Gęsty dym papierosowy spowijał gabinet. Pomimo półwiecza od upadku żelaznej kurtyny wewnątrz można było poczuć się jak w gabinecie KC za towarzysza Gierka. Gdybyś pojawił się drogi czytelniku w tym miejscu, poczułbyś się jak w muzeum socjalizmu. Tylko nie był to ośrodek kultury... niestety, a najprawdziwsza reinkarnacja komuny w Polsce, tylko z nazwy nawiązująca do czasów komedii demokracji.
Tego dnia było naprawdę gorąco i wcale nie z powodu wysokiej temperatury, którą wskazywały wszystkie termometry w kraju. Ulicami Warszawy przechodziło mnóstwo ludzi. Ogrom tej manifestacji trudny jest do opisania. Nigdy nie brałem udziału w czymś podobnym. Życie człowieka żyjącego w tym kraju przypomina po troszę orwelowski model państwa kontrolującego niemal każdą dziedzinę życia obywateli.
Pod pomnikiem Jaruzelskiego zebrały się tłumy. Byłem pośród nich. Odczuwałem pewnego rodzaju podnietę. Uczestniczyłem bowiem w czymś ważnym. Myślę, że to samo musieli odczuwać stoczniowcy w Gdyni, poznańscy robotnicy Cegielskiego czy też młodzi ludzie dokładający swą cegiełkę w walce z komuną w czasie stanu wojennego. Pewnie drogi czytelniku zastanawiasz się skąd ja w ogóle o tym wiem. Nie uczą przecież tego w szkołach, zaś instytucje publiczne, choćby i uchodziły za cieszące się pewną autonomią są w istocie absolutnie upolitycznione.
Dawno, dawno temu, kiedy bardzo prymitywny jeszcze wówczas człowiek dopiero zdobywał wiedzę pozwalającą na twórcze wykorzystywanie zasobów otaczającego go świata, umiejętność podtrzymywania ognia była na wagę złota. To ogień właśnie pozwalał człowiekowi na zejście z drzew, na odważne zapuszczanie się na coraz dalsze tereny, zapewniał ochronę przed drapieżnikami, ułatwiał przyrządzanie posiłków, pozwalał na szeroko rozumianą modyfikację otoczenia.
Rozcieńczona krew spływała po emaliowanej, beżowej umywalce wprost z rąk pochylonej nad kranem sylwetki niewysokiego mężczyzny. Sarkastyczne "umywam ręce" wieńczące każdy z tych koniecznych rytuałów tradycyjnie wypełniło na kilka chwil i tak już dość zgęstniałe powietrze kawalerki. I ten uśmiech w lustrze – namacalne odbicie kolejnego sukcesu, jak podpis pod mechanicznie przeżywanym życiorysem. Zupełnie potrzebna kropka nad "i", bez której autor pogubiłby sens. Do tego dopuścić znów nie mógł.
O tej porze peron był wręcz zatłoczony. Zewsząd przemykały twarze, których nie znał. Przemierzał go całkowicie sam. Nie do końca był przekonany celu do którego zmierzał. Usłyszał jakieś krzyki, ujrzał biegnących w jego kierunku ludzi jakby pędzących w ucieczce. Na ich obliczach rozpoznać można było przerażenie. Wiedziony ciekawością jakże w tej chwili irracjonalną jął podążać w kierunku, z którego pędzili dopiero co minięci ludzie. Odczuwał coraz większe przerażenie.
Gdzieś na dalekiej i tajemniczej północy. Królestwo mrozów, śniegu i mitów o pradawnych wojownikach. Jedna z pogańskich osad. Ogromny plac w środku wioski a na nim starszyzna ludu i dzieci. Na twarzy każdego z dziecka dostrzec można ogromne zaciekawienie. Dzieci w spokoju i skupieniu słuchają historii, którą opowiada im jeden ze starszyzny.
