"Bo mnie tu nie ma cień, wiatr, szelest no i cisza.
Gdy został pył, brud, syf Tańczącego na Zgliszczach.
I was tu nie ma noc wciąż rozrywa poranek,
Gdy odszedł król, nicość, szczęście, rozczarowanie.
Ty tu nie przyjdziesz ból, zaraza, zgnilizna,
I nawet śmierć, życie, nic boją się do was przyznać. "
Obskurna tawerna prezentowała się całej swojej okazałości. Zza zabrudzonych szyb bił smętny blask, nieustannie przysłaniany smukłymi cieniami. Drzewa, które wyrastały z „wysepek” trawy przy drodze do ów przybytku pijackiej zabawy zostały niemalże całkowicie ogołocone z gałęzi, puste pnie sterczały naznaczone krzywymi bliznami siekier. Stały tak splugawione, zmartwiałe niczym w groteskowym obrazie opętanego malarza. Jedynie uroku mógł dodać mężczyzna kucający za drzewem, oparty rękami i czołem o pień, ubarwiając namiętnie walory zapachowe ulicy.
Lubi ślady szminki na
papierosach, lubi duszący ciepłem dym i jego gorzki smak wypełniający ją od
wewnątrz. Kiedyś wszyscy umrzemy. Ona ma na sobie przetarte jeansy, czarny
t-shirt i skórę. Włosy w nieładzie opadają jej na ramiona i twarz. Czarna,
gruba kreska wokół oczu narysowana jest niestarannie, lekko rozmazana, usta
przyciemnione bordową pomadką. Przez gorzkie perfumy przedziera się zapach
papierosów. W prawdziwym świecie niewielu ją zauważa. Nie lubi mówić o sobie.
Podli chłopcy i wstrętne dziewczynki. Mogą złamać jej serce. To zdarza się tak
często. Udaje okrutną i woli ranić niż być ranna. Poszukiwania kogoś, kto z nią
wytrzyma trwają niewspółmiernie długo, do czasu, w jakim jest zainteresowana tą
osobą.
Conrad Johnson był zwyczajnym podróżnikiem pomiędzy światami. Wystarczyło jedno energiczne pstryknięcie kciukiem i przenosił się w inną rzeczywistość. Posiadł również tajemną wiedzę w jaki sposób wejść do krainy snów albo takiej przestrzeni, którą sobie wymarzył. Conrad przenosił się w inne sfery za pomocą swoich myśli. Najpierw kreował świat, w którym chciał się znaleźć, a później pstrykał kciukiem. Mniej więcej tak jak to robią hipnotyzerzy.
Był ciepły zimowy poranek. Wcale nie ze względu na to, że cały świat był przysypany metrową warstwą śnieżnego puchu, a przez zaszronione okno można było dostrzec długie lodowe sople. Johnson Conrad wisiał w żelaznej klatce przytwierdzonej łańcuchem do sufitu. Po kątach kamiennej komnaty skrywały się chrabąszcze i swoim zwyczajem radośnie i zaborczo chrumkały. Świat wygląda zupełnie inaczej z perspektywy wyczulonych czułek i oczu, które dzielą życie na troje, albo nawet sześćdziesiąt dziewięć osobnych kopiałów. Atmosfera stawała się coraz gorętsza, chrabąszcze chrumkały coraz dosadniej. Ktoś obrócił klucz w ciężkich żeliwnych drzwiach.
Babciny zegar z kukułką. Poczerniały od kurzu, lepki od muszych gówien. Szpetny do granic możliwości. Nikt nie kwapił się, aby go zdjąć. Ba! Nikt nawet już go nie zauważał, stał się nieodłączną częścią ściany. Ten rok już od samego początku nie był dobry. W sumie to zaczęło się jeszcze pod koniec poprzedniego, a dokładnie w święta.
Nadszedł ten jedyny i najwspanialszy, oczekiwany przez
wszystkich a w szczególności przez parę młodą dzień ślubu. Nikt jeszcze wtedy
nie myślał, że skończy się to tak tragicznie. Rano było już wszystko przygotowane, służby weselne ustawiły wszystko tak jak należy. O piętnastej pan młody podszedł pod ołtarz i mimo iż wiedział, że ceremonia zaczyna się za pół godziny. Z wielkim zniecierpliwieniem wyczekiwał swojej wybranki nie zważając, na zdziwione miny siedzących już w ławkach gości.
