Potem czuł się jeszcze bardziej odpowiedzialny za swoją rodzinę. Pomógł Robertowi, gdy ten skończywszy szesnaście lat wplątał się w niezbyt dobre towarzystwo. Zaczął nawet ćpać. Matka o tej sprawie nigdy się nie dowiedziała. Po sześciu latach coraz mniej zostawało w niej z tej dzielnej, twardej kobiety którą była za młodu. Zawsze czuł odpowiedzialność także za nią. Tak chciałby ojciec.
Zdziwił się tym, że gdy matka dowiedziała się o rozpoczęciu wojny, nie przejęła się, jakby jej to nie dotyczyło. Dopiero kiedy jej powiedział - mamo, ja idę - zaczęła zauważać co się wokół niej dzieje.
Nie chciał zabijać. Codziennie, w myślach przeżywał tę chwilę, kiedy strzela. Jego kula miękko wybija się w ciało przeciwnika. Wokół jest tyle krwi, mnóstwo krwi na jego rękach. Zawsze robiło mu się niedobrze. Ale był żołnierzem. Żołnierz musi być twardy. Wiedział o tym. Lubił wojnę, kiedy mógł siedzieć na tyłach, słuchając o kolejnych zwycięstwach. Taką w której nie widział ciał, tylko głuche wybuchy na ekranach. Tak jakby tam nie było ludzi. Tu, w tym okopie, mimo iż był twardy, bał się. Normalnie po ludzku się bał. Ale nie był jednym z tych miękkich pacyfistów, nie rozumiejących żołnierzy. Bo czy można mówić, że kocha się swój dom, rodzinę, nie walcząc o nich? Życie mężczyzny to ból, krew i pięść. Bo czy czuć można tak samo, gdy się nic nie poświęci? Ale co innego jest mówić o wojnie, o bólu, krwi i pięści, niż siedzieć w okopie. Niż czekać na śmierć, swoją lub przeciwnika. Bo kiedy człowiek siedzi w okopie, trzęsie się z zimna, śmierdzi, niedojada i poci się ze strachu zaczyna wątpić. A potem coraz mniej zostaje w nim z człowieka, więcej z zaszczutego zwierza. Zwierza który broni się za wszelką cenę.
Palił papierosa. Był sam. W takich chwilach zwykle myślał o domu. O tym, że wróci tam w chwale. Że skończą się tam jego wszystkie koszmary, które tu nie dają mu spać. Znajdzie dziewczynę, pobawi się ze swoją chrześnicą. Zje smaczny obiad z matką i rodzeństwem. Będzie szczęśliwy. Wreszcie bezpieczny i szczęśliwy. Kiedy skończył palić i wywalił peta, rozległ się sygnał alarmowy. Żołądek zwinął mu się boleśnie. Ale jednocześnie trochę mu ulżyło. Naiwnie pomyślał, że to się może wreszcie skończy. Jakby wojna zależała od tej jednej głupiej jadki.
Siedzieli w tych okopach, Bóg tylko wie jak długo. Nieprzyjaciel stale ich obstrzeliwał. Stracili już wielu ludzi. Ale nie wycofali się. Rozkaz to rozkaz, jak wierzyła większość. Rozsądniejsi nie dostrzegali po prostu szans ucieczki. Mundury śmierdziały im tym, co zostaje po wybuchu. Niebo było szare, od pyłu i ziemi, rozrzucanych podczas wybuchów. Wszystkie dni były takie same, jednolite. Przestał już je liczyć. Jakiś panikant bez rozkazu nie wytrzymał i wybiegł z okopu. Chciał uciec. Nie miał szans. Wrogowie trafili go gdy był już daleko. Nie zginął. Leżał po prostu i wył. Nikt nie był na tyle głupi, by próbować go ratować. Nikt nie był na tyle zimny, by go zabić. Łatwo się mówi o wielkich sprawach w wielkich słowach. Trudniej cokolwiek zrobić. Więc on leżał tam i wył. Słyszał go świetnie w tych okopach. Na początku było mu żal tego człowieka, ale potem wycie zaczęło mu coraz bardziej działać na nerwy. Nie mógł marzyć o domu, nie mógł myśleć, o tym czy w końcu zastrzeliłby człowieka w bezpośrednim starciu. Skończyły mu się nawet papierosy. Minęło parę godzin, a on oddałby wszystko, gdyby ten człowiek przestał wyć. Inni jakoś ignorowali chyba jego wycie. Zostało ich zresztą niewielu. A on już nie wytrzymywał.
