Obskurna tawerna prezentowała się całej swojej okazałości. Zza zabrudzonych szyb bił smętny blask, nieustannie przysłaniany smukłymi cieniami. Drzewa, które wyrastały z „wysepek” trawy przy drodze do ów przybytku pijackiej zabawy zostały niemalże całkowicie ogołocone z gałęzi, puste pnie sterczały naznaczone krzywymi bliznami siekier. Stały tak splugawione, zmartwiałe niczym w groteskowym obrazie opętanego malarza. Jedynie uroku mógł dodać mężczyzna kucający za drzewem, oparty rękami i czołem o pień, ubarwiając namiętnie walory zapachowe ulicy.
Trójka gołowąsów wytoczyła się z tawerny. Jeden z nich, ten idący po środku, widocznie albo tak upojony albo tak wykończony hulanką potknął się, upadł, odwrócił się na plecy i zaczął wywijać nogami jak chrabąszcz odwrócony na grzbiet. Szarpał się i wyrywał, gdy towarzysze dźwignęli go z ziemi. „Chrabąszcz” strzelił jednego na odlew w twarz. Chwycił drugiego, oplótł mu rękę wokół szyi. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, osunął się na ziemię bezwładnie, zjeżdżając dłonią po płóciennej koszuli towarzysza. Obydwaj kompani chwycili „chrabąszcza” za ręce i pociągnęli po bruku w kierunku uliczek. Chwilę jeszcze było słychać bełkot ciągniętego, po czym utonął on w kakofonii dźwięków dobywających się zza otwartych drzwi tawerny, do której wkroczyła obdarta para w średnim wieku.
- Nienawidzę tego miasta – wymówił półgębkiem Salwere. Mijając tawernę poprawił czarną skórzaną kurtkę, sprawdził kieszenie, po czym ruszył dalej w głąb uliczek.
- Ejże! Kolego! – Salwere odwrócił głowę, nie ruszając się z miejsca.
- Wesprzyj że sztukę i daj artyście miedziaka! – Wyrzekł grubym głosem mężczyzna, stojący z nim.
- A jakąż to sztuką się trudnicie? Mości panie? – Odwrócił się. Stał przed nim człowiek szpetny. Twarz dziobata po przeżytej ospie. Stara, wąska linia blizny znaczyła jego twarz od oczodołu aż po policzek, schowana częściowo pod kilku dniowym zarostem. Zepsute zęby tylko polepszały efekt brudnego opszczymura po przejściach. Ubrany w wyświechtany płaszcz z licznymi dziurami u zapięć. Workowate spodnie ubrudzone czarno-brązowymi plamami oraz zarys broni pod płaszczem, na którym wymownie oparł rękę. Salwere w myślach rozważał sytuację. „Nie był to amator, stał pewnie, nie drżał mu głos. Jego głos… Brzmiał jak zaprawionego w ulicznych bitkach, pijaczyny. Swoją drogą ciekawe, co go zmusiłoby stał się tym, kim jest? Jaka tragedia stoi z tym człowiekiem – uśmiech – a jakie to ma teraz znaczenie?... Żadnego”
- Sztuka to mordo-bicie. Przyjacielu – odparł obszarpaniec z grymasem, który był marną imitacją uśmiechu. Salwere pogrzebał w kieszeni, odwrócił się na palcach. Wyciągnął zaciśniętą rękę z kurtki i rzucił za siebie garść miedzianych monet. Salwere szedł powoli przed siebie, nasłuchiwał. Parę przekleństw, odgłos podnoszonych płytek metalu, znowu przekleństwo i na siłę wyciszony tupot. Spodziewał się tego, nie zwalniał spokojnego tempa. Uśmiechnął się paskudnie, po czym tupnął prawą nogą w chodnik wzbijając lewą w powietrze, wykonał obrót na nodze wprawionej w ruch impetem, po czym kopnął ciężkim butem w żebra nadbiegającego „artystę”, który w pełnym biegu zamierzył się na niego z lagą, bronią, którą chował pod płaszczem. Trzask żeber był za cichy by przechodnie mogli go usłyszeć. Parę kopnięć ciężkimi butami w twarz i przeciwnik leży już znieczulony. Salwere pochylił się nad napastnikiem, sprawdził czy żyje, z nieukrywanym obrzydzeniem przeszukał jego kieszenie, znajdując garść miedzianych monet i maleńką sakiewkę.
- Gołodupiec – wymknęło się z ust Salwera, po czym już bez żenady schował łup w kieszenie.
Ruszył dalej krętymi i wąskimi uliczkami, ciągnącymi się niczym monstrualnych rozmiarów jelita jakiegoś potwora.