Cichy szmer rozmawiających z niebem
liści rozpędzał ciszę. Otaczał ją idealnie jak dym. Miękka
niczym woda trawa kusiła, wciągała i pochłaniała. Wiatr
delikatnie pieścił jej ciało, drzewa oraz buntującą się przeciw
niszczeniu ich spokojnej egzystencji trawę! Słuchała tego
pozwalając aby dźwięki wlewały się w jej ciało. Wśród
łagodnych melodii nagle zadźwięczała fałszywa nuta, ładna ale
inna od pozostałych.
Przyszedłem do domu radosny i pełen energii, jak nigdy dotąd. Okazało się, że w szkole organizują bezpłatne , bo w mojej rodzinie to słowo klucz, gdy chce się cokolwiek zrobić, kursy sztuki walki. Swoją drogą, nie to, żebyśmy nie mieli pieniędzy, ale rodzice uważają że, jeżeli chcę czegoś więcej niż strawy, schronienia i ubrań, muszę sam na to zarobić. A żeby nie było, ubrań też jest jak na lekarstwo. No, ale wracajmy do tematu. Nie wiem, co to za styl, ale wyglądało imponująco! Naprawdę, skok, wykop, półobrót. Dosłownie jak Chuck Norris w „Strażniku Teksasu”. Zawołany, siadłem do obiadu. Teraz tylko pozostało czekać na dogodny moment.
Długo szukała małej buteleczki lakieru do paznokci, w kolorze ciemno
malinowym. Kiedy wreszcie wyłowiła odpowiedni odcień z dużego
wiklinowego koszyczka, stojącego w łazience, usiadła na łóżku. Plecy
oparła o ścianę, nogi mocno zgięła w kolanach i przycisnęła do klatki
piersiowej. Kilka sekund walczyła z mocno zakręconą buteleczką. Włożyła
zakrętkę do ust, mocno złapała zębami i jednym ruchem nadgarstka
odkręciła lakier. Bladą, miłą w dotyku dłoń położyła na kolanie.
Uniosła pędzelek nieco wyżej, patrząc jak nadmiar emulsji kropla po
kropli wraca do flakonika. W momencie, w którym uznała, że pozostała
odpowiednia ilość lakieru, starannie z wyuczoną precyzją umalowała
kolejno wszystkie paznokcie, zaczynając od lewej ręki. Zawsze tak robi.
Zakręciła buteleczkę zębami. Nienawidziła gdy przez nieostrożność
zarysowała lakier i musiała zaczynać od początku. Paznokcie schły.
Delikatnie położyła palce na filiżance z zieloną herbatą. Przyłożyła
napar do ust. Picie zielonej herbaty jest rytuałem i obowiązkiem.
Poczuła na wargach wilgotne fusy, wstała i poszła do łazienki.
Dzień był parszywy, zimny wiatr przeobrażał krople deszczu w małe
kawałki lodu, które wdzierały się w skórę twarzy. Mężczyzna stał
trzymając się jedna ręką ogrodzenia, drugą miał schowaną w kieszeni,
była skostniała od zimna, cały się trząsł. Bał się wejść do środka,
nigdy nie zdobył się na taką odwagę, zawsze obserwował zza bramy.
- Lillith!- krzyk rozległ się po rozległym korytarzu, odbijając się echem od kamiennych ścian, z niewygładzonego kamienia. Tak jak chłodny był głos krzyczącej tak i sama atmosfera miejsca zionęła zimnem, aż gęsia skórka mogła przejść. Panował tam mrok, nie przerywany nawet jednym promieniem słonecznym. Bo i jak szukać słońca w podziemiach? Mimo wszystko mrok był bardziej swojski niż cokolwiek rozjaśniające go.- Lillith!- krzyk stawał się naprzykrzający i irytujący. Szczególnie ją.- Na Mehrunesa, gdzież ty się chowasz znowu dziewczyno!
Życie to iskra tak nieświadomie płocha, iż nawet najmniejszy
wiatr jest w stanie ją zgasić. Zamknięte w ułamku sekundy drgnienie kuli
ziemskiej, nie zauważa zmian, ani nie uczestniczy w nich. To jak dodatkowy
nawóz pod drzewo, które wyrośnie dopiero za kilkadziesiąt, ba!, setek lat.