Tam, na terenie wroga, jak zarzynane zwierze, na przemian modlił się do Boga i klął na Niego, człowiek. Czuł powoli jak te wszystkie wyrzuty przewiercają jego mózg. Czuł jakby był chory gdy tamten opowiadał na półprzytomnie o swojej rodzinie. Nawrzeszczał nawet na niego, a kiedy inni go uspokoili takim samym wrzaskiem, chciało mu się płakać. Zrobił by wszystko, byle by ten głos umilkł. Wszystko. Wszystko za chwilę. Wziął karabin. Widział doskonale rannego. Pociągnął za spust. Raz, potem drugi, trzeci. Ranny nadal wył. Pudłował. Inni patrzyli na niego ze zdumieniem. On ich nie widział. Zauważył tylko, że wycie ucichło. Patrzył na swoje ręce. Brudne od piasku, o obgryzionych paznokciach. Odłożył karabin. Wyciągnął mechanicznie mały pistolet. Stał przez chwilę z lufą przyłożoną do czoła, aż go powstrzymali. Nie rozumiał tego, ale gdzieś w głębi siebie chciał żeby go powstrzymali. Potrzebował ich rozgrzeszenia. Śmierci nadal się bał. Wzięli mu pistolet, a on skulił się w okopie, nie widząc kompletnie nic. Był daleko, daleko w domu. Jego matka tuliła go do siebie, jak wtedy, gdy był mały. Jak on wtedy tego nie lubił. Nieprzyjaciele znów wznowili ostrzał.
Nie wiedział dlaczego tak się stało, że akurat on ocalał. Postrzelili go tam, na polu bitwy i stracił przytomność. Obudził się w polowym szpitalu, w łóżku, które wydało mu się niebem w porównaniu z brudem i wilgocią okopów. Dziękował Bogu za cud, modlił się jak nigdy, codziennie. Był ranny i nie musiał wracać na front. Postrzał na szczęście nie był poważny, zostanie mu tylko powojenna pamiątka - blizna. Będzie mógł dumny z wypiętą piersią powiedzieć - mamo, patrz jak waleczny jest twój syn. Tu jest jego blizna. Tu była jego krew. Krew którą przelał za takie matki jak ty, za takie siostry jak moje, za taki dom jak nasz. Ciągle wypytywał się o wieści z frontu. Cieszył się z każdego zwycięstwa. Jak na meczu futbolowym - jego drużyna zwycięża. Z sąsiadami z łóżek robili nawet zakłady. O papierosy. Noc w noc nie chciał kłaść się spać. Często leżał z otwartymi oczami, aż do bólu, aż do chwili kiedy jego organizm poddawał się i w końcu zasypiał. Noc w noc śniły mu się biało-czarne jak klatki starego filmu obrazy. Bez dźwięku i bez ruchu. Śniły mu się twarze innych żołnierzy, druty, okopy. To jak zapala papierosa. Jak strzela. Śniły mu się twarze umierających wykrzywione w bólu. Kolejna powojenna pamiątka. Tylko do tej nigdy się nie przyzna.
Obok ich obozu często przechodzili uchodźcy. Ciągli do granicy. Obstrzeliwani po drodze, wygłodzeni, patrzyli wielkimi oczyma zastraszonych zwierzątek. W starych szmatach ciągnęli za sobą cały swój i zrabowany innym po drodze majątek, nawet zwierzęta, głównie kozy. Bali się żołnierzy, bo ci, tam na froncie mordowali ich braci, ich dzieci, ich mężów. Tam, paręnaście kilometrów dalej palili ich domy i gwałcili i mordowali córki. Zabijali ich zwierzęta i zabierali wszystko. Bali się ludzi w mundurach, ale niektórzy przychodzili żebrać, osłabieni z głodu. Dlatego zakazano im się zbliżać do obozu. Czasem stał na skraju obozu, paląc przyglądał się tym pielgrzymkom. Pewnego dnia z jednej z tych grup wybiegła koza. Goniła ją mała dziewczynka. Chwycił kozę, zanim wbiegła do obozu. Zwierze było strasznie wychudłe. Widząc to mała stanęła w miejscu i patrzyła się na nich. Zawołał ją. Nie zareagowała. Zaczął prowadzić na sznurku kozę do dzieciaka, ale ona cofała się za każdym razem, gdy on zrobił krok. Potem nadal stała w miejscu i patrzyła się uparcie. Zniecierpliwiło go to. Puścił kozę, a ta wbiegła prosto do obozu. Mała bez wahania pobiegła za nią. Chwycił ją gdy biegła, lecz ona zaczęła się wyszarpywać. Puścił ją w końcu, kiedy go ugryzła. Zaklął i wrócił do obozu. Mała stała w miejscu.
