Witaj Wirtualny Wędrowcze,
Czy zastanawiałeś się kiedyś jakie to szczęście mieć WYBÓR?
Jak wyglądałaby Twoja egzystencja gdybyś go nie miał?
Czy potrafisz wyobrazić sobie życie bez UCZUĆ?
A gdybyś innego nie znał?
Masz chwilę?
Zapraszam dorosłych do lektury.
Poznajcie historię pewnej Nieśmiertelnej...
SZCZENIĘ
- Witaj Hieno.
- Witaj Zoe. - odparłam. Wysoki, jasnowłosy i błękitnooki barman nalał mi ciemnego piwa i przysiadł się z drugiej strony kontuaru. Nie miał dziś zbyt wiele pracy. W salce dla vip'ów siedzieli pojedynczy goście.
- Jak polowanie? - zagadnął z uśmiechem.
- Udane, jak zawsze. Za dwa tygodnie organizuję następne, tylko że tym razem z bronią tradycyjną. Wiesz, na łuki i kusze. Wpadłbyś. Zawsze jesteś mile widziany. Będą Wizard i Perdo... - kusiłam. Poprawiłam się na stołku, podwijając rękawy karmazynowej, atłasowej koszuli.
- Po co? Mam dosyć pożywienia tutaj. Spójrz! - ruchem głowy wskazał małą scenę, na której właśnie odbywał się kameralny koncert. Filigranowa brunetka, w zbyt mocnym makijażu, łkała „Angel” Sarah'y McLachlan, poniewierając moje uszy. Akompaniował jej śniady pianista o fascynująco długich palcach.
- Apetyczny... - nagle poczułam głód. – Będzie afterparty? - zapytałam, zapalając papierosa.
- A jakże. W salkach na górze. Słodko-gorzkie: takie jak lubisz najbardziej. - Zoe uśmiechnął się połową twarzy, druga wraz ze wszystkimi kolczykami, pozostała nieruchoma. - Widzisz tych grubych kolesi przy stoliku z prawej? Są z wytwórni płytowej. On im się podoba. Jej nie wezmą. Więc będzie ciekawie, bo młodzi chcą występować razem.
- Mój drogi, sądziłam, że brzydzisz się czytaniem w myślach śmiertelników... - pogładziłam jego jaszczura tatuowanego na przedramieniu.
- Dla ciebie wszystko... - przekomarzając się, pocałował mnie w rękę.
Już nie mogłam się doczekać tego cierpkiego smaku krwi zaprawionej żalem i zazdrością. Tak samo jak słodkawego posmaku tryumfu z wyraźną nutą goryczy.
- Tylko zostaw trochę dla mnie! Pamiętasz jeszcze? Po piąte: nie zabijaj! - puszczając oko, zabrał się do przygotowywania drinka, o którego za chwilę miał poprosić klient.
W powietrzu sennie wirowały niebieskie smugi tytoniowego dymu. Czuć było zapach topiącego się wosku i... obietnicy. Koncert dobiegał końca.
***
Hiena. Tak mnie nazywają. Od zawsze. Odkąd też pamiętam, było ze mną coś nie tak. Jeszcze za życia śmiertelniczki. Nie miałam swoich uczuć. Niczym lustro, odbijałam emocje otoczenia. Znajomi się śmiali, ja śmiałam się z nimi. Siostra się martwiła, ja martwiłam się za nią. Nauczyciele się na mnie złościli i ja złościłam się na siebie. Pozostawiona sama sobie wykazywałam skrajną obojętność.
Ojciec, nie mając dla mnie czasu, podsuwał co rusz to nowe, ekstremalne pomysły. Odżywałam gdy w żyłach tętniła adrenalina. Jednak wszystko po pewnym czasie zaczynało mnie nudzić. Gdy nie ma już granicy, którą możesz przesunąć znika frajda. Podnosząc sobie poprzeczkę, dochodzisz w końcu do punktu, za którym jest już tylko kalectwo lub śmierć. Nie obawiałam się umierania, to mogło być nawet ciekawe, ale bałam się kalectwa, a na zgon nie było gwarancji. Tak mijały całe lata: ogólniak, studia.
W tym czasie próbowałam nauczyć się emocji, obserwując ludzi. Ciekawili mnie. Te lekcje nie były jednak proste, bo istoty ludzkie w swej słabości, zwykły miotać się w pajęczynie przeróżnych uczuć. Nigdy jednoznacznie, zawsze z podtekstem.
Nauczyłam się wykorzystywać ludzi i ich słabości. Jak łatwo było nimi manipulować! Bawiłam się ich uczuciami. Mimo to, nie bywałam sama. To było interesujące zajęcie: mnóstwo razy obserwować ludzi jak plączą się w sieci złudzeń, jak się przywiązują, kochają mnie, nie dowierzają, rozpaczają i złoszczą. W tym też lubiłam przesuwać granicę. W końcu przesadziłam. Jest taka stara piosenka „Miłość Ci wszystko wybaczy...”. Cóż, miłość, czymkolwiek jest, pewnie wybaczy, ale ani Matka Ziemia, która już dłużej nie chciała mnie nosić, ani Ojciec Czas, który wyrzucił poza swe ramy, nie wybaczyli obojętności.
Dzień, w którym dowiedziałam się, że Tomek popełnił samobójstwo z mojego powodu, przesiedziałam w domu. Choć starałam się zachować pozory przejęcia tym faktem, wiadomość, że mój „ex” się powiesił, nie zrobiła na mnie wrażenia. Tak naprawdę nie dawała mi jednak spokoju pewna myśl, a mianowicie: jak wyglądała jego śmierć? Żałowałam, że tego nie widziałam. Co wtedy czuł? Czy się bał? Czy bardzo bolało? Jak wyglądał?
Jakiś czas później spędzałam wieczór w towarzystwie znajomych i nowego chłopaka, niejakiego Lajona, w ulubionej knajpie. Świętowaliśmy pobicie kolejnego rekordu prędkości w przejeździe przed Komendą Główną naszych „kochanych Psiaków”. Powód dobry jak każdy inny. Prywatna salka była do naszej dyspozycji, więc niczego sobie nie żałowaliśmy...
Strzykawki leżały równo na srebrnej tacy. Zoe pomyślał o wszystkim, jak zawsze. Równa działka dla każdego, ale dziś brakowało kilku osób więc towaru było w nadmiarze. Rozłożyliśmy się wygodnie na poduchach. Każdy zajął się sobą. Lajon, z głową na moich kolanach, przyjął swoją dozę szczęścia. Widziałam jak odlatuje - wyglądał pięknie. Pomyślałam, że śmierć musi wyglądać podobnie i wstrzyknęłam mu drugą porcję. Otworzył oczy o źrenicach jak szpileczki i spojrzał na mnie pytająco. Jego pierś, pod moją dłonią uniosła się gwałtownie w ostatnim oddechu, po czym nie ruszyła już więcej. Z aureolą długich blond włosów, wyglądał ja śpiący anioł. Był taki spokojny.
Dlaczego by nie uwolnić się od tej nieustannej gry pozorów? Może chociaż umierając coś poczuję? Czy jest cokolwiek po drugiej stronie śmierci? Po pierwszej dawce pytania zaczęły płynąć wolniej, ogarnął mnie spokój, poczułam pewność. Nie wiem nawet jak udało mi się trafić w żyłę za drugim razem. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam były dogasające kadzidła i słowa „Coming back to life” Floyd'ów sączące się z ukrytych głośników. O ironio!
Nazajutrz miasto obiegła wiadomość, że w parku znaleziono ciała pary ćpunów, których rodzice byli znanymi przedsiębiorcami. Mój ojciec szalał z żalu. Podobno, bo bardziej prawdopodobna była jego wściekłość.
***
Dziś wróciłam do domu wcześniej, po północy. Ash ciągle nie było, pewnie znowu się włóczyła. Nocne wyścigi samochodowe pod miastem, na które się wybrałam, szybko rozgoniła policja. Nie było żadnego wypadku, nie mówiąc już o podnoszeniu poziomu adrenaliny kierowców, a tacy smakowali najlepiej. Adrenalina dodawała krwi metalicznego, elektryzującego smaczku. Szumiało później w głowie, jak po najlepszym alkoholu. Mnie potrafiło trzymać nawet kilka dni ale dziś musiałam obejść się bez używek. Głodna jednak nie byłam. W drodze do domu upuściłam krwi dwóm młodzieńcom „zalanym w trupa”. Nie jest to jednak najcelniejsze określenie, bo padliną się brzydziłam. W przeciwieństwie do niektórych poślednich nieśmiertelnych.
***
Pierwszego z nich spotkałam, gdy dziwnie słaba obudziłam się na stole, w kostnicy. Moim oczom ukazał się wtedy dziwny widok: mały, łysy i brzydki człowieczek nacinał mi, raz za razem, skórę na nadgarstku, podstawiając blaszane naczynie. Coś mu jednak nie pasowało, bo rana zabliźniała się momentalnie i do metalowej miseczki, jednorazowo, skapywało zaledwie kilka kropli krwi. Istota, którą obserwowałam spod półprzymkniętych powiek, dała w końcu spokój kaleczeniu mojego ramienia i zainteresowała się zawartością naczynia. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, człowieczek podniósł miseczkę do ust i... wypił. Zatoczył się, zapowietrzył i wymamrotał coś niewyraźnie jakby „gorzka”, a potem pochylił się nad moją twarzą. Ujrzałam ślinę w kącikach ust i dwa nieco dłuższe od ludzkich kły, zbliżające się do mojej szyi. Tego było za wiele! Nie będzie mnie ktoś taki dotykał a co dopiero ślinił! Odepchnęłam go, chyba trochę za mocno, bo grzmotnął o ścianę, aż zadudniło. Cała sytuacja wydawała mi się nieco podejrzana ale sądziłam, że da się to wszystko jakoś wytłumaczyć. Założyłam fartuch, nie zamierzałam przecież zjawić się w domu zawinięta w folię, i wyszłam.
Kostnica była pusta, podobnie jak ulice mojego miasta. Wskazówki zegara na ratuszowej wieży, dziwnie wyraźne, wskazywały piętnaście minut po północy.