Broniąc się i krzycząc. Poddając się i ciesząc. Przylepiamy do siebie złudne uczucia. Lecz przychodzi taki czas jak ten dziś że cały brud i cały przywar zrzucamy, on już nas nie dosięga, obmywa nas prawda słów – prawda którą odkrywamy przed samym sobą. I stajemy przed lustrem chudzi z kości i skóry nadzy i nie czujemy już nic. Sumienia się pozbywamy, a duszę sprzedajemy za tanie wino.
Zmęczony piętnem jakim na nim ciążyło postanowił się przełamać podejmując tym samym leczenia psychiatrycznego. Żywił nadzieje, że to wszystko czego doświadczał miało miejsce jedynie w jego głowie licząc też na to, że po wykryciu źródła tego stanu odpowiedni ludzie za pomocą odpowiednich środków będą w stanie mu pomóc. Po dłuższej obserwacji pacjenta orzeczono schizofrenie paranoidalną. Przypisano mu Zolafren.
Z łezką w oku wspominam minione lata, wydarzenia, ludzi. Pamiętam swoją pierwszą miłość - Elżbietę...tak, była śliczną dziewczyną o oczach zielonych jak źdźbła trawy, na której zwykliśmy wylegiwać się w letnie popołudnia, milcząc i marząc o naszej wspólnej przyszłości. Bawiłem się wówczas jej blond lokami delektując się chwilami, gdy mogliśmy być razem. Tak....kto wie, gdzie teraz ona jest, czy żyje. Odkąd wyruszyłem na front straciliśmy kontakt. Pamiętam stres jaki mi towarzyszył w czasie Matury i radość jaką czułem po jej zdaniu. Chciałem podjąć studia - iść na Uniwersytet. Widziałem siebie w roli archeologa. Zawsze pasjonowały mnie starożytne kultury.
Seria strzałów z karabinu przeszyła niezmąconą ciszę na dzień dobry. Wiedziałam, że nieuniknione zbliżało się. Wpadłam do sieni pogrążonej jeszcze w mroku wczesnego poranka, by pomóc domownikom w ewakuacji. Sporej wielkości dom z drewna pokryty strzechą był dla Niemców zbyt nęcący by nie zniszczyć go ogniem. Nie mieliśmy zwierząt oprócz klaczy, co groziło natychmiastowym rozstrzelaniem. Nie była to moja rodzona rodzina jednak zdążyłam się już do nich przywiązać a natrętne myśli o kolejnej stracie napawały mnie bolesnym lekiem. Rok temu znaleźli mnie błąkającą się po lesie. Nie chciałam mówić nic o sobie, bałam się zdradzić cokolwiek, po ucieczce z płonącego domu.
Przemierzając ciemne korytarze metra nie napotkał żywej duszy. Wzbudzało to w nim niepokój. Każdy niemal szmer, który usłyszał wzbudzał w nim paniczny lęk. Urastało to do rangi psychozy. Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony w oczekiwaniu, że lada chwila pojawią się istoty z jego domniemanych urojeń. Tak...urojeń. Schizofrenia to poważna przypadłość, na którą cierpi wielu ludzi na całym globie. Nie docierało do niego, że może być jedną z tych osób. Wszystko co widział wydawało się na tyle realne, że gotów byłby uznać, że to wszyscy inni wokół mają założone klapki na oczy i nie dostrzegają tego co dzieje się wokół.
Postać
zaczęła przysuwać się w ciemności szurając nogami. Hegrin położył rękę na
rękojeści miecza, Ionerl poczęła nerwowo macać pas w poszukiwaniu puginału. Jej koń nagle zarżał przeciągle,
zaczął nerwowo stąpać. Ionerl pozwoliła mu się odwrócić bokiem do traktu i
myślała tylko o tym, żeby stąd uciec, tylko co zrobi sama w nocy, w kraju dalekim i odległym od znanych jej okolic? Ona ucieknie,
zgubi się, a co stanie się z Hegrinem? Jej koń stąpał w miejscu coraz szybciej
i coraz bardziej nerwowo.