Szedł spokojnie przez półmrok. Parszywe ulice Dzielnicy Biedoty oświetlały tylko nikłe pomarańczowe płomyki zza okien melin. Smród, który się tu unosił był nie do wytrzymania. Mocz i rozkładające się resztki jedzenia zalegały na ulicach. Szczur, który zawzięcie pożerał skórkę od spalonego chleba, znieruchomiał na chwilę, po czym wrócił do pałaszowania odpadków. Nawet nie zareagował, gdy przechodził koło niego.
-Tatku! Puść… - krzyczała rozpaczliwie młoda dziewczyna, szarpana przez obleśnego starca. Była ubrana w coś, co miało wyglądać jak sukienka na ramiączkach i nawet przy tym świetle było widać, iż jest dość zgrabnie zbudowana. Byłaby pewnie nawet ładna gdyby nie ten brud oblepiający jej twarz. Mężczyzna zaciągnął ją w jedną z węższych uliczek, oboje zniknęli w mroku. Salwere zatrzymał się, stał tak z zobojętniałą miną, po chwili skrzywił się z niesmakiem i skręcił w uliczkę za tamtymi dwojga. Dobrze wiedział, co się dzieje, odgłosy były jednoznaczne: chrapliwe sapanie, cichy stękający szloch. Odgłos uderzenia, prawdopodobnie w twarz, przytłumiony jęk i zduszone łkanie. Nie musiał iść daleko. Mężczyzna z opuszczonymi po kostki spodniami leżał na dziewczynie. Fetor śmietnika, na którym ją gwałcił, przyprawiał o mdłości. A to czy zrobi to szybko czy powoli nie miało już znaczenia, to już się działo. Mógł w przypływie furii rzucić się na starca, ale będąc w gniewie mógł nie trafić od razu, co skończyłoby tylko się niepotrzebną szarpaniną. Salwere podszedł, starając się nie hałasować, omijając na ziemi śmieci. Stanął za starcem, robił już to tyle razy, że i ten nic nie zmieni, jednym celnym ruchem przebił mu kark krótkim nożem, wbijając się między kręgi szyjne. Ciało mężczyzny uniósł spazm, zadrżał… Obrót noża… Przesunięcie kręgu, zwiotczał momentalnie. Salwere schwycił starca za szmaty pełniące rolę jego ubioru i odrzucił go do tyłu, na plecy. Odór, jaki od niego bił mógł momentalnie pozbawić przytomności.. Dziewczyna z podciągniętą po piersi sukienką, skuliła się ze strachu. Wyglądała jak gigantyczny, pokraczny, wysuszony pędrak. Jak wybryk natury. Salwere patrzył na nią dłuższą chwilę, powoli, jak przy obłaskawianiu dzikich zwierząt wyciągnął do niej rękę. Dziewczyna zadygotała, podciągnęła się na rękach i wpełzła głębiej w śmietnik. Stał tak przez chwilę, cofnął dłoń, odwrócił się na pięcie i odszedł. Szedł powoli. Słyszał jak dziewczyna wygrzebuje się ze śmieci, czołga się jeszcze po ziemi. Gdy wracał na ulicę dosłyszał łkanie.
- Tatku, tatku… Obudź się!... Tatku? –
-Jak ja nienawidzę tego miasta… - pomyślał Salwere. Idąc dalej brudnymi ulicami Dzielnicy Biedoty.
Nie musiał już iść długo, doszedł do granicy dzielnic. Strażnicy po okazaniu pieczęci namiestnika przepuścili go bez słowa. Dalej już poszło szybko. Mijał domy przyśpieszając tempo coraz bardziej. Mijał parkany, uliczki, domy, gospodarstwa. Na peryferie osiedla, średnio zamożnych mieszczan niemalże wbiegł. Mijał znajome uliczki, pędząc i co chwile skręcając w inną stronę. Nagle zatrzymał się, przed piętrowym domostwem. Wziął głęboki oddech. Podszedł po brukowanej drodze do ciemnych drzwi. Stanął przed nimi. W oknach było ciemno, uśmiechnął się nieznacznie. Gdy podniósł rękę, drzwi się otworzyły na zewnątrz. Nie zdążył podnieść gardy, gdy drewniana deska uderzyła go w skroń. Odsunął się, prawą nogą stanął na kamieniach. Z drzwi wypadła czarna chmura zderzając się z nim. Stracił równowagę i padł na plecy boleśnie się tłukąc. Czarną chmurą okazały się dzieci, dwóch chłopców. Krzyczeli i ściskali Salwera. Uścisnął ich mocno. Uniósł się na łokciu, gdy synowie z niego zeszli, w progu stała malutka dziewczynka.