***
„Co za duchota!Ash znowu używała opiumowych kadzideł.” pomyślałam podchodząc do okna i otwierając je na oścież. Noc była ciepła i ożywcza. Od lasy pachniało igliwiem i żywicą. Świerszcze, jak co roku pod koniec lata, wściekle grały w ogrodzie pod oknem. Usiadłam na parapecie i zapaliłam papierosa. Zaciągając się głęboko zapatrzyłam się w niebo. Te same gwiazdy, ten sam srebrny sierp księżyca. Niezmienne jak ja. Takie same jak wtedy, gdy dano mi wieczność na własność, do prywatnego użytku...
***
Po szaleńczym biegu dotarłam do domu bez najmniejszego śladu zadyszki. Ba! Nie spociwszy się nawet, czułam jedynie delikatne drżenie gdzieś w środku. Z oczywistych powodów nie chciałam wpaść na ojca, więc z ulgą odetchnęłam gdy okazało się, że go nie ma. Pewnie siedział w kasynie. Zamierzałam wziąć prysznic (szpitalny zapach niesamowicie mnie drażnił), przebrać się we własne ciuchy i pogadać z pewnym barmanem.
W strumieniach wody oglądałam swoje ciało. Miało dziwny, srebrnawy odcień, zniknęły wszystkie blizny i znamiona, nawet tatuaże. Stwierdziłam też, że woda ma zapach. Był lekko cytrynowy i podobnie jak inne wonie nie był złudzeniem...
***
Saluki: dwie suki i pies, podniosły łby z posłania. Te „duchy pustyni”, jak nazywali je Arabowie, miały słuch prawie tak czuły jak ja. Ash wracała.
- Witaj kochana. - jej mała, drobna postać podeszła do mnie i niemal mechanicznie cmoknęła mnie w usta. Zaraz też obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę naszej sypialni.
- Ash, Do mnie! - rzuciłam. Jej sylwetka znieruchomiała, a potem posłusznie się zbliżyła.
- To tak mnie dziś kochasz, że nie zasługuję nawet na porządnego buziaka? - zapytałam, zakładając jej półdługie, brązowe włosy za ucho. Zbliżyła usta do moich i pocałowała przeciągle. W jej oczach nie było jednak namiętności. To był tylko gest ciała a nie umysłu.
- Co jest? - próbowałam wyczuć jej myśli.
- Nic. - odburknęła, odsuwając twarz od moich dłoni i blokując umysł.
„Mamy czas, w końcu mi powie.” pomyślałam. Już od pewnego czasu tak dziwnie się zachowywała.
Weszła do sypialni, gdzie czuła się najlepiej: sama urządzała ten pokój. Cały był czerwono-czarny w tylko jej znanym eklektycznym stylu chińsko-japońsko-indyjskim. Ja najbardziej lubiłam grafiki na czarnych kaflach, przedstawiające sceny z życia gejsz, których najwięcej wisiało na ścianie, u wezgłowia olbrzymiego materaca służącego nam za łóżko. Ash włączyła Antichrisis i zaczęła się rozbierać, zrzucając rzeczy w drodze do łazienki. Obserwowałam ją oparta o futrynę drzwi. Jej nagie ramiona, pośladki i uda lśniły delikatnie w świetle chińskich lampionów. Znów wyglądała jak opalona. Miała ślady paznokci na przedramieniu: któraś z ofiar musiała się szarpać.
Mimo nieśmiertelności Ash była tylko „pośrednia” - nie dysponowała pełnią mocy. Stworzył ją jej chłopak. Partacz nie z tej ziemi, bo sam był „pośredni” więc już chyba bardziej mocy „rozwodnić” nie mógł. Była więc słabsza, wolniejsza i ciągle miała ludzkie odruchy. To one najbardziej mnie w niej pociągały.
Ja byłam „pierwotna” co znaczyło mniej więcej tyle co „samorodna”- nikt mnie nie stworzył. Musiałam się jednak nauczyć jaką cenę płaci się za nieśmiertelność. To Ash była moją przewodniczką po wieczności. To ona pokazała mi jak uspokoić wewnętrzne drżenie powodowane głodem, niezabijając. Sama nie lubiła uśmiercać, chociaż jej się zdarzało.
Zamieszkałyśmy razem u Wizarda – prawnika. Nieśmiertelny pomógł mi uregulować mój „status prawny” i utrzymywał nas z Ash przez kilka tygodni.
Jej uczucie do mnie przyszło z czasem. Czy ja ją kocham? Nie, przecież nie umiem. Czy umiałabym bez niej żyć? Oczywiście, a co innego miałabym zrobić będąc wieczną? Mityczne srebrne kule, legendarne osikowe kołki, mordercze światło słoneczne czy nawet śmierć głodową można między bajki włożyć. Szkodzą nam tyle, co śmiertelnikowi przeziębienie. Nie ma wyboru. Nawet bez ciała istniejemy jako świadomość. „Żyjesz czy chcesz czy nie, więc lepiej znajdź sobie zajęcie!” mawiał Zoe, gdy zblazowana narzekałam na nudę, przesiadując w jego barze. Ta myśl przypomniała mi, że powinnam się z nim zobaczyć i pogadać o kondycji Ash.
- Wychodzę.
Z łazienki odpowiedział mi jednostajny szum wody i milczenie.
***
W klubie nad barem, było dziś wyjątkowo tłoczno. Jakiś sabat czy co? Mnóstwo młodych kobiet i mężczyzn w wojskowych buciorach i wyraźnym zboczeniem w stronę czerni, cisnęło się przy ladach i stolikach zastawionych grubymi świecami. Jakoś nie pasowałam tu z moimi krótkimi, rudymi lokami, lekkim makijażem, szpilkami i obcisłym skórzanym płaszczem. Mimo, że sala pękała w szwach, przeszłam bez problemu. Ludzie mimowolnie ustępowali mi z drogi, unikając jak ognia mojego wzroku.
Zeszłam po schodach do sali koncertowej mieszczącej się w piwnicy. Kilku znajomych nieśmiertelnych, w tym Perdo i Wizard, bliźniacy różni jak noc i dzień, siedziało w boksach. Bracia, z których jeden był tatuażystą a drugi prawnikiem, dawali się obściskiwać nowopoznanym, śliniącym się na ich widok, małolatom. Jasnowłosy Perdo, jak zwykle w ciemnym t-shircie, bajerował właśnie tatuażami ślicznego, młodego mężczyznę i jego dziewczynę. Dałabym głowę, że miał ochotę na faceta a nie na tę pudrową lalę. Kruczoczarny Wizard, ubrany w ciemną koszulę niemal ginął w mroku sali. Nieco bardziej konserwatywny (pewnie z racji wykonywanego zawodu), obejmował dwie szczupłe, opalone dziewuszki. Organizowali sobie seks z kolacją w jednym. Pozdrowiłam ich skinieniem głowy i ruszyłam dalej.
Za salą koncertową, w której głos wokalisty próbował zgwałcić mój słuch, znajdowała się salka dla vip'ów. Zoe, jak zwykle na posterunku, stał za barem.
- Witaj.
- Witaj Hieno! Co za zaszczyt spotyka mą skromną osobę, że w swej odwiecznej niewzruszoności pomyślałaś o odwiedzinach twego starego przyjaciela? - wygłupiał się, jak zawsze z szelmowskim uśmiechem. Ciemne piwo już stało przede mną.
- Zaszczyt to przeogromny, bo mam do ciebie mały romans. - uderzyłam w ten sam ton.
- Och! Z tobą zawsze. Stolik, kontuar czy podłoga? Nie wiem gdzie będzie ci wygodniej? - błaznował dalej. Rozbroił mnie tym tekstem ale ciągnęłam grę:
- Lada, jeśli powiesz mi co się dzieje z Ash?
- Nooo to dzisiaj nici z seksu, bo ja też nie wiem. Martwię się o nią... - spoważniał i zrezygnowany usiadł po drugiej stronie baru. Słuchałam. Zoe znał Ash dłużej ode mnie. To on nas ze sobą poznał, gdy w noc po śmierci przybłąkałam się do baru, próbując zrozumieć sytuację a ją właśnie zostawił facet. Barman stwierdził wtedy, że w swych przeciwieństwach będziemy się uzupełniały i miał rację.
- Ta kobieta łazi tu i tam, bez słowa, bez humoru. Wiecznie zamyślona i nieobecna. Ostatnio spotkałem ją przy sierocińcu... Parę dni wcześniej mignęła mi przy szpitalu położniczym. Nie wiem po jaka cholerę się tam kręciła? Przecież z założenia nie poluje na dzieci. - snuł swoje domysły, popijając mineralną. Żałowałam, że nie mógł mi pomóc. - A propos, jesteś głodna? Dziś pełen wybór dań... - wskazując zatłoczona salkę, zatoczył ręką wokoło i posłał mi jeden z tych swoich, czarownych uśmiechów.
- Nie dziękuję. Odchudzam się przed polowaniem w sobotę. - odrzekłam, chociaż odruchowo zlustrowałam „menu”. Paru obcokrajowców, reszta tutejszych. Nic ciekawego.
Jeden z lokalnych „biznesmenów”, pokroju tych, co to robią interesy bejsbolem i pięścią, przypadkiem podchwycił moje spojrzenie. Był na tyle pijany, żeby je wytrzymać, ale nie dość zalany, żeby nie dać rady przetoczyć swego cielska przez salę. Ludzie tacy jak on, godzili w moje poczucie estetyki. Zoe właśnie pytał czy w polowaniu może uczestniczyć jakiś jego znajomy. Oczywiście, niech znajomy pogada z Ash. Mięśniak w garniturze zacumował na stołku obok.
- Laleczko, chodź ze mną. Zerżnę ci tą twoją zgrabną dupę... - wielka łapa powędrowała do mojego karku, a wionące alkoholem usta zbliżyły się do mojego ucha. Tego typa należało zagryźć po pierwszym słowie, ale pachniał Farenheit'em, więc postanowiłam tylko go osłabić.