Gdy pierwszy raz spotkałam u Kasi
jej Misia, przyjaźniłyśmy się już od lat. Pamiętam jednak moje
zadziwienie i pewną dumę, że dopuściła mnie do swojego małego sekretu. Kasia w kuchni parzyła herbatę a ja siedziałam na kanapie, gdy przydreptał do mnie mały pluszak w kolorze biszkoptowych ciastek. Tak właśnie – przydreptał. Jak zwierzątko albo małe dziecko, drobiąc kroczki brązowymi podeszewkami miękkich stópek. Miś był nieduży, stojąc na dwóch nóżkach sięgał głową siedzenia kanapy.
Biała, nakrochmalona pościel chrzęściła przy każdym moim
ruchu, trudno było przytulnie się zagłębić w sztywne jak grobowy całun płachty
i wciąż bezskutecznie walczyłam z przenikającym mnie ziąbem. Sprężyny łóżka
protestowały zardzewiałym jękiem przy każdej mojej próbie umoszczenia się, nie
poprawiając tym samym mojego i tak niekomfortowego samopoczucia. Nie miałam
pojęcia, czy w tym skrzydle domu lub chociażby na moim piętrze ktoś jeszcze nocuje
i poczucie izolacji było przytłaczające.
Błękitne niebo powoli zaczynało już przybierać ciemne barwy zmierzchu,dzień dobiegał końca. Wszelkie żywe stworzenia powróciły już do swych siedlisk. Niebiosa pogrążyły się w ciemnościach, które rozświetlały jasne brylanty nocy. Czerwone słońce przygasło już zanurzając się w morskiej otchłani, ustąpiło ono miejsca swemu bratu Księżycowi,który rządził nocą. Teraz na tym mrocznym i tajemniczym niebie wyglądał on niczym ognista kula, która jest ostatnią nadzieją dla błądzącego w ciemnościach wędrowca.
Południe, ludzie biegną, śpieszą się, nie zwracają na siebie uwagi. Wszyscy w biegu, tacy sami, zabiegane, szare mrówki. Wszedł do mieszkania. Rzucił garnitur na kanapę, wpadł do kuchni, w biegu coś zjadł. Usiadł przy komputerze. Znowu zarwę noc, pomyślał, no nic. Gdy w końcu skończył był wykończony. Rozebrał się i położył. Zaraz przed zaśnięciem spojrzał na zegarek, 3:40.
Słońce powoli wstawało nad Królestwem. Oświetlało, pola,
łąki, rzeki i jeziora. Ulice (cóż lepiej, żeby nikt obcy ich nie zobaczył)
pokrywały resztki po zabawie z dnia poprzedniego i tak właściwie tylko one
zdradzały, że ktoś tu całkiem niedawno mieszkał. Teraz Królestwo było wymarłe.
Gdybyś drogi czytelniku był tutaj, sam doszedłbyś do wniosku, nawet gdybyś był
najmniej domyślnym człowiekiem na świecie, że mieszkańcy po prostu nagle i
nieoczekiwanie… ZNIKNĘLI!
Jakiś niezrozumiały czar obudził ją tej nocy. Było jeszcze wcześnie, księżyc choć wysoko na niebie, nie zdążył rozpocząć swej wędrówki ku zachodowi. Chłodny wiatr bezlitośnie miotał zasłonami w sypialni, przewracał kartki otwartego pamiętnika. Musiała zasnąć podczas przelewania na jego kartki tragedii która miała miejsce ostatniej niedzieli. Teraz jednak to było bez znaczenia. Ospałymi ruchami zamknęła notes, przerywając niekontrolowany szelest dobywający się z jego wnętrza. Bez pośpiechu wstała i odłożyła skarbnicę wspomnień na najwyższą z półek. Dopiero gdy to zrobiła zauważyła Go.
Zuzanna nie mogła spać. Było lato. Okna były pootwierane na oścież. Wysoka temperatura, duchota i komary były nieznośne. Zegarek wskazywał godzinę drugą w nocy. Dziewczyna kręciła się z boku na bok na swoim łóżku. Które stało w rogu jej pokoju.