - spytał.
- W czasie przesilenia… czyli za cztery dni, ale nawet tego nie jestem pewna…możemy spróbować dotrzeć do elfów. Znają się na magii bardziej niż ja…
- A więc jest nadzieja…
- Tak. Ale szanse są bardzo małe…być może elfy poradzą sobie wspierane przez siły natury, ale musielibyśmy jechać cały dzień i noc, albo i dłużej…Wasid może nie wytrzymać…
- Wasid to silny koń i da radę…
- Musielibyśmy wziąć ze sobą Kisu…On został w stajni!
Szybko pobiegła w tamtą stronę, a Carnack z nią. Wbiegła do środka. Konie stały niespokojnie grzebiąc kopytami w ziemi, a Kisu nigdzie nie było.
- Kisu! Kisu! - wołał Carnack.
- Nie krzycz - powiedziała do niego, a ona natychmiast umilkł - On go zabrał…wiedział, że pobiegnę do ciebie i go zabrał…już nic nie możemy dla niego zrobić…
- Co on z nim zrobi? - spytał.
- Zamieni w swojego sługę…Kisu już nie będzie człowiekiem…będzie gebbeth…
- Czym będzie?
- Gebbeth…kukiełką, w której nie ma duszy…
- Przykro mi, że tak się stało…gdybym cię nie zawołał, Kisu byłby bezpieczny…
- Tak, ale nie znamy zamiarów tego czarodzieja…równie dobrze mógł cię zabić… - wyszła ze stajni - Musimy ruszać…natychmiast…
Księżyc był w pełnie. Tivie i Carnack galopowali przez pola i farmy. Ludzie wychodzili z domów, aby zobaczyć jeźdźców, ale kiedy spoglądali w tamtą stronę - już ich nie było. Przez pierwszy dzień przejechali sporą odległość, ale do Wiecznego Lasu było jeszcze daleko. Carnack nadal wyglądał dobrze. Po zmroku zatrzymali się na postój przy rzece Wii. Konie były zmęczone, Tivie też. Spoglądała na Carnacka zbyt często.
- Nic mi nie jest! Jeśli poczuję się gorzej to ci powiem! - krzyknął, kiedy spytała po raz któryś, jak się czuje.
- Martwię się! - odkrzyknęła ze złością - Nie znam czarów przemiany tak dobrze i nie wiem czego się mogę po tobie spodziewać!
- Jeśli będę miał zamiar się na ciebie rzucić to ci powiem!
- Dobrze! O nic więcej nie spytam!
Każde z nich odeszło w przeciwny kąt polany. Tivie usiadła pod wielką sosną, a Carnack na brzegu rzeki. Zaczęło padać. Carnack zaczął się wściekać i ukrył twarz w dłoniach. Po pewnym czasie Tivie podeszła do niego i wyczarowała tarczę.
- Jak widzę, zaklęcia obrony przydają się nie tylko w trakcie walki - powiedział oschle, kiedy rzęsisty deszcz przestał kapać mu na głowę.
- Carnack?
- Tak?
- Przepraszam, to moja wina, że…Od kiedy do was dołączyłam wszystkim przynoszę pecha. Najpierw ktoś chciał zabić króla, a teraz ty zmieniasz się w potwora…Gauss miał rację… - dodała cicho.
- To nie twoja wina…Najwyraźniej tak musiało być…ja cię nie winię, król też…raczej - powiedział i odwrócił wzrok.
- Carnack, nie pozwolę abyś zamienił się w potwora, a jeśli…nie uda mi się, wiedz, że zawsze będziesz moim przyjacielem…zawsze…
Położyła się Carnackowi na kolanach, a on położył jej rękę na głowie. Mimo że Tivie spała, tarcza nie zniknęła przez całą noc. Wiele lat później opowiadano o nich wiele historii. Jedne bliższe, a drugie dalsze prawdzie. Tivie i Carnack spali nieświadomi czyjejś obecności. W dali zakrakał kruk… Tivie obudziła się późno. Carnacka nie było. Wstała i umyła twarz w rzece.