- Oczywiście, mój siłaczu... - grałam – tylko najpierw postaw mi drinka bo to będzie mój pierwszy raz... - zagruchałam zmysłowo, gładząc faceta po udzie. Puściłam oko do Zoe, który tak jak ja, miał niezły ubaw. „Cholera. Facet nie ma szyi. W co ty się wgryziesz?” odebrałam jego kpiącą myśl.
- Dwa wściekłe psy! - wielkolud był wniebowzięty.
Barman szybko przygotował drinki, niezauważenie upuszczając coś do szklanki „biznesmena”.
***
Było dużo sprawniej niż za moim „pierwszym razem”. Po prostu, nie upaprałam się krwią po sam dekolt. Smakowała alkoholem, na szczęście kac mi nie groził.
***
Ash nie było od kilku dni. Jej nieobecność odnotowałam niejako mimochodem, bo pochłaniały mnie kłopoty w wydawnictwie, którego byłam właścicielką. Na ogół firmy, które pracowały na utrzymanie nas obu, nie sprawiały kłopotów, ale czasem musiałam ingerować w ich funkcjonowanie. Myślałam wtedy o sobie, jako o „sile wyższej”. Lubiłam władzę.
Siedziałam więc z laptopem na kolanach, pomiędzy stosami papierów na podłodze biało-czarnego pokoju. Chłód chromu i szkła nie dawał mi dziś jednak wytchnienia. Kontrast między ścianami i meblami zamiast aktywizować, drażnił. Musiałam stąd wyjść. Zagwizdałam na saluki i poszliśmy na spacer.
Noc była zimna. Wiatr wściekle szarpał poły płaszcza. Jesień zagościła już na dobre. Chmury w swej zazdrości próbowały zasłonić owal księżyca, lecz srebrna tarcza wyłaniała się niczym okręt z odmętów, oświetlając mi drogę. Psy ganiały i węszyły między przydrożnymi chaszczami, co chwila przystając. Moje myśli wolno płynęły. Szłam w stronę starej części miejskiej nekropolii.
Miałam w zwyczaju siadywać pod pomnikiem w kształcie krzyża, na którego ramiona składały się dwa bale drewna, oplecione łańcuchem. U stóp krzyża, snem wiecznym spał kamienny pies. Lubiłam tam rozmyślać, bo niedaleko znajdował się grobowiec mojej rodziny, w którym zamiast mnie spoczywała bezdomna dziewczyna. Ta świadomość, podobnie jak pojedyncze światełka zniczy, zawsze napawała mnie dziwnym optymizmem.
Tej nocy nie dotarłam jednak pod pomnik. Przechodząc wąziutką ścieżką przez dziecięcy cmentarz zobaczyłam Ash, siedzącą na gołej ziemi, obok świeżej, maleńkiej mogiły. Włosy zasłaniały jej twarz, gdy bawiła się grudkami ziemi, podgarniając je na szczyt kopczyka.
- Ash, co ty tu robisz? - zapytałam, klękając naprzeciw niej. Podniosła na mnie swoje wielkie, jasne oczy i odrzekła spokojnie:
- Nic, Hieno. Chodźmy do domu. Chyba mnie długo nie było.
Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła ku bramie.
***
Siedziałyśmy nagie w ciszy, naprzeciw siebie, wzajemnie oplatając sobie biodra udami, niemal stykając się łonami. Nasze srebrzyste ciała w blasku świec i lampionów nabierały nowego, bursztynowego odcienia. Podobnie błyszczał srebrny wisior w kształcie ptasiego pióra, między piersiami Ash – jej pamiątka z czasów śmiertelności. Zdjęłam długi łańcuszek i pocałowałam miejsce po medalionie. Delikatnie naparła na mnie ciałem. Objęłam ją, kładąc ręce na łopatkach i przyciągnęłam ku sobie. Odsłoniła szyję, odchylając głowę i przymknęła oczy. Uwielbiałam zapach jej ciała: ciepły i delikatny, jak migdały albo cyjanek. Ustami wyczuwałam przez skórę tętnienie jej krwi, niemal słyszałam ten szum. Przy śmiertelniczce nie potrafiłabym już opanować odruchu gryzienia, ale nie przy Ash. Choć znałam smak jej krwi a smakowała ziołami, mój głód był innego rodzaju. Czubkiem języka pociągnęłam od obojczyka aż za ucho. Miała w tym miejscu łaskotki. Śmiejąc się, jej usta odnalazły moje. Całowała zachłannie, już dawno nie czułam od niej takiego żaru. Jej wargi zostawiały na moim gardle ślady podbiegłe krwią. Czasem wracała do ust i wodziła językiem po ich obrysie, smakowała mnie. W pewnym momencie, przestała na chwilę i sięgnęła po szklany flakonik - jeden z kolekcji stojących przy łóżku. Wylała odrobinę na dłoń, grzejąc zawartość w jej wnętrzu, po czym odwróciła rękę. Oliwa spłynęła po jej smukłych palcach, tańcząc przez moment kroplami na opuszkach. Płynne złoto skapywało na moją pierś. Ash roztarła oliwkę obiema dłońmi, drażniąc sutki. Przeciągnęła śliskimi rękoma po szyi i naoliwiła mi twarz, pozwalając się przy tym całować. Następnie wzięła buteleczkę i zimnym płynem zaczęła kapać na moje kolano, stopniowo przesuwając w kierunku brzucha. Moja skóra lśniła a w powietrzu rozchodził się zapach goździków...
Starłam krople z uda i przewróciłam Ash na poduszki. Bezwolna opadła miękko, spoglądając mglistym wzrokiem. Ja lubiłam na nią patrzeć z góry, gdy tak siedziałam na jej brzuchu. Drobne ciało Ash działało na mnie jak żadne inne. Pogładziłam jej małe piersi. Pod wpływem dotyku sutki ściągnęły się, przybierając wiśniowy kolor. Musnęłam je ustami, zostawiając wilgotne. Pocałowałam płaski brzuch i zsunęłam się między jej nogi. Otwarłam ją. Była miękka, gorąca i mokra. Uwielbiałam dotyk aksamitnej skóry ud na policzkach tak samo jak jej kwaśno-ostry smak na języku. Zaczęła pieścić swoje piersi, unosząc lekko biodra na spotkanie moich ust. Całowałam, skubiąc wargami jej delikatną skórę, bawiłam się oddechem, pieściłam językiem wodząc dookoła i zagłębiając się w jej wnętrzu. Moim nieskończonym pieszczotom odpowiadały ciche jęki i dyszenie. Jej ciało prężyło się niczym struna. Gładziłam jej brzuch i uda a każdy mięsień pod moimi palcami napinał się do granic możliwości. W pewnej chwili przestała się poruszać, znieruchomiała w bezdechu, zamarła. Dopadła ją „la petite mort” „mała śmierć”...
Moja Mała Popieliczka... tylko moja...
Kochałyśmy się wiele razy, ciesząc się sobą wciąż na nowo, po raz pierwszy od kilku tygodni. Znamy mapy swych ciał na pamięć. Nie musimy odpoczywać, nie znając zmęczenia. Nigdy nam się nie spieszy, mamy przecież całą wieczność...
***
- Ash, dziecinko, powiedz mi: co się z tobą dzieje? - zapytałam, gdy po wszystkim leżała naga z głową na moim brzuchu, w zamyśleniu trącając mój sutek.
- Nie wiem, kochana... - odrzekła, kładąc się obok i odwracając do mnie plecami.
- Czego ci potrzeba, żebyś znowu była szczęśliwa? Chcesz? Poderwiemy jakiegoś przystojniaka, zamęczymy w łóżku a później zostawimy bez kropli krwi. Jak kiedyś. - przytulona, przygryzałam i ciągnęłam Ash za ucho.
- Nie. Nie wiem czego chcę... Nie wiem co czuję... - szepnęła, kryjąc twarz w poduszce. Faktycznie, w jej myślach panował straszny zamęt.
- Pozwól mi się dowiedzieć, może ci pomogę? - poprosiłam.
- Rób jak uważasz. - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Musiałam wiedzieć. Ugryzłam ją mocno w płatek ucha. Szkarłatna kropla krwi szybko wykwitła w miejscu zranienia. Wyglądała jak kolczyk z czarnej perły. Spiłam ją gdy już prawie miała spaść.
Bogowie! Co za gorycz! Padłam na łóżko, bo pokój szaleńczo wirował mieszaniną żalu i tęsknoty niewypowiedzianej, niezmiernej i beznadziejnej. Chciałam wyć z bezsilności a łzy płynęły po mej twarzy, gdy Ash wyszeptała:
- Życia, chcę życia...
***
Polowanie. Wreszcie zmierzchało. Zaczęliśmy później niż zwykle, bo debiutant od Zoe się spóźnił. Dwie trzyosobowe grupy startowały z dwóch, różnych punktów na terenie całej fabryki i okolicznych łąk i lasów. Kusze, łuki i noże, bez używania mocy. Zwierzyna została wypuszczona i rozpoczęła swój bieg po życie, właściwie po śmierć. Jeszcze się nie zdarzyło, by śmiertelnik zdołał uciec lub przeżyć. Tym razem było to dwoje morderców i jeden obłąkany. Krew zaprawiona strachem smakuje wybornie - jak miód, więc odpuściłam sobie szaleńca. On nie czuł przerażenia, wręcz przeciwnie: chciał śmierci, a ja nie lubię mięsa, które pcha się na talerz.
Dwoje nieśmiertelnych z mojej grupy ruszyło przodem. Czekałam. Jako jedyna polowałam z psami, więc dawałam innym fory. Saluki wyrywały się by łapać trop. W międzyczasie sprawdzałam nową broń: kuszę o kompozytowym łuczysku. Piękna, śmiercionośna zabawka. Gdy mrok otulił okolicę, ruszyłam. Po kilkunastu minutach kręcenia się po okolicznych chaszczach psy złapały trop i ciągnęły jak lokomotywy po torach zapachu. Nie chciałam się z nimi szarpać, więc spuściłam je ze smyczy i biegłam z nimi. Krótka kurtka nie krępowała ruchów, leciutką kuszę przewiesiłam przez plecy. Młodsza suczka gnała przodem, pies i ciężarna suka trzymały się razem.
