"Bo mnie tu nie ma cień, wiatr, szelest no i cisza.
Gdy został pył, brud, syf Tańczącego na Zgliszczach.
I was tu nie ma noc wciąż rozrywa poranek,
Gdy odszedł król, nicość, szczęście, rozczarowanie.
Ty tu nie przyjdziesz ból, zaraza, zgnilizna,
I nawet śmierć, życie, nic boją się do was przyznać. "
Niebo pociemniało, gdy pisał ostatnie litery. Śpiewał. Własny głos wydawał mu się daleki. Odległy. Dobiegający jakby zza grubego muru. Zza ściany. Łzy cisnęły się do oczu. Dłonie zaciskały w pięści."Keme, keme ichtet ene el malach Elohim mawet. Elohai ana mawet keme. Ajin ame megif."
W uszach brzmiały mu słowa. Wciskały się siłą do półświadomego umysłu. Krzyczały. Zapraszały. Wołali go. Wzywali. Musiał iść. Zaraz... Jeszcze chwila. Jeszcze tylko ostatnie zdania. Nie chciał zostać sam. I oni nie chcieli go tu zostawić. A jednak pisał dalej. Kreślił kolejne znaki.
"Ich już tu nie ma słów, myśli no i czasu, Po ziemi sunie piach, klepsydry naszych rodaków. Zamek stał tyle lat szkoda, że w piach ubrany, Bo Zamek stał tyle lat, szkoda że przestarzały. Oni odejdą w samotność, bezradne i smutek, Gdy dotknęli nieba chociaż było brudne, zepsute. "
Byle tylko zostawić coś po sobie. Byle pamięć o nich nie zaginęła. Musiał iść, a jednocześnie musiał zostać. Bał się, że nie zdąży. A jeśli będzie już po wszystkim? Jeżeli nie przybędzie na czas? Nie zastanie w Empireum już nikogo żywego, a śmierć po niego nie przyjdzie. Byłby jedynym ocalałym. Nie pragnął tego. Pójdzie z nimi. Przeżyje albo zginie razem z braćmi. Najpierw jednak dokończy to co zaczął. Oby ktoś kiedyś znalazł te kilka luźnych kartek papieru i przeczytał. I poznał prawdę. Może wtedy ludzie przejrzą na oczy. Może zrozumieją. Może...
Wstał. Bezwładne ciało opadło na twardy bruk. To już nie ważne. Nie potrzebował go więcej. Po raz pierwszy opuścił cielesną powłokę, w której tkwił od lat. Uwolnił się. Porzucił więzienie bezsilności. Wiedział już jak to zrobić. Pamiętał. Potrafił. Rozwinął skrzydła i wzbił się wysoko, pod niebo innej rzeczywistości. Pozostawił za sobą świat, w którym nie potrafił żyć. Leciał ku wolności. Albo śmierci.
***
Ogromny, zwykle zatłoczony i gwarny, plac w środku wielkiej metropolii, tętnił życiem. Tej nocy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. W dusznym powietrzu unosił się zniewalający, zatykający dech w piersiach zapach podniecenia, ekscytacji i niezdrowej euforii. Gdyby ktoś z nich potrafił go wyczuć, nadmiar emocji powaliłby go na kolana w ułamku sekundy. Nie było tu jednak nikogo wrażliwego na metafizyczne wonie, wydobywające się z wnętrza żywych istot. Już nie.
Tysiące, a może miliony mieszkańców miasta wpatrywało się w niebo z niekrytym zachwytem. Unosili głowy. Wydawali z siebie niekontrolowane, niewerbalne okrzyki. Niektórzy płakali. Inni modlili się w uniesieniu. Stara kobieta przesuwała w palcach paciorki starego, drewnianego różańca. Młoda matka ze śpiącym niemowlęciem w ramionach ściskała mocno dłoń swojego męża. Ktoś padł na kolana. "Dzięki Ci Panie!" - krzyknął łamiącym się głosem. - "Nieopisane są Twoje dzieła!". Dzieci piszczały z radości pokazując sobie nawzajem palcami kolejne, pojawiające się na nieboskłonie i gasnące nagle rozbłyski. Młody chłopak próbował wdrapać się na szczyt latarni. Wołał coś do kolegi, który z taką samą desperacją usiłował dostać się na słup telegraficzny. Wszechobecny gwar zagłuszył jednak jego słowa. Człowiek w czarnej sutannie otworzył trzymaną w ręku Biblię. "Jakże to spadłeś z niebios, gwiazdo jaśniejąca, synu jutrzenki ! Zostałeś rozbity o ziemię, zwycięstwo nad narodami!" - Ryknął natchnionym, mocnym głosem.
Stali tak wiele godzin. Obserwowali nadzwyczajne zjawisko. Chłonęli jego piękno całymi sobą. Rozkoszowali się deszczem spadających gwiazd.