Był głodny, dostał z przydziału jakieś świństwo, pewnie z puszki. Albo z kozy. Po paru godzinach wrócił na swoje stałe miejsce obserwacji. Na środku pustego pola stała mała sylwetka z rudawą chustą wokół głowy. Uparcie wpatrywała się w obóz, nie ruszając się z miejsca. Robiło się już ciemno i zimno, zaczynał wiać przenikający przez ubranie, skórę, aż do kości zimny wiatr pustyni. Stanął naprzeciw niej, w swoim stałym miejscu. Droga w oddali była prawie pusta. Nie wiedział ile czasu minęło. Miał ochotę podejść do dziecka, wrzasnąć na nie, że to nie on zabrał jej tą cholerną kozę, i że ma sobie iść, szukać swoich rodziców, bo pewnie się o nią martwią. Ale stał. I nikt nie przyszedł po małą. W pewnej chwili dziewczynka zachwiała się i upadła.
Przyniósł ją do obozu, zemdlałą z głodu. Nie chciał, żeby inni z niego żartowali. Oto idzie nieboszczka matka Teresa z Kalkuty. Tylko dzisiaj ogolić nóg zapomniała. Święty Franciszek i jego zwierzątko.
Kiedy się obudziła, nie krzyczała. Patrzyła tylko tymi wielkim szarymi oczyma, oczyma pełnymi pustki. Dał jej jedzenie, na które zaraz się rzuciła. Nie odezwała się przy tym ani słowem. Siedział tak z nią, brudną, wielkooką i po pewnym czasie zaczął mówić do niej. Opowiadał jej o domu, o śmierci ojca, o matce, jak płakała i problemach Roberta. O tym jak Anka rzuciła go, bo był za biedny i jak rodzina to dla niego wszystko. Ona nie odzywała się, pewnie nie rozumiała ani jednego słowa. Patrzyła tylko. Patrzyła uważnie. Mówił jej o wszystkim, o czym nie mógł powiedzieć nikomu, tu na tym polu bitwy, by nie wyjść na słabego. O tym, że bał się zabijać i o tym jak strzelił do swojego, a teraz pewnie dadzą mu medal. O tym, że kuchnia jest tu wstrętna. Że tęskni. Potem, choć sam nie rozumiał dlaczego zaczął płakać. Nie płakał już tak dawno, w domu nie płakał nigdy. Patrzyły na niego szare oczy pełne pustki. Wielkie oczy dziecka.
I gdy on płakał, dziewczynka przestraszyła się. Zaczęła coś mówić w swoim języku, strasznie szybko, a on nic nie rozumiał. A mówiła o kozie, o tym jak rodzice kazali jej ją prowadzić i pilnować. I szła, szła z kozą długo. Była bardzo zmęczona i głodna. Potem strzelali do nich i wszyscy pobiegli w różnych kierunkach. Tłum popchnął ją gdzieś, a ona nie znalazła już swoich rodziców. Długo ich szukała i była strasznie głodna. Myślała, że umrze. Pilnowała kozy, by nikt jej nie zabrał, a gdy jej rodzice wrócą odda im ją i będą z niej dumni. Potem będzie lepiej. Zaczęła pocieszać płaczącego w swoim języku, bo nigdy nie widziała płaczącego mężczyzny i ten widok ją przerażał. Aż w końcu zaczęła śpiewać. Tak jak śpiewała swoim młodszym braciom gdy kładła ich spać. Była to kołysanka w dziwnym języku, smutna i wyjąca melodia. Kołysanka pustyni. Kołysanka wiatru. Szare wielkie oczy wypełniły się łzami. Dzieci wojny modliły się do swoich bogów...