Gdy zbliżyliśmy się do ruin starej farbiarni, saluki przyspieszyły, ujadając i węsząc z powietrza, a nie ze śladów na ziemi. Zwierzyna była blisko. Ściągnęłam kuszę z pleców i przystając naciągnęłam. Cięciwa z cichym kliknięciem zaskoczyła na miejsce. Bełt znalazł się w prowadnicy. Psy zniknęły za narożnikiem rozpadającej się portierni. Słyszałam ich ujadanie i... skowyt? Pobiegłam. Podkute oficerki zastukały po betonie placu.
Najpierw zobaczyłam ciało szaleńca z rozrzuconymi kończynami i rozharatanym gardłem, a dopiero później, nad nim, zakrwawioną mordę wilka. Trochę dalej młodsza suka z przetrąconym karkiem dokonywała żywota w paszczy drugiej bestii. Trzeci zbliżał się właśnie do wściekle oszczekujących go moich psów. Ten wilk legł najszybciej, z bełtem w gardle. Pierwszy, najwyraźniej gustujący w ludzkim mięsie, rzucił się na mnie, nim zdążyłam przeładować. Upadając, zasłoniłam się. Szczęki zacisnęły się na moim przedramieniu. Nóż miękko, po samą rękojeść zatopił się w brzuchu zwierzęcia. Krew ciekła mi po ręce. Zęby wilczycy przebiły skórzany rękaw i nawet gdy ciało bezwładnie już zwisło, zaciśnięte szczęki musiałam otworzyć nożem. Saluki próbowały kąsać ostatniego wilka, który nie zamierzał wypuścić z pyska ich padłej towarzyszki, ale były zbyt kruche by mu zaszkodzić. Wdarłam się do jego umysłu i narzuciłam strach. Uciekł szybko z podkulonym ogonem.
Uwiązałam psy i przeładowałam kuszę. Żałowałam zagryzionego saluka, ze względu na Ash. To ona wychowała tego szczeniaka od małego. Ale cóż, polowanie to polowanie. Uwiązałam wilcze truchła za tylne nogi na ścianie portierni i zaczęłam sprawiać. Miały wyjątkowo piękne futra jak na dzikie zwierzęta.
Przy tej czynności zastał mnie nieśmiertelny z drugiej grupy. Debiutant. Podszedł bezszelestnie, ale złość w jego myślach wyczuwałam na kilometr. Ciekawe, o co mu chodziło?
Widziałam go już wcześniej: wysoki, ciemny mężczyzna o twardym spojrzeniu niemal czarnych oczu. Saluki dostawały wścieklizny na jego widok. Obróciłam się i zrozumiałam dlaczego. Gdzieś za jego plecami kręcił się skomląc wilk.
- Wybiłaś moje stado! - głos dygotał mu z furii a on sam z trudem powstrzymywał się, żeby na mnie nie ruszyć.
- Twoje stado? Och, przepraszam... - udawałam przejętą – To teraz będziesz samotnym wilkiem. Chociaż nie, jeszcze jakiś kundel ci został, ale tym też mogę się zająć. - prowokowałam, ze spokojem wycierając zakrwawione ręce w chustę.
- Jakim prawem?! - wycharczał pytanie, jednocześnie zadając je mentalnie.
- Odwiecznym prawem terytorium. Jesteś u mnie, na moim terenie – mogę zabić wszystko co się tu znajduje. - nawet nie próbowałam ograniczyć mocy, gdy akcentowałam poszczególne wyrazy.
- Odejdź.
Mężczyzna miał w sobie coś ze zwierzęcia. Gdyby był psem powiedziałabym, że skulił uszy i spuścił wzrok, wycofując się w ciemność. Zniknął.
Kończyłam ściągać skórę z drugiego ścierwa, gdy od strony lasu nadszedł Perdo – tatuażysta. Jego jasne włosy odcinały się na tle ciemnej kurtki i czarnego golfu. Polował, podobnie jak pozostali, z łukiem bloczkowym.
- Witaj, Hieno. - jego niski, aksamitny głos koił mój słuch.
- Witam Niszczyciela. - odparłam, rzucając salukom skrawki wilczego mięsa.
- Chyba każdy słyszał tą wymianę zdań. Wszystko w porządku? - wytatuowane dłonie zdradzały niepokój, bardziej niż intensywnie zielone oczy, o wielkich źrenicach.
- Jak najlepszym, Perdo. Znasz mnie nie od dziś. Ja się nie złoszczę, nie sposób wyprowadzić mnie z równowagi. - poklepałam go po ramieniu. - Ten ignorant i jego uszczuplone stado, już nie będzie nam dziś przeszkadzał. Skąd ten koleś się urwał? - bardziej zapytałam siebie niż tatuażystę. Zawinęłam wilcze skóry jedna w drugą.
- On jest nowy. Zmarł może... z miesiąc temu, zagryziony przez własne psy. Timon mi mówił. Wiesz, ten z miejskiej kostnicy.
- A taak, mój ulubiony padlinożerca – przypomniałam sobie obrzydliwca, który w noc mojej śmierci próbował mnie podgryźć. - Mimo wszystko, Ash powinna do mnie przysłać tego Nowego.
- Ash? Chyba żartujesz? Ta kobieta ostatnio buja w obłokach. Jak dwa tygodnie temu była u mnie, żebym jej krew spreparował do barwników, w ogóle nie szło z nią pogadać. Wczoraj robiłem jej tatuaż, też nie odezwała się ani słowem. - wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę zabudowań.
- Moja dziecinka zrobiła sobie dziarę? - spytałam z niedowierzaniem, bo trochę mi to do Ash nie pasowało.
- Tak, przyniosła mi własny wzór do wytatuowania na brzuchu. Płód z anielskimi skrzydłami i pępowiną. - potwierdził, gestykulując.
- Proszę, proszę... - nie dałam po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta informacja. Wreszcie zrozumiałam za czym Ash tak obsesyjnie tęskniła.
Tej nocy polowanie nie miało już dla mnie sensu.
***
- ... Tak chcę mieć dziecko! - krzyczała Ash, kilka dni później, miotając się w złości po całym pokoju. Mnie ten pomysł wydawał się absolutnie niedorzeczny.
- Przecież nieśmiertelni nie mogą się rozmnażać. Pomyśl: z czym by się to wiązało? – stojąc pod oknem, spokojnie próbowałam jej uświadomić absurdalność tej idei.
- Myślisz, że nie wiem! - po jej twarzy ciekły łzy. Cała drżała, zaciskając piąstki. - Są inne sposoby. - upierała się.
- Chcesz dać nieśmiertelność ludzkiemu dziecku? Nie możesz, bo ono tego zwyczajnie nie przeżyje, co z ciebie byłaby za matka?
Dostałam w twarz, nawet nie probując się uchylić. Tego się po niej nie spodziewałam, ale też nigdy jeszcze nie widziałam jej tak wzburzonej.
- Nie rozumiesz mnie! Zawsze taka... zimna... i... obojętna... - ta osobista „wycieczka” zdziwiła mnie bardziej niż policzek.
- Jestem jaka jestem, Ash. Nigdy nie zmuszałam cię, żebyś ze mną była. Ucieszę się jeśli tu będziesz po moim powrocie. Ja muszę przemyśleć parę spraw.
Obróciłam się, zgarniając ze stolika kluczyki do Veyrona i wyszłam.
***
Jechałam nad morze, mając nadzieję dotrzeć na miejsce przed zmierzchem. Silnik bugatti mruczał jak wielki kot. Tam gdzie droga pozwalała, cisnęłam ile fabryka dała, powodując przeciąg w baku, ale z moim refleksem wielkie prędkości nie stanowiły już wyzwania. Ciągle jednak lubiłam denerwować motocyklistów i innych kierowców, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę: to puszczając przodem, to wyprzedzając. Moje paliwożerne smoczysko o szesnastocylindrowym silniku potrzebowało wszakże częstego tankowania i w związku z tym zwiedzałam po drodze wszystkie stacje paliw.
Właśnie przy jednej z takich stacji mignął mi ścigacz. Na liczniku musiał mieć grubo ponad dwie setki. „Fajnie” pomyślałam „będzie się z kim pościgać, może aż do wybrzeża”. Włączyłam S.O.A.D. i wdepnęłam gaz. Szybko dogoniłam tego grubasa na motocyklu. Okazał się jednak kierowcą „nierozrywkowym”, jadącym wprawdzie szybko ale zachowawczo. Nudziarz.
Został w tyle, niknąc po chwili we wstecznym lusterku.
***
Właśnie zaczynał się zachód słońca – umierał dzień by mogła narodzić się noc. Wielka czerwona kula powoli tonęła w szarym, niespokojnym morzu. Fale siekły piasek, rozbryzgując krople słone jak łzy. Bury nawis chmur i silny wiatr nie zwiastowały gwiaździstej nocy. Szkoda, ale cóż, przecież to już jesień...
Tu, na klifie wilgoć nie dawała się we znaki tak bardzo jak na plaży, więc rozsiadłam się na kamieniach niedaleko ruin kościółka. Z tej średniowiecznej budowli została już tylko jedna ściana górująca nad urwiskiem. Auto zostawiłam przy drodze, z jego wnętrza płynęły dźwięki Café Del Mar.
Zapadał zmrok a ja siedziałam, nieruchomo jak skała, stając się częścią odwiecznego rytmu morza. Kołysania tak niezmiennego i trwałego jak ja.
Było już zupełnie ciemno, gdy usłyszałam odgłos gaszonego silnika motoru. Po chwili ujrzałam mojego znajomego z drogi: grubasa – nudziarza. Tylko, że okazał się on być... młodziutką śmiertelniczką. Dziewczyna odłożyła kask i z jakimś materiałem w ręku ruszyła w stronę ruin. Nie widziała mnie a ja nie chciałam być zauważona. Dotarłszy do resztek ściany, rozpięła kurtkę i ostrożnie wyjęła z nosidełka na piersi niemowlę. Zawinęła dziecko w kocyk i umieściła między kamieniami, szepcząc:
- Krzycz głośno, mój mały, żeby cię rano znaleźli.