- No twoja kolej Victoria – powiedział wyższy z chłopców. Malutka, czarno włosa dziewczynka podeszła nieśmiało. W białej długiej piżamce wyglądała jak istota nie z tego świata, niczym jakieś nigdy nie dorosłe, maleńkie bóstwo. Podeszła do ojca, spojrzała na niego z góry, po czym rzuciła się na niego z buzią mokrą od łez.
-Mamo! Wygraliśmy! Tato leży!- Niższy ze smyków krzyknął na głos w stronę otwartych drzwi.
-Widzę - powiedziała- Dobrze już dobrze, powinniście już dawno spać. A ojciec powinien odpocząć po pracy. No złaź już Viki i do łóżka - uśmiech na twarzy kobiet o tak delikatnych rysach wywoływał obawę, iż jej twarz mogłaby utracić swój wyraz, jeśli będzie ją wykrzywiała pod wpływem emocji. Salwere wstał, trzymając dziewczynkę w objęciach. Wszedł do pierwszej izby. Chciał ściągnąć buty ale maleńka osóbka uwieszona na jego szyi nie pozwalała mu na to. Dopiero po interwencji żony, która wzięła ją na ręce mógł spokojnie się rozebrać.
Posiłek stał już na stole. Jeszcze ciepły. Pomarańczowy blask bił nikle z paleniska. Gdy rozpoczął posiłek nie zauważył nawet osoby, która wśliznęła się do pomieszczenia. Dopiero po chwili odczuł na sobie czyjś wzrok. Nie podnosząc głowy znad miski przemówił w sposób, który mógł jedynie poirytować. Tak jakby cały czas był w domu i wcale nie wyjechał na tydzień, w celu wykonania zlecenia dla namiestnika.
- Dzieci już śpią?- Po chwili dodał – Kochanie?-
- Taaak - odpowiedziała mu kobieta przeciągle. Nastała nieznośna cisza. Napięcie zaczęło wzrastać. Salwere zdążył tylko pomyśleć „teraz się zacznie…”.
-Tylko tyle masz mi do powiedzenia?! – Mówiła głośno, podkreślają każde słowo jednocześnie wymuszając na sobie szept. – Tylko tyle? Nic więcej? Nie powiesz gdzie byłeś? Co robiłeś? – Gniew zaczął sięgać apogeum. – Nie spytasz jak sobie radziłam? Co z dziećmi? Jak nam jest z tym, że ich tato wyjeżdża na całe tygodnie i nie wiadomo co robi?! Co one mają odpowiadać jak ich pytają o to koleżanki lub koledzy? Co ja mam odpowiadać, gdy mnie ktoś pyta co robisz?! Skąd mamy pieniądze - Zawiesiła głos, mężczyzna patrzył na nią uważnie. – Nie spytasz nawet czy Cię jeszcze kocham? – Zapadło milczenie. „ - Kobiet… - pomyślał - One kochają tajemnice ale tak to już z Nią jest, długo, długo nic aż w pewnym momencie…”. Mężczyzna odłożył pustą miskę na stół, odsunął krzesło, wstał.
-Ja Cię… – Wiedział jak sobie z nią radzić i uspokoić, chodziło jej tylko o jeden zwrot, jedno słowo, taką była kobietą.
- Jeszcze kocham… Choć nie wiem jak ty? – Momentalnie wygasła. Nic nie mówiąc poszła do sypialni. Zdążył wziąć kąpiel nim udał się na górę.
Kochał się ze swoją żoną długo i namiętnie, a gdy już opadł z sił, zasnął spokojnie z świadomością iż nie musi już nic więcej robić. Nie mógł wiedzieć, że tego ranka się więcej nie obudzi i to bynajmniej nie dlatego że „artysta” któremu dał lekcję pokory zaraził go trądem który właśnie przekazał żonie, a parę chwil wcześniej dzieciom. To trwałoby za długo. Problem polegał na tym iż namiestnik u którego ostatnimi laty pracował, wszedł w spór z zawistnym władcą sąsiedniego miasta. A wynajęte przez złośliwca, niezdyscyplinowane oddziały składające się z opryszków, znudzonych mieszczan, weteranów, szlachty i najemników podchodziły właśnie pod wschodnią bramę miasta. Bardzo blisko domostwa Salwere. Oni mieli tylko nastraszyć namiestnika, a jego nie było nawet w mieście. Nastraszyli za to mieszkańców miasta. Nastraszyli ich na mori.
CanisLupus
Włóczykij
F. K.