- Co ty robiłeś? - spytała Vicima, kiedy czyściła mu sierść. Wasid również był cały w błocie. Vicim zarżał w odpowiedzi.
Wyczyściła oba konie i rozpaliła ognisko. Carnack nie wracał. Zastanawiała się już, czy nie pójść go szukać, ale po chwili wyszedł z lasu niosąc w ręce królika.
- Mam dla nas śniadanie - powiedział i rzucił go koło ogniska.
Tivie już miała coś powiedzieć, ale zdążyła się ugryźć w język. Bez słowa zaczęła oprawiać królika Po zjedzonym posiłku ( - Może tu zostaniemy jeszcze trochę? , - Nie możemy! ) ruszyli w dalszą drogę. Tivie rzadko się odzywała, natomiast Carnack nie mógł przestać mówić.
- Dlaczego Gauss nazwał cię elfickim zdrajcą? - spytał po przeskoczeniu wielkiego pnia.
Tivie zwolniła i spuściła wzrok.
- Gauss wiedział, że jestem kobietą…
- Ale skąd, przecież… - natychmiast umilkł dostrzegając jej spojrzenie.
- Zanim opuściłam elfy, lubiłam chodzić sama po lesie. Któregoś dnia spotkałam chłopaka niewiele starszego ode mnie. Siedział pod moim ulubionym drzewem, w moim ulubionym miejscu. Zobaczył mnie. Chciałam uciec, ale jakoś przekonał mnie żebym została. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Spotykaliśmy się prawie codziennie. Wydawał się być godny zaufania, więc po miesiącach spotkań, postanowiłam, że pokażę mu wioskę elfów. Kiedy ktoś wchodził w głąb Wiecznego Lasu i szedł tą samą ścieżką co poprzednio, wydawało mu się, że droga jest zupełnie inna. Tak też było z tym chłopakiem. Ja jako przyjaciel elfów byłam odporna na te czary. Obiecał, że nikomu nie powie…obiecał…ale cóż, zostawił na ścieżce znaki. Kiedy następnym razem poszłam się z nim spotkać, jego nie było. Usłyszałam krzyki. Pobiegłam do wioski i zobaczyłam, jak jacyś ludzie niszczą domy i ogrody elfów. Wyczarowałam tarczę, ponieważ elfy nie chciały krzywdzić niewinnych. Wolały same zginąć, niż zabić kogoś. Wtedy wszystko ucichło, a z tłumu wyszedł ten, którego uważałam za przyjaciela. Pokazał na mnie palcem i powiedział:
- Czarodziejom nie można ufać! To ona was zdradziła!
Czułam, jak setki par oczu zwrócone są na mnie. Czułam palący wstyd. Nie panowałam jeszcze dość dobrze nad mocą i kiedy posłałam w ich stronę ogniste strzały, trafiły, choć chciałam ich tylko przestraszyć. Zapewne do dzisiaj mają ślady…
Carnack pomyślał o bliznach na twarzy Gaussa.
- Ale co ma wspólnego z… - zaczął, ale Tivie nie dała mu dokończyć.
- Tym chłopakiem był Gauss…
Carnacka zatkało. Przez chwilę nie wiedział co ma powiedzieć.
- Gauss jest największym…- spróbował znaleźć słowo określające Gaussa, ale jak widać, na człowieka takiego jak Gauss nie było określeń.
Tivie uśmiechnęła się smutno.
- Ale dlaczego Gauss walczył z tobą w obozie? Przecież wiedział co potrafisz…
- Wtedy nie byłam tak dobra jak teraz. Przez te parę lat dużo się nauczyłam. Elfy pozwoliły mi zostać, ale już nigdy więcej nie potrafiłam im spojrzeć w oczy. Przestałam się odzywać. Unikałam ich, aż Rada dowiedziała się gdzie jestem i uciekłam bez pożegnania. Nie ma dnia, żebym nie czuła wstydu. Nawet teraz, po tylu latach ciężko mi zaufać komukolwiek.
- Więc mogę czuć się wyróżniony? - spytał Carnack z uśmiechem.
- Tak, możesz - zaśmiała się.