Odeszła, nie oglądając się. „Idiotka.” pomyślałam „Rano znajdą tu małego trupka a nie twojego synka. Jest za zimno.” Wstałam i, nie wiedzieć czemu, poszłam do samochodu, żeby w coś owinąć dzieciaka. Wyprawione wilcze futro woziłam w bagażniku.
Właśnie odkładałam zawiniątko z powrotem między kamienie, gdy wróciła śmiertelniczka. Widząc mnie z chłopcem na ręku uśmiechnęła się i zapytała:
- Jesteś Aniołem, tak? - nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć (lub raczej parsknąć śmiechem), dodała: - To dobrze. Opiekuj się nim. On potrzebuje mamy.
Odwróciła się i spokojnie odeszła w stronę swojej maszyny. Usłyszałam ryk silnika i „tyle ją widzieli”. Odłożyłam chłopczyka w jego skalistą kołyskę.
Jeszcze za życia twierdziłam, że ludzka głupota nie zna granic, ale ta małolata pobiła wszelkie rekordy.
Zaczął padać ulewny deszcz...
***
Jechałam do domu a w mojej głowie nadal kłębiły się setki myśli: jak wytłumaczyć Ash całą sytuację? Co z lojalnością? Z naszym bezpieczeństwem?
Wysłałam jej wiadomość, że wracam.
Leżący na przednim siedzeniu chłopczyk bawił się kępami wilczego futra a ja kombinowałam co powiedzieć Ash, żeby nie pomyślała, że odebrałam komuś to maleństwo siłą. Tego przecież by nie zniosła. Co z nim będzie? Kiedy Ash da mu wybór między życiem śmiertelnika a nieśmiertelnością? Czy w ogóle da mu wybór, czy może podejmie decyzję za niego? Co, jeśli chłopiec, gdy dorośnie, zechce pozostać śmiertelnikiem? Jak Ash zniesie widok jego starości i śmierci? Jakie papiery trzeba mu wyrobić? Pytania, pytania, pytania...
***
Moja Mała Popieliczka siedziała po turecku przy kominku, z zapełnionym szkicownikiem i kubkiem kawy w ręku. Na mój widok, z pytającym spojrzeniem, podniosła się z podłogi.
- Ash... mam coś dla ciebie... - powiedziałam miękko.
- Szczenię?
- W pewnym sensie... - odparłam, odchylając wilcze futro.
Autor: Horsea
Czy zastanawiałeś się kiedyś jakie to szczęście mieć WYBÓR?
Jak wyglądałaby Twoja egzystencja gdybyś go nie miał?
Czy potrafisz wyobrazić sobie życie bez UCZUĆ?
A gdybyś innego nie znał?
Masz chwilę?
Zapraszam dorosłych do lektury.
Poznajcie historię pewnej Nieśmiertelnej...
SZCZENIĘ
- Witaj Hieno.
- Witaj Zoe. - odparłam. Wysoki, jasnowłosy i błękitnooki barman nalał mi ciemnego piwa i przysiadł się z drugiej strony kontuaru. Nie miał dziś zbyt wiele pracy. W salce dla vip'ów siedzieli pojedynczy goście.
- Jak polowanie? - zagadnął z uśmiechem.
- Udane, jak zawsze. Za dwa tygodnie organizuję następne, tylko że tym razem z bronią tradycyjną. Wiesz, na łuki i kusze. Wpadłbyś. Zawsze jesteś mile widziany. Będą Wizard i Perdo... - kusiłam. Poprawiłam się na stołku, podwijając rękawy karmazynowej, atłasowej koszuli.
- Po co? Mam dosyć pożywienia tutaj. Spójrz! - ruchem głowy wskazał małą scenę, na której właśnie odbywał się kameralny koncert. Filigranowa brunetka, w zbyt mocnym makijażu, łkała „Angel” Sarah'y McLachlan, poniewierając moje uszy. Akompaniował jej śniady pianista o fascynująco długich palcach.
- Apetyczny... - nagle poczułam głód. – Będzie afterparty? - zapytałam, zapalając papierosa.
- A jakże. W salkach na górze. Słodko-gorzkie: takie jak lubisz najbardziej. - Zoe uśmiechnął się połową twarzy, druga wraz ze wszystkimi kolczykami, pozostała nieruchoma. - Widzisz tych grubych kolesi przy stoliku z prawej? Są z wytwórni płytowej. On im się podoba. Jej nie wezmą. Więc będzie ciekawie, bo młodzi chcą występować razem.
- Mój drogi, sądziłam, że brzydzisz się czytaniem w myślach śmiertelników... - pogładziłam jego jaszczura tatuowanego na przedramieniu.
- Dla ciebie wszystko... - przekomarzając się, pocałował mnie w rękę.
Już nie mogłam się doczekać tego cierpkiego smaku krwi zaprawionej żalem i zazdrością. Tak samo jak słodkawego posmaku tryumfu z wyraźną nutą goryczy.
- Tylko zostaw trochę dla mnie! Pamiętasz jeszcze? Po piąte: nie zabijaj! - puszczając oko, zabrał się do przygotowywania drinka, o którego za chwilę miał poprosić klient.
W powietrzu sennie wirowały niebieskie smugi tytoniowego dymu. Czuć było zapach topiącego się wosku i... obietnicy. Koncert dobiegał końca.
***
Hiena. Tak mnie nazywają. Od zawsze. Odkąd też pamiętam, było ze mną coś nie tak. Jeszcze za życia śmiertelniczki. Nie miałam swoich uczuć. Niczym lustro, odbijałam emocje otoczenia. Znajomi się śmiali, ja śmiałam się z nimi. Siostra się martwiła, ja martwiłam się za nią. Nauczyciele się na mnie złościli i ja złościłam się na siebie. Pozostawiona sama sobie wykazywałam skrajną obojętność.
Ojciec, nie mając dla mnie czasu, podsuwał co rusz to nowe, ekstremalne pomysły. Odżywałam gdy w żyłach tętniła adrenalina. Jednak wszystko po pewnym czasie zaczynało mnie nudzić. Gdy nie ma już granicy, którą możesz przesunąć znika frajda. Podnosząc sobie poprzeczkę, dochodzisz w końcu do punktu, za którym jest już tylko kalectwo lub śmierć. Nie obawiałam się umierania, to mogło być nawet ciekawe, ale bałam się kalectwa, a na zgon nie było gwarancji. Tak mijały całe lata: ogólniak, studia.
W tym czasie próbowałam nauczyć się emocji, obserwując ludzi. Ciekawili mnie. Te lekcje nie były jednak proste, bo istoty ludzkie w swej słabości, zwykły miotać się w pajęczynie przeróżnych uczuć. Nigdy jednoznacznie, zawsze z podtekstem.
Nauczyłam się wykorzystywać ludzi i ich słabości. Jak łatwo było nimi manipulować! Bawiłam się ich uczuciami. Mimo to, nie bywałam sama. To było interesujące zajęcie: mnóstwo razy obserwować ludzi jak plączą się w sieci złudzeń, jak się przywiązują, kochają mnie, nie dowierzają, rozpaczają i złoszczą. W tym też lubiłam przesuwać granicę. W końcu przesadziłam. Jest taka stara piosenka „Miłość Ci wszystko wybaczy...”. Cóż, miłość, czymkolwiek jest, pewnie wybaczy, ale ani Matka Ziemia, która już dłużej nie chciała mnie nosić, ani Ojciec Czas, który wyrzucił poza swe ramy, nie wybaczyli obojętności.
Dzień, w którym dowiedziałam się, że Tomek popełnił samobójstwo z mojego powodu, przesiedziałam w domu. Choć starałam się zachować pozory przejęcia tym faktem, wiadomość, że mój „ex” się powiesił, nie zrobiła na mnie wrażenia. Tak naprawdę nie dawała mi jednak spokoju pewna myśl, a mianowicie: jak wyglądała jego śmierć? Żałowałam, że tego nie widziałam. Co wtedy czuł? Czy się bał? Czy bardzo bolało? Jak wyglądał?
Jakiś czas później spędzałam wieczór w towarzystwie znajomych i nowego chłopaka, niejakiego Lajona, w ulubionej knajpie. Świętowaliśmy pobicie kolejnego rekordu prędkości w przejeździe przed Komendą Główną naszych „kochanych Psiaków”. Powód dobry jak każdy inny. Prywatna salka była do naszej dyspozycji, więc niczego sobie nie żałowaliśmy...
Strzykawki leżały równo na srebrnej tacy. Zoe pomyślał o wszystkim, jak zawsze. Równa działka dla każdego, ale dziś brakowało kilku osób więc towaru było w nadmiarze. Rozłożyliśmy się wygodnie na poduchach. Każdy zajął się sobą. Lajon, z głową na moich kolanach, przyjął swoją dozę szczęścia. Widziałam jak odlatuje - wyglądał pięknie. Pomyślałam, że śmierć musi wyglądać podobnie i wstrzyknęłam mu drugą porcję. Otworzył oczy o źrenicach jak szpileczki i spojrzał na mnie pytająco. Jego pierś, pod moją dłonią uniosła się gwałtownie w ostatnim oddechu, po czym nie ruszyła już więcej. Z aureolą długich blond włosów, wyglądał ja śpiący anioł. Był taki spokojny.
Dlaczego by nie uwolnić się od tej nieustannej gry pozorów? Może chociaż umierając coś poczuję? Czy jest cokolwiek po drugiej stronie śmierci? Po pierwszej dawce pytania zaczęły płynąć wolniej, ogarnął mnie spokój, poczułam pewność. Nie wiem nawet jak udało mi się trafić w żyłę za drugim razem. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam były dogasające kadzidła i słowa „Coming back to life” Floyd'ów sączące się z ukrytych głośników. O ironio!
Nazajutrz miasto obiegła wiadomość, że w parku znaleziono ciała pary ćpunów, których rodzice byli znanymi przedsiębiorcami. Mój ojciec szalał z żalu. Podobno, bo bardziej prawdopodobna była jego wściekłość.