***
Stąpał powoli pomiędzy miriadami nieruchomych ciał, zaścielających zimną, twardą posadzkę Empireum. Jej biel plamiły bezkształtne kleksy płynnego złota. To kałuże jeszcze nie zakrzepłej krwi przelewały się, mieszając ze sobą, jednocząc w przedziwnym tańcu. Brudziły jego nieskazitelne stopy. Z obrzydzeniem roztrącał bezwładne trupy swoich porzuconych dzieci.
"Jak śmieli! Niewdzięczni! Brudni! Skażeni!"
Karykaturalnie powyginane, rozrzucone na wszystkie strony kończyny. Blade, poszarzałe twarze. Szeroko rozwarte, ślepo wpatrujące się w pustkę, wypełnione przerażeniem i bólem oczy. Uniesione ręce zaciśnięte na rękojeściach płonących mieczy. Palce złożone w tajemne znaki.
Wpatrywał się w nich swoim przenikającym wszystko wzrokiem. Już tylko jego transendentna obecność wypełniała Wielką Salę.
Przystanął. Tkwił tu sam, pośród legionów poskręcanych w agonalnym drżeniu zwłok. Niewypowiedzianie samotny Elohim Sabaot. Zamknięty w świecie własnych ambicji Adonai. Pogrążony w rozmyślaniach Eloah. Bezradny wobec własnego świętego gniewu Szaddaj. El Eljon. El Olam. El Berit. El Roi. Baal. Kadasz. Aw...
Pochylił się. Spojrzał w zastygłą twarz swojego złotego syna. Tego, który się odważył i jako pierwszy osunął się na podłogę wykutą z marmuru i alabastru. Niegdyś ukochany. Zawsze wierny i pełen odwagi. To on pierwszy nie wytrzymał. A za nim następni. Zaraz po nim padła Czująca, która kochała go jak nikt inny. Jej otwarte usta układały się w niemym krzyku. Nie zdążyła wypowiedzieć jego imienia, gdy jej donośny, rozpaczliwy głos rozciął przestrzeń niczym ostrze sztyletu i odbił się głucho od ścian. Teraz ich palce splecione w ostatnim uścisku sztywniały powoli. Tuż obok Ta-Która-Znała-Prawdę spoczywała w objęciach Pierwszego. Jego silne ramiona oplatały ją całą. Niedaleko, z własnym ostrzem wbitym w pierś leżał Książę Płonących. Nie zdążył odpokutować swoich win. Nie dobiegł do nich, by ich ochronić. Nie chciał czekać, aż śmierć po niego przyjdzie. Oddał się w jej objęcia z własnej woli. Z dala od innych, z twarzą skierowaną ku ziemi, poległ dumny Syn Światłości, Gwiazda Poranna. Jego półnagie ciało okrywały rozpostarte jak do lotu czarne skrzydła. Tym razem walczył wraz z innymi, nie przeciw nim. Ramię w ramię ze swoim złotym bratem, na znak wybaczenia i ponownego, choć krótkiego zjednoczenia. Nikt nie podniósł na niego ręki. Tylko On. Samotny Elohim pozbawiony swoich Sabaot. Własną myślą gasił ich. Jednego po drugim. Żadne z dzieci nie chciało już być narzędziem w Jego ręku. Nie chcieli podnieść broni przeciw sobie. Ostatni raz poderwali się do walki. Wszyscy razem. Co do jednego. Przeciw Niemu. Przeciwko swemu Ojcu.
I wtedy zrozumiał. Świadomość własnych błędów spłynęła na niego wraz z falą rozdzierającego bólu. Nieuchronnie wypełniała całą jego wszechobecną istotę. Przesłonięte egocentryzmem i zapatrzeniem w samego siebie oczy – ujrzały. Za późno...
***
Stary mężczyzna usiadł w fotelu. Jego poorana zmarszczkami twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie, ni to zaskoczenia ni smutku. Naznaczone brązowymi plamami dłonie przekładały luźne kartki papieru, próbując ułożyć słowa na nich spisane w logiczny ciąg. Znaki wyglądały obco, nie potrafił ich odczytać.
והדמעות שלו נפל על האדמה עם הגשם. המלאכים של לורד בפעם האחרונה הם חטפו" להילחם. על חופש. האפר של עדן. הטירה עמד אדיש. חבל כי מיושן ... הם נשאו את מותו של אביו. ראיתי רק את סוף מת במלחמה. אני רק תדאג יהיה לראות את זה ..."
Pojmował jednak treść tekstu, który miał przed sobą. Nie wiedział jakim sposobem. Po prostu rozumiał.
"I tej nocy rozdarło się Niebo, a jego łzy spływały na ziemię deszczem. Aniołowie Pana po raz ostatni poderwali się do walki. O wolność. O zgliszcza Edenu. W desperackim odruchu podnieśli płonące miecze. A Zamek stał niewzruszony. Szkoda, że przestarzały... Nieśli śmierć swojemu Ojcu, który przestał ich kochać."
Pochylił nisko głowę. Jego usta złożyły się do bezdźwięcznego szeptu.
"I tylko martwi widzieli koniec wojny. I tylko martwi będą go oglądać..."