Jednakże obserwowanie delikatnego puchu śniegu zawsze dawało mi pewne poczucie
równowagi. Spadające płatki, piękne i czyste, powoli coraz bliżej naszych
butów, włosów, policzków, całujące na zimno, kochające najszczerzej jak potrafią.
Pokazywały mi zawsze jak właśnie życie wygląda. Rodzimy się czyści, nieskalani,
aby w końcu opaść na ziemię i zmieszać się z błotem, stać się częścią gleby,
dać się wchłonąć i zapomnieć.
Siedziała w zatłoczonym i zadymionym pubie. Mimo tłoku w tym
niskim i ciemnym pomieszczeniu nie było zbyt gwarno. Przychodzili tu
najczęściej ludzie po pracy, zmęczeni, aby wypić piwo, które u nich w domu było
trunkiem niepożądanym. Pili powoli, żeby gorzki napój nie skoczył im do głowy,
a później zagryzali orzeszkami i paluszkami modląc się o to, by nikt nic nie
wyczuł. Jednakże średnio co drugiego spotykała wielka awantura w domu. Ale
każdy z nich i tak tu wracał.
W górach żyją nie tylko ludzie i zwierzęta, ale także masa przedziwnych
stworzeń, pamiętających czasem początki dziejów, nie wiadomo, czy od
Boga, czy demonów na ten skrawek ziemi posłane. Nie miejsce tu i czas,
aby rozpisywać się o dusiołkach, boginkach płaczkach, płanetnikach i
innym drobiazgu, ale trzeba Wam wiedzieć, że Czart od niepamiętnych
czasów posyłał na ziemie swoje sługi, aby ludziom psuły wykonywaną
pracę. Czarcimi sługami były biesy i czady.
Hergot niewiele mógł powiedzieć o swojej matce – właściwie to jej wcale
nie pamiętał. Wiedział tylko, co mówili o niej inni. Jedynym jego
wspomnieniem z dzieciństwa był szafot. Nic nadzwyczajnego, po prostu
zwykła drewniana deska z dziurami, w których przy odrobinie dobrej woli
dało się zaklinować ręce i głowę. Potem wystarczyła tylko skrzynia
zgniłych pomidorów lub dobry kamień. Nie to, żeby miał smutne
dzieciństwo, pamiętał nawet, że cały czas się śmiał. A może płakał?..
Nie potrafił w zasadzie rozróżnić tych rzeczy. Jego matka była histeryczką a on zaczynał wierzyć w geny.
Dostałem rozkaz szybkiej mobilizacji załogi i natychmiastowego wypłynięcia z portu w Breście na Atlantyk południowy, gdzie nasi zwiadowcy dostrzegli wzmożony ruch okrętów przeciwnika. Mam bardzo złe przeczucia co do
tej wyprawy, ponieważ trzy dni to trochę za mało na całkowite
uzupełnienie wszystkich zapasów i przedewszystkim na odpoczynek dla
załogi po ostatniej wyczerpującej misji na Oceanie Indyjskim.
Młodość często niesie ze sobą bunt. Przeciw władzy, przeciw światu, przeciw temu co mówią starsi i bardziej doświadczeni. Niesie ze sobą też ciekawość, jak wiadomo - pierwszy stopień do piekła. Ciekawość nieraz tak głęboką, że i samo piekło chce się spenetrować. Ale zwariowane pomysły nie zawsze prowadzą do bolesnych porażek. Czasem do czegoś gorszego. Albo i nie, zależy jakie kto ma szczęście zarówno do pakowania się w kłopoty, jak i do wychodzenia z nich bez szwanku:)
Tribute dla melodii, którą lata temu skomponował mój najlepszy przyjaciel.
Czy można przytulić muzykę? Właśnie teraz próbuję objąć utwór i ukryć
go w swych ramionach. Jest niczym maleńka bańka z cieniutkiego szkła.
Jeden niewyważony ruch obróci ją w garść mikroskopijnych okruchów i
doszczętnie zniszczy jej misternie doskonały kształt. Albo jajko. Takie
kruche i cenne, skrywające niedostępny, złocisty skarb. Gdy pęknie,
zawartość rozleje się w bezkształtną, bezsensowną papkę. Obejmuję
ją, delikatną, bezbronną. Ostrożnie daję jej schronienie. Tu jesteś
bezpieczna, słodka, smutna melodio. Tu nikt cię nie skrzywdzi i nikt
nie odtrąci.