***
Dziś wróciłam do domu wcześniej, po północy. Ash ciągle nie było, pewnie znowu się włóczyła. Nocne wyścigi samochodowe pod miastem, na które się wybrałam, szybko rozgoniła policja. Nie było żadnego wypadku, nie mówiąc już o podnoszeniu poziomu adrenaliny kierowców, a tacy smakowali najlepiej. Adrenalina dodawała krwi metalicznego, elektryzującego smaczku. Szumiało później w głowie, jak po najlepszym alkoholu. Mnie potrafiło trzymać nawet kilka dni ale dziś musiałam obejść się bez używek. Głodna jednak nie byłam. W drodze do domu upuściłam krwi dwóm młodzieńcom „zalanym w trupa”. Nie jest to jednak najcelniejsze określenie, bo padliną się brzydziłam. W przeciwieństwie do niektórych poślednich nieśmiertelnych.
***
Pierwszego z nich spotkałam, gdy dziwnie słaba obudziłam się na stole, w kostnicy. Moim oczom ukazał się wtedy dziwny widok: mały, łysy i brzydki człowieczek nacinał mi, raz za razem, skórę na nadgarstku, podstawiając blaszane naczynie. Coś mu jednak nie pasowało, bo rana zabliźniała się momentalnie i do metalowej miseczki, jednorazowo, skapywało zaledwie kilka kropli krwi. Istota, którą obserwowałam spod półprzymkniętych powiek, dała w końcu spokój kaleczeniu mojego ramienia i zainteresowała się zawartością naczynia. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, człowieczek podniósł miseczkę do ust i... wypił. Zatoczył się, zapowietrzył i wymamrotał coś niewyraźnie jakby „gorzka”, a potem pochylił się nad moją twarzą. Ujrzałam ślinę w kącikach ust i dwa nieco dłuższe od ludzkich kły, zbliżające się do mojej szyi. Tego było za wiele! Nie będzie mnie ktoś taki dotykał a co dopiero ślinił! Odepchnęłam go, chyba trochę za mocno, bo grzmotnął o ścianę, aż zadudniło. Cała sytuacja wydawała mi się nieco podejrzana ale sądziłam, że da się to wszystko jakoś wytłumaczyć. Założyłam fartuch, nie zamierzałam przecież zjawić się w domu zawinięta w folię, i wyszłam.
Kostnica była pusta, podobnie jak ulice mojego miasta. Wskazówki zegara na ratuszowej wieży, dziwnie wyraźne, wskazywały piętnaście minut po północy.
***
„Co za duchota!Ash znowu używała opiumowych kadzideł.” pomyślałam podchodząc do okna i otwierając je na oścież. Noc była ciepła i ożywcza. Od lasy pachniało igliwiem i żywicą. Świerszcze, jak co roku pod koniec lata, wściekle grały w ogrodzie pod oknem. Usiadłam na parapecie i zapaliłam papierosa. Zaciągając się głęboko zapatrzyłam się w niebo. Te same gwiazdy, ten sam srebrny sierp księżyca. Niezmienne jak ja. Takie same jak wtedy, gdy dano mi wieczność na własność, do prywatnego użytku...
***
Po szaleńczym biegu dotarłam do domu bez najmniejszego śladu zadyszki. Ba! Nie spociwszy się nawet, czułam jedynie delikatne drżenie gdzieś w środku. Z oczywistych powodów nie chciałam wpaść na ojca, więc z ulgą odetchnęłam gdy okazało się, że go nie ma. Pewnie siedział w kasynie. Zamierzałam wziąć prysznic (szpitalny zapach niesamowicie mnie drażnił), przebrać się we własne ciuchy i pogadać z pewnym barmanem.
W strumieniach wody oglądałam swoje ciało. Miało dziwny, srebrnawy odcień, zniknęły wszystkie blizny i znamiona, nawet tatuaże. Stwierdziłam też, że woda ma zapach. Był lekko cytrynowy i podobnie jak inne wonie nie był złudzeniem...
***
Saluki: dwie suki i pies, podniosły łby z posłania. Te „duchy pustyni”, jak nazywali je Arabowie, miały słuch prawie tak czuły jak ja. Ash wracała.
- Witaj kochana. - jej mała, drobna postać podeszła do mnie i niemal mechanicznie cmoknęła mnie w usta. Zaraz też obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę naszej sypialni.
- Ash, Do mnie! - rzuciłam. Jej sylwetka znieruchomiała, a potem posłusznie się zbliżyła.
- To tak mnie dziś kochasz, że nie zasługuję nawet na porządnego buziaka? - zapytałam, zakładając jej półdługie, brązowe włosy za ucho. Zbliżyła usta do moich i pocałowała przeciągle. W jej oczach nie było jednak namiętności. To był tylko gest ciała a nie umysłu.
- Co jest? - próbowałam wyczuć jej myśli.
- Nic. - odburknęła, odsuwając twarz od moich dłoni i blokując umysł.
„Mamy czas, w końcu mi powie.” pomyślałam. Już od pewnego czasu tak dziwnie się zachowywała.
Weszła do sypialni, gdzie czuła się najlepiej: sama urządzała ten pokój. Cały był czerwono-czarny w tylko jej znanym eklektycznym stylu chińsko-japońsko-indyjskim. Ja najbardziej lubiłam grafiki na czarnych kaflach, przedstawiające sceny z życia gejsz, których najwięcej wisiało na ścianie, u wezgłowia olbrzymiego materaca służącego nam za łóżko. Ash włączyła Antichrisis i zaczęła się rozbierać, zrzucając rzeczy w drodze do łazienki. Obserwowałam ją oparta o futrynę drzwi. Jej nagie ramiona, pośladki i uda lśniły delikatnie w świetle chińskich lampionów. Znów wyglądała jak opalona. Miała ślady paznokci na przedramieniu: któraś z ofiar musiała się szarpać.
Mimo nieśmiertelności Ash była tylko „pośrednia” - nie dysponowała pełnią mocy. Stworzył ją jej chłopak. Partacz nie z tej ziemi, bo sam był „pośredni” więc już chyba bardziej mocy „rozwodnić” nie mógł. Była więc słabsza, wolniejsza i ciągle miała ludzkie odruchy. To one najbardziej mnie w niej pociągały.
Ja byłam „pierwotna” co znaczyło mniej więcej tyle co „samorodna”- nikt mnie nie stworzył. Musiałam się jednak nauczyć jaką cenę płaci się za nieśmiertelność. To Ash była moją przewodniczką po wieczności. To ona pokazała mi jak uspokoić wewnętrzne drżenie powodowane głodem, niezabijając. Sama nie lubiła uśmiercać, chociaż jej się zdarzało.
Zamieszkałyśmy razem u Wizarda – prawnika. Nieśmiertelny pomógł mi uregulować mój „status prawny” i utrzymywał nas z Ash przez kilka tygodni.
Jej uczucie do mnie przyszło z czasem. Czy ja ją kocham? Nie, przecież nie umiem. Czy umiałabym bez niej żyć? Oczywiście, a co innego miałabym zrobić będąc wieczną? Mityczne srebrne kule, legendarne osikowe kołki, mordercze światło słoneczne czy nawet śmierć głodową można między bajki włożyć. Szkodzą nam tyle, co śmiertelnikowi przeziębienie. Nie ma wyboru. Nawet bez ciała istniejemy jako świadomość. „Żyjesz czy chcesz czy nie, więc lepiej znajdź sobie zajęcie!” mawiał Zoe, gdy zblazowana narzekałam na nudę, przesiadując w jego barze. Ta myśl przypomniała mi, że powinnam się z nim zobaczyć i pogadać o kondycji Ash.
- Wychodzę.
Z łazienki odpowiedział mi jednostajny szum wody i milczenie.
***
W klubie nad barem, było dziś wyjątkowo tłoczno. Jakiś sabat czy co? Mnóstwo młodych kobiet i mężczyzn w wojskowych buciorach i wyraźnym zboczeniem w stronę czerni, cisnęło się przy ladach i stolikach zastawionych grubymi świecami. Jakoś nie pasowałam tu z moimi krótkimi, rudymi lokami, lekkim makijażem, szpilkami i obcisłym skórzanym płaszczem. Mimo, że sala pękała w szwach, przeszłam bez problemu. Ludzie mimowolnie ustępowali mi z drogi, unikając jak ognia mojego wzroku.
Zeszłam po schodach do sali koncertowej mieszczącej się w piwnicy. Kilku znajomych nieśmiertelnych, w tym Perdo i Wizard, bliźniacy różni jak noc i dzień, siedziało w boksach. Bracia, z których jeden był tatuażystą a drugi prawnikiem, dawali się obściskiwać nowopoznanym, śliniącym się na ich widok, małolatom. Jasnowłosy Perdo, jak zwykle w ciemnym t-shircie, bajerował właśnie tatuażami ślicznego, młodego mężczyznę i jego dziewczynę. Dałabym głowę, że miał ochotę na faceta a nie na tę pudrową lalę. Kruczoczarny Wizard, ubrany w ciemną koszulę niemal ginął w mroku sali. Nieco bardziej konserwatywny (pewnie z racji wykonywanego zawodu), obejmował dwie szczupłe, opalone dziewuszki. Organizowali sobie seks z kolacją w jednym. Pozdrowiłam ich skinieniem głowy i ruszyłam dalej.
Za salą koncertową, w której głos wokalisty próbował zgwałcić mój słuch, znajdowała się salka dla vip'ów. Zoe, jak zwykle na posterunku, stał za barem.
- Witaj.
- Witaj Hieno! Co za zaszczyt spotyka mą skromną osobę, że w swej odwiecznej niewzruszoności pomyślałaś o odwiedzinach twego starego przyjaciela? - wygłupiał się, jak zawsze z szelmowskim uśmiechem. Ciemne piwo już stało przede mną.
- Zaszczyt to przeogromny, bo mam do ciebie mały romans. - uderzyłam w ten sam ton.
- Och! Z tobą zawsze. Stolik, kontuar czy podłoga? Nie wiem gdzie będzie ci wygodniej? - błaznował dalej. Rozbroił mnie tym tekstem ale ciągnęłam grę:
- Lada, jeśli powiesz mi co się dzieje z Ash?