Zapadła niezręczna cisza. Nagle, kiedy przeskakiwali nad powalonym pniem drzewa, Carnack spadł z konia. Tivie odwróciła się i zobaczyła jego zdziwioną minę. Wyglądał tak, jakby jakaś niewidzialna ręka siłą go ściągnęła. Z wielkim pluskiem wpadł w błoto. Tivie natychmiast zeskoczyła z konia i podbiegła do niego.
- Co się stało? - spytała przerażona.
- Poczułem się bardzo dziwnie. Jakbym przestał być sobą - spojrzał na swoje ręce, które nabrały dziwnego fioletowego koloru i trzęsły się okropnie. Żyły jakby napęczniały i stały się bardzo widoczne. Można było zobaczyć przepływającą w nich krew. Na jego twarzy pojawiły się kropelki potu.
- To się dzieje zbyt szybko! - krzyknęła - Do wioski mamy jeszcze cały dzień drogi, a ty już się zmieniasz! Musimy ruszać! Vicim poniesie nas oboje!
Pomogła mu wsiąść na konia, a sama usiadła za nim. Ruszyła z kopyta wciąż poganiając Vicima. Wasid posłusznie biegł za nimi, ale jako zwykły koń, miał trudności z dotrzymaniem im kroku. Carnack nieprzytomnie chwiał się w siodle, ale Tivie nie pozwoliła mu spaść. Dochodziło południe. Konie były zmęczone, ale Tivie nie pozwoliła im długo odpocząć. Zatrzymali się na chwilę przy jednej z odnóg rzeki Wii i po chwili biegli dalej. Krajobraz zmieniał się nieustannie. Jałowa sucha ziemia przeszła w gęste bujne lasy. Rana nad sercem zasklepiła się, ale im bliżej byli Wiecznego Lasu, tym bardziej dawała się we znaki. Tivie była zmęczona. Od pewnego czasu musiała utrzymywać w siodle nie tylko siebie, ale i Carnacka. Biegli niestrudzenie, aż przed nimi pojawił się las. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy przeskoczyli mały potok i wbiegli do lasu. Carnack wyglądał coraz gorzej. Miał spuszczoną głowę i mamrotał coś niezrozumiale.
- Jesteśmy już blisko - wyszeptała, kiedy znaleźli się bliżej starszych drzew, tworzących swojego rodzaju granicę.
- Zostaw mnie - powiedział słabym głosem i spróbował zejść z konia, ale Tivie powstrzymała go, chociaż z niemałym trudem.
- Nie zostawię cię, choćby zaatakowało nas sto olbrzymów! Wytrzymaj!
Przebiegli między dwoma potężnymi drzewami, a Carnack jęknął i zakrył oczy.
- Zapomniałam! Usu! - krzyknęła, a Vicim natychmiast zatrzymał się. Za nimi w znacznej odległości biegł Wasid. Wyglądał jakby ten bieg pochłonął jego całe rezerwy energii.
- Las cię nie zna i może ci zrobić krzywdę - powiedziała, kiedy dwa potężne konary podpełzły do nich jak gigantyczne dżdżownice. Tivie urwała kawałek swojej bluzki i zawiązała Carnackowi oczy. Poruszył się nieznacznie, jakby chciał wyrazić opinię o tym posunięciu. Zabrała mu miecz i przerzuciła go przez plecy. Pasek był za długi, ale za to bardzo wygodny.
- Nie ruszaj się - powiedziała - Nic ci nie zrobią.