- Nooo to dzisiaj nici z seksu, bo ja też nie wiem. Martwię się o nią... - spoważniał i zrezygnowany usiadł po drugiej stronie baru. Słuchałam. Zoe znał Ash dłużej ode mnie. To on nas ze sobą poznał, gdy w noc po śmierci przybłąkałam się do baru, próbując zrozumieć sytuację a ją właśnie zostawił facet. Barman stwierdził wtedy, że w swych przeciwieństwach będziemy się uzupełniały i miał rację.
- Ta kobieta łazi tu i tam, bez słowa, bez humoru. Wiecznie zamyślona i nieobecna. Ostatnio spotkałem ją przy sierocińcu... Parę dni wcześniej mignęła mi przy szpitalu położniczym. Nie wiem po jaka cholerę się tam kręciła? Przecież z założenia nie poluje na dzieci. - snuł swoje domysły, popijając mineralną. Żałowałam, że nie mógł mi pomóc. - A propos, jesteś głodna? Dziś pełen wybór dań... - wskazując zatłoczona salkę, zatoczył ręką wokoło i posłał mi jeden z tych swoich, czarownych uśmiechów.
- Nie dziękuję. Odchudzam się przed polowaniem w sobotę. - odrzekłam, chociaż odruchowo zlustrowałam „menu”. Paru obcokrajowców, reszta tutejszych. Nic ciekawego.
Jeden z lokalnych „biznesmenów”, pokroju tych, co to robią interesy bejsbolem i pięścią, przypadkiem podchwycił moje spojrzenie. Był na tyle pijany, żeby je wytrzymać, ale nie dość zalany, żeby nie dać rady przetoczyć swego cielska przez salę. Ludzie tacy jak on, godzili w moje poczucie estetyki. Zoe właśnie pytał czy w polowaniu może uczestniczyć jakiś jego znajomy. Oczywiście, niech znajomy pogada z Ash. Mięśniak w garniturze zacumował na stołku obok.
- Laleczko, chodź ze mną. Zerżnę ci tą twoją zgrabną dupę... - wielka łapa powędrowała do mojego karku, a wionące alkoholem usta zbliżyły się do mojego ucha. Tego typa należało zagryźć po pierwszym słowie, ale pachniał Farenheit'em, więc postanowiłam tylko go osłabić.
- Oczywiście, mój siłaczu... - grałam – tylko najpierw postaw mi drinka bo to będzie mój pierwszy raz... - zagruchałam zmysłowo, gładząc faceta po udzie. Puściłam oko do Zoe, który tak jak ja, miał niezły ubaw. „Cholera. Facet nie ma szyi. W co ty się wgryziesz?” odebrałam jego kpiącą myśl.
- Dwa wściekłe psy! - wielkolud był wniebowzięty.
Barman szybko przygotował drinki, niezauważenie upuszczając coś do szklanki „biznesmena”.
***
Było dużo sprawniej niż za moim „pierwszym razem”. Po prostu, nie upaprałam się krwią po sam dekolt. Smakowała alkoholem, na szczęście kac mi nie groził.
***
Ash nie było od kilku dni. Jej nieobecność odnotowałam niejako mimochodem, bo pochłaniały mnie kłopoty w wydawnictwie, którego byłam właścicielką. Na ogół firmy, które pracowały na utrzymanie nas obu, nie sprawiały kłopotów, ale czasem musiałam ingerować w ich funkcjonowanie. Myślałam wtedy o sobie, jako o „sile wyższej”. Lubiłam władzę.
Siedziałam więc z laptopem na kolanach, pomiędzy stosami papierów na podłodze biało-czarnego pokoju. Chłód chromu i szkła nie dawał mi dziś jednak wytchnienia. Kontrast między ścianami i meblami zamiast aktywizować, drażnił. Musiałam stąd wyjść. Zagwizdałam na saluki i poszliśmy na spacer.
Noc była zimna. Wiatr wściekle szarpał poły płaszcza. Jesień zagościła już na dobre. Chmury w swej zazdrości próbowały zasłonić owal księżyca, lecz srebrna tarcza wyłaniała się niczym okręt z odmętów, oświetlając mi drogę. Psy ganiały i węszyły między przydrożnymi chaszczami, co chwila przystając. Moje myśli wolno płynęły. Szłam w stronę starej części miejskiej nekropolii.
Miałam w zwyczaju siadywać pod pomnikiem w kształcie krzyża, na którego ramiona składały się dwa bale drewna, oplecione łańcuchem. U stóp krzyża, snem wiecznym spał kamienny pies. Lubiłam tam rozmyślać, bo niedaleko znajdował się grobowiec mojej rodziny, w którym zamiast mnie spoczywała bezdomna dziewczyna. Ta świadomość, podobnie jak pojedyncze światełka zniczy, zawsze napawała mnie dziwnym optymizmem.
Tej nocy nie dotarłam jednak pod pomnik. Przechodząc wąziutką ścieżką przez dziecięcy cmentarz zobaczyłam Ash, siedzącą na gołej ziemi, obok świeżej, maleńkiej mogiły. Włosy zasłaniały jej twarz, gdy bawiła się grudkami ziemi, podgarniając je na szczyt kopczyka.
- Ash, co ty tu robisz? - zapytałam, klękając naprzeciw niej. Podniosła na mnie swoje wielkie, jasne oczy i odrzekła spokojnie:
- Nic, Hieno. Chodźmy do domu. Chyba mnie długo nie było.
Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła ku bramie.
***
Siedziałyśmy nagie w ciszy, naprzeciw siebie, wzajemnie oplatając sobie biodra udami, niemal stykając się łonami. Nasze srebrzyste ciała w blasku świec i lampionów nabierały nowego, bursztynowego odcienia. Podobnie błyszczał srebrny wisior w kształcie ptasiego pióra, między piersiami Ash – jej pamiątka z czasów śmiertelności. Zdjęłam długi łańcuszek i pocałowałam miejsce po medalionie. Delikatnie naparła na mnie ciałem. Objęłam ją, kładąc ręce na łopatkach i przyciągnęłam ku sobie. Odsłoniła szyję, odchylając głowę i przymknęła oczy. Uwielbiałam zapach jej ciała: ciepły i delikatny, jak migdały albo cyjanek. Ustami wyczuwałam przez skórę tętnienie jej krwi, niemal słyszałam ten szum. Przy śmiertelniczce nie potrafiłabym już opanować odruchu gryzienia, ale nie przy Ash. Choć znałam smak jej krwi a smakowała ziołami, mój głód był innego rodzaju. Czubkiem języka pociągnęłam od obojczyka aż za ucho. Miała w tym miejscu łaskotki. Śmiejąc się, jej usta odnalazły moje. Całowała zachłannie, już dawno nie czułam od niej takiego żaru. Jej wargi zostawiały na moim gardle ślady podbiegłe krwią. Czasem wracała do ust i wodziła językiem po ich obrysie, smakowała mnie. W pewnym momencie, przestała na chwilę i sięgnęła po szklany flakonik - jeden z kolekcji stojących przy łóżku. Wylała odrobinę na dłoń, grzejąc zawartość w jej wnętrzu, po czym odwróciła rękę. Oliwa spłynęła po jej smukłych palcach, tańcząc przez moment kroplami na opuszkach. Płynne złoto skapywało na moją pierś. Ash roztarła oliwkę obiema dłońmi, drażniąc sutki. Przeciągnęła śliskimi rękoma po szyi i naoliwiła mi twarz, pozwalając się przy tym całować. Następnie wzięła buteleczkę i zimnym płynem zaczęła kapać na moje kolano, stopniowo przesuwając w kierunku brzucha. Moja skóra lśniła a w powietrzu rozchodził się zapach goździków...
Starłam krople z uda i przewróciłam Ash na poduszki. Bezwolna opadła miękko, spoglądając mglistym wzrokiem. Ja lubiłam na nią patrzeć z góry, gdy tak siedziałam na jej brzuchu. Drobne ciało Ash działało na mnie jak żadne inne. Pogładziłam jej małe piersi. Pod wpływem dotyku sutki ściągnęły się, przybierając wiśniowy kolor. Musnęłam je ustami, zostawiając wilgotne. Pocałowałam płaski brzuch i zsunęłam się między jej nogi. Otwarłam ją. Była miękka, gorąca i mokra. Uwielbiałam dotyk aksamitnej skóry ud na policzkach tak samo jak jej kwaśno-ostry smak na języku. Zaczęła pieścić swoje piersi, unosząc lekko biodra na spotkanie moich ust. Całowałam, skubiąc wargami jej delikatną skórę, bawiłam się oddechem, pieściłam językiem wodząc dookoła i zagłębiając się w jej wnętrzu. Moim nieskończonym pieszczotom odpowiadały ciche jęki i dyszenie. Jej ciało prężyło się niczym struna. Gładziłam jej brzuch i uda a każdy mięsień pod moimi palcami napinał się do granic możliwości. W pewnej chwili przestała się poruszać, znieruchomiała w bezdechu, zamarła. Dopadła ją „la petite mort” „mała śmierć”...
Moja Mała Popieliczka... tylko moja...
Kochałyśmy się wiele razy, ciesząc się sobą wciąż na nowo, po raz pierwszy od kilku tygodni. Znamy mapy swych ciał na pamięć. Nie musimy odpoczywać, nie znając zmęczenia. Nigdy nam się nie spieszy, mamy przecież całą wieczność...
***
- Ash, dziecinko, powiedz mi: co się z tobą dzieje? - zapytałam, gdy po wszystkim leżała naga z głową na moim brzuchu, w zamyśleniu trącając mój sutek.
- Nie wiem, kochana... - odrzekła, kładąc się obok i odwracając do mnie plecami.
- Czego ci potrzeba, żebyś znowu była szczęśliwa? Chcesz? Poderwiemy jakiegoś przystojniaka, zamęczymy w łóżku a później zostawimy bez kropli krwi. Jak kiedyś. - przytulona, przygryzałam i ciągnęłam Ash za ucho.
- Nie. Nie wiem czego chcę... Nie wiem co czuję... - szepnęła, kryjąc twarz w poduszce. Faktycznie, w jej myślach panował straszny zamęt.
- Pozwól mi się dowiedzieć, może ci pomogę? - poprosiłam.