Ale to nie pocieszyło Carnacka. Wyglądał jakby miał zamiar stamtąd uciec. Poruszył się nieznacznie, kiedy dwa konary delikatnie go dotknęły. Natychmiast się wyprostowały, jakby się zastanawiały dlaczego ktoś się ich boi. - Nie ruszaj się - rozkazała Tivie kiedy konary ponownie zaczęły „oglądać” Carnacka. W końcu odsunęły się i zniknęły, kiedy nie znalazły żadnej broni. W tym czasie Wasid zdążył ich dogonić, ale bał się wejść w głąb lasu. Tivie zawołała go:
- Isa cim nei…chodź…
Wasid posłusznie ruszył za nimi choć trochę chwiejnie. Carnack był zgięty wpół. Jedynym powodem, dla którego nie spadł - była Tivie. Pogoniła konia i już galopowali leśną ścieżką. W miarę jak zagłębiali się w las, coraz bardziej odczuwała piekący ból w miejscu rany. Jakby pod skórą coś się poruszało. Wydawało się, że kiedy przebiegają koło drzew, one odwracają za nimi konary i szepczą coś do siebie. Tivie nie zwracała na nie uwagi. Vicim bardzo dobrze znał drogę i sam wybierał najkrótszą ścieżkę. W pewnym momencie Carnack zaczął się szarpać i wyć. Próbował się wyrwać z uścisku, ale Tivie pomimo bólu, trzymała go mocno. Zakręciło jej się w głowie, ale nie spadła. Całą siłę woli włożyła w dojechanie do celu. Widziała już bramę zbudowaną z nieznanego drzewa. Jednym zaklęciem otworzyła ją i wbiegła na centralny plac. Elfy w popłochu wybiegały spod kopyt Vicima. Zatrzymała się i rozejrzała wokoło. Była prawie nieprzytomna. Tak jak zawsze część domów stała na ziemi, a część wpleciona była w drzewa. Carnack się wyrywał, a ona przestała cokolwiek czuć. Słyszała jak elfy podchodzą do nich powoli i mówią coś do siebie, ale Tivie nie rozumiała z tego ani słowa. Poczuła przeszywający ból nad sercem i osunęła się na ziemię, wciąż trzymając Carnacka.
- Pomóżcie mu - wyszeptała, nie słyszała własnego głosu - Ktoś rzucił na niego Klątwę Przemiany. Pomóżcie…
Nad głową widziała jakieś blade zielone ogniki, które z każdą chwilą wirowały coraz szybciej. Słyszała jakieś przyciszone głosy i czyjś krzyk. Potem nastąpiła ciemność…
c.n.d.
Z szelestem ciepłego wiatru
Smak historii niesie zmierzch;
Może się zapatrzysz nocą,
świat o Ciebie nie zapyta, ni gwiazdy.
W takiej chwili serce przeszyje
Głos dziecka
Ciemne chmury wyślą wiatr;
Powiew nadleci w pełni czasie,
Strąci źdźbło, zniknie czysty blask gwiazd.
Biedna dziewczyna schyla głowę
W ciężkim znoju i trudzie pracy.
Nie wie kim jest, po co żyje,
Lecz wie jedno- że jest sama.
Co dzień rano to samo;
Sucha bułka, kubek wody,
Praca przez cały dzień.
Wczesne wstawanie i krótki sen.
Lecz pewien dzień był inny,
Gdy dziewczyna służyła przy uczcie.
Tam, na jednym końcu stołu
Zasiadł pewien mężczyzna.
Człowiek nie młody- lecz w kwiecie wieku,
Z długimi włosami i przenikliwym wzrokiem.
Jednakże nie był normalny
-potrafił czytać w myślach człowieka drugiego.
Biesiadnicy z przerażeniem słuchali,
Myśląc, że Bóg ich Szatanem ukarał.
„To dar”- tłumaczył mężczyzna,
choć to też nic nie dawało.
Po uczcie zaczął nauczać służbę,
Wśród nich była ta dziewczyna.
Opowiadał swą mądrość, urzekał słowem.
Ona mu wierzyła i rozumiała.
Chciała mu pomóc, płaczem przekonywać,
Nie mogąc uwierzyć w głupotę ludzką,
Załamując się, poczuła jego rękę na ramieniu
„Nie warto”- powiedział i wszystko znikło.
Spojrzała mu w oczy...
Wybuchła magia niczym fajerwerk,
Świat przestał istnieć.
Był tylko on; jego oczy i usta.
Z każdym pocałunkiem odbierał jej duszę,
A ona mu ją oddawała z sercem.
Bojąc się myśleć, że to prawda,
Stała się częścią jego a on jej.
Tęcza uczuć w niej wzbierała,
Gdy patrzyła na jego pociągłą twarz,
Wąskie usta i ciepłe oczy,
Które przeszywały ją na wskroś.
Ona patrzyła z miłością i oddaniem
- on spokojnie i uważnie.
Tę ciszę przerwał hałas,
Kroki żołnierzy na korytarzu.
Wpadła w histerię, wiedziała co się dzieje.
„Ty chcesz zginąć!”- wykrzyknęła,
ze smutkiem przytaknął.
„Nie pozwolę”.
Ciągnąc siłą przez ogród,
Dziewczyna rozpaczliwie go ratowała.
Stojąc na rozstaju dróg
Wybrała tą co on.
Lecz każda droga kiedyś się kończy,
Ich zatrzymała przepaść przy bramie
I schodach ku wolności.
Chcąc znaleźć drogę w dół- rozdzielili się.
Dziewczyna znalazła ją szybko.
Wtedy go ujrzała;
Rozłożył ręce na boki i
...skoczył...
Patrzyła skamieniała na jego ciało,
Obleczone w czarny płaszcz,
W kształt krzyża,
Na schodach leżące, martwe.
Wszystko przestało istnieć,
Świat się rozpadł,
Magia przegrała,
A ona żyła...
Dla tatusia
frija : ja bym chyba podziękowała za dedykację utworu o jebiącej się z "n...
frija : szczere współczucia dla tatusia...
margott : powinna za to dostać nobla i oscara :lol: oczywiście noone ;)
nomay : Ja myślę, ze kocica zostanie, tylko boa z piórek będzie coraz dłuższe...
AbrimaaL : Wspaniały pomysł i wykonanie. Dosłownie zegarmistrzowska praca....
mrum : Wzruszylam sie prawie do lez, kiedy skradziony Casio G-shock popelnil samoboj...
Gdy otworzył przymknięte na chwilę oczy zdał sobie sprawę, że znajduje się w zaułku jakiejś ulicy. Brud i smród otaczały go niemiłosiernie. Zarówno po lewej swojej stronie jak i po prawej zauważył grupki byłych aniołów. Ubrani jak żebracy z oczami pełnymi wyrzutu wpatrywali się w niego, a on starał się uciec przed tym wzrokiem, który tak nieznośnie palił jego wnętrze. Pomyślał, że właśnie tak wygląda piekło dla aniołów. Teraz dopiero zrozumiał, co się stało. Gdyby anioły umiały płakać to właśnie w tym momencie on – anioł by zapłakał. Ale jego oczy były jak stal.
Nawet nie zauważył jak zaczął iść, biec, starając się unikać za wszelką cenę tego wzroku. Jego kroki dudniły głucho, a przez głowę zaczęło przewijać się tysiące obrazów, przyprawiając go o szaleństwo. Biegł tak już od jakiegoś czasu rozbijając po drodze stragany, kubły na śmieci, omijając wysokie, szklane domy, aż dobiegł do skraju miasta. Tam ujrzał rzecz przedziwną: tysiące aniołów wpatrzonych nie w niego, ale w skrawek nieba, który nie był widoczny z miasta. „To On, to On” krzyczał jakiś szalony starzec, który już od wieków nie mógł być aniołem. „To On, to On” zahipnotyzowany pomruk przebiegł przez usta wszystkich. Anioł wiedział, o kogo chodzi, lecz czół jeszcze brzemię swojego czynu i nie chciał podnosić wzroku, jak jednak szybko zauważył nikt się nie śmiał na Niego spojrzeć.
Znów przymknął oczy. Gdy je otworzył otaczała go już tylko wielka pustka, a niebo było zamknięte. Nie było już nawet piekła.
Anioł znów wrócił na ziemię, która teraz wydawała się pusta i jałowa, choć tak niewiele się na niej zmieniło. Dzieci Boga już dawno o nim zapomniały zapatrzone w siebie, nie wiedziały, że On tutaj jest opuścił niebo by tylko być bliżej nich.
Nagle anioł zaczął się panicznie śmiać, jak ktoś opętany albo szalony, łzy zaczęły napływać mu do oczu, a skrzydła jego zaczęły odpadać. To był jego własny wybór, by żyć w świecie, który sam zniszczył.