- Rób jak uważasz. - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Musiałam wiedzieć. Ugryzłam ją mocno w płatek ucha. Szkarłatna kropla krwi szybko wykwitła w miejscu zranienia. Wyglądała jak kolczyk z czarnej perły. Spiłam ją gdy już prawie miała spaść.
Bogowie! Co za gorycz! Padłam na łóżko, bo pokój szaleńczo wirował mieszaniną żalu i tęsknoty niewypowiedzianej, niezmiernej i beznadziejnej. Chciałam wyć z bezsilności a łzy płynęły po mej twarzy, gdy Ash wyszeptała:
- Życia, chcę życia...
***
Polowanie. Wreszcie zmierzchało. Zaczęliśmy później niż zwykle, bo debiutant od Zoe się spóźnił. Dwie trzyosobowe grupy startowały z dwóch, różnych punktów na terenie całej fabryki i okolicznych łąk i lasów. Kusze, łuki i noże, bez używania mocy. Zwierzyna została wypuszczona i rozpoczęła swój bieg po życie, właściwie po śmierć. Jeszcze się nie zdarzyło, by śmiertelnik zdołał uciec lub przeżyć. Tym razem było to dwoje morderców i jeden obłąkany. Krew zaprawiona strachem smakuje wybornie - jak miód, więc odpuściłam sobie szaleńca. On nie czuł przerażenia, wręcz przeciwnie: chciał śmierci, a ja nie lubię mięsa, które pcha się na talerz.
Dwoje nieśmiertelnych z mojej grupy ruszyło przodem. Czekałam. Jako jedyna polowałam z psami, więc dawałam innym fory. Saluki wyrywały się by łapać trop. W międzyczasie sprawdzałam nową broń: kuszę o kompozytowym łuczysku. Piękna, śmiercionośna zabawka. Gdy mrok otulił okolicę, ruszyłam. Po kilkunastu minutach kręcenia się po okolicznych chaszczach psy złapały trop i ciągnęły jak lokomotywy po torach zapachu. Nie chciałam się z nimi szarpać, więc spuściłam je ze smyczy i biegłam z nimi. Krótka kurtka nie krępowała ruchów, leciutką kuszę przewiesiłam przez plecy. Młodsza suczka gnała przodem, pies i ciężarna suka trzymały się razem.
Gdy zbliżyliśmy się do ruin starej farbiarni, saluki przyspieszyły, ujadając i węsząc z powietrza, a nie ze śladów na ziemi. Zwierzyna była blisko. Ściągnęłam kuszę z pleców i przystając naciągnęłam. Cięciwa z cichym kliknięciem zaskoczyła na miejsce. Bełt znalazł się w prowadnicy. Psy zniknęły za narożnikiem rozpadającej się portierni. Słyszałam ich ujadanie i... skowyt? Pobiegłam. Podkute oficerki zastukały po betonie placu.
Najpierw zobaczyłam ciało szaleńca z rozrzuconymi kończynami i rozharatanym gardłem, a dopiero później, nad nim, zakrwawioną mordę wilka. Trochę dalej młodsza suka z przetrąconym karkiem dokonywała żywota w paszczy drugiej bestii. Trzeci zbliżał się właśnie do wściekle oszczekujących go moich psów. Ten wilk legł najszybciej, z bełtem w gardle. Pierwszy, najwyraźniej gustujący w ludzkim mięsie, rzucił się na mnie, nim zdążyłam przeładować. Upadając, zasłoniłam się. Szczęki zacisnęły się na moim przedramieniu. Nóż miękko, po samą rękojeść zatopił się w brzuchu zwierzęcia. Krew ciekła mi po ręce. Zęby wilczycy przebiły skórzany rękaw i nawet gdy ciało bezwładnie już zwisło, zaciśnięte szczęki musiałam otworzyć nożem. Saluki próbowały kąsać ostatniego wilka, który nie zamierzał wypuścić z pyska ich padłej towarzyszki, ale były zbyt kruche by mu zaszkodzić. Wdarłam się do jego umysłu i narzuciłam strach. Uciekł szybko z podkulonym ogonem.
Uwiązałam psy i przeładowałam kuszę. Żałowałam zagryzionego saluka, ze względu na Ash. To ona wychowała tego szczeniaka od małego. Ale cóż, polowanie to polowanie. Uwiązałam wilcze truchła za tylne nogi na ścianie portierni i zaczęłam sprawiać. Miały wyjątkowo piękne futra jak na dzikie zwierzęta.
Przy tej czynności zastał mnie nieśmiertelny z drugiej grupy. Debiutant. Podszedł bezszelestnie, ale złość w jego myślach wyczuwałam na kilometr. Ciekawe, o co mu chodziło?
Widziałam go już wcześniej: wysoki, ciemny mężczyzna o twardym spojrzeniu niemal czarnych oczu. Saluki dostawały wścieklizny na jego widok. Obróciłam się i zrozumiałam dlaczego. Gdzieś za jego plecami kręcił się skomląc wilk.
- Wybiłaś moje stado! - głos dygotał mu z furii a on sam z trudem powstrzymywał się, żeby na mnie nie ruszyć.
- Twoje stado? Och, przepraszam... - udawałam przejętą – To teraz będziesz samotnym wilkiem. Chociaż nie, jeszcze jakiś kundel ci został, ale tym też mogę się zająć. - prowokowałam, ze spokojem wycierając zakrwawione ręce w chustę.
- Jakim prawem?! - wycharczał pytanie, jednocześnie zadając je mentalnie.
- Odwiecznym prawem terytorium. Jesteś u mnie, na moim terenie – mogę zabić wszystko co się tu znajduje. - nawet nie próbowałam ograniczyć mocy, gdy akcentowałam poszczególne wyrazy.
- Odejdź.
Mężczyzna miał w sobie coś ze zwierzęcia. Gdyby był psem powiedziałabym, że skulił uszy i spuścił wzrok, wycofując się w ciemność. Zniknął.
Kończyłam ściągać skórę z drugiego ścierwa, gdy od strony lasu nadszedł Perdo – tatuażysta. Jego jasne włosy odcinały się na tle ciemnej kurtki i czarnego golfu. Polował, podobnie jak pozostali, z łukiem bloczkowym.
- Witaj, Hieno. - jego niski, aksamitny głos koił mój słuch.
- Witam Niszczyciela. - odparłam, rzucając salukom skrawki wilczego mięsa.
- Chyba każdy słyszał tą wymianę zdań. Wszystko w porządku? - wytatuowane dłonie zdradzały niepokój, bardziej niż intensywnie zielone oczy, o wielkich źrenicach.
- Jak najlepszym, Perdo. Znasz mnie nie od dziś. Ja się nie złoszczę, nie sposób wyprowadzić mnie z równowagi. - poklepałam go po ramieniu. - Ten ignorant i jego uszczuplone stado, już nie będzie nam dziś przeszkadzał. Skąd ten koleś się urwał? - bardziej zapytałam siebie niż tatuażystę. Zawinęłam wilcze skóry jedna w drugą.
- On jest nowy. Zmarł może... z miesiąc temu, zagryziony przez własne psy. Timon mi mówił. Wiesz, ten z miejskiej kostnicy.
- A taak, mój ulubiony padlinożerca – przypomniałam sobie obrzydliwca, który w noc mojej śmierci próbował mnie podgryźć. - Mimo wszystko, Ash powinna do mnie przysłać tego Nowego.
- Ash? Chyba żartujesz? Ta kobieta ostatnio buja w obłokach. Jak dwa tygodnie temu była u mnie, żebym jej krew spreparował do barwników, w ogóle nie szło z nią pogadać. Wczoraj robiłem jej tatuaż, też nie odezwała się ani słowem. - wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę zabudowań.
- Moja dziecinka zrobiła sobie dziarę? - spytałam z niedowierzaniem, bo trochę mi to do Ash nie pasowało.
- Tak, przyniosła mi własny wzór do wytatuowania na brzuchu. Płód z anielskimi skrzydłami i pępowiną. - potwierdził, gestykulując.
- Proszę, proszę... - nie dałam po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta informacja. Wreszcie zrozumiałam za czym Ash tak obsesyjnie tęskniła.
Tej nocy polowanie nie miało już dla mnie sensu.
***
- ... Tak chcę mieć dziecko! - krzyczała Ash, kilka dni później, miotając się w złości po całym pokoju. Mnie ten pomysł wydawał się absolutnie niedorzeczny.
- Przecież nieśmiertelni nie mogą się rozmnażać. Pomyśl: z czym by się to wiązało? – stojąc pod oknem, spokojnie próbowałam jej uświadomić absurdalność tej idei.
- Myślisz, że nie wiem! - po jej twarzy ciekły łzy. Cała drżała, zaciskając piąstki. - Są inne sposoby. - upierała się.
- Chcesz dać nieśmiertelność ludzkiemu dziecku? Nie możesz, bo ono tego zwyczajnie nie przeżyje, co z ciebie byłaby za matka?
Dostałam w twarz, nawet nie probując się uchylić. Tego się po niej nie spodziewałam, ale też nigdy jeszcze nie widziałam jej tak wzburzonej.
- Nie rozumiesz mnie! Zawsze taka... zimna... i... obojętna... - ta osobista „wycieczka” zdziwiła mnie bardziej niż policzek.
- Jestem jaka jestem, Ash. Nigdy nie zmuszałam cię, żebyś ze mną była. Ucieszę się jeśli tu będziesz po moim powrocie. Ja muszę przemyśleć parę spraw.
Obróciłam się, zgarniając ze stolika kluczyki do Veyrona i wyszłam.
***
Jechałam nad morze, mając nadzieję dotrzeć na miejsce przed zmierzchem. Silnik bugatti mruczał jak wielki kot. Tam gdzie droga pozwalała, cisnęłam ile fabryka dała, powodując przeciąg w baku, ale z moim refleksem wielkie prędkości nie stanowiły już wyzwania. Ciągle jednak lubiłam denerwować motocyklistów i innych kierowców, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę: to puszczając przodem, to wyprzedzając. Moje paliwożerne smoczysko o szesnastocylindrowym silniku potrzebowało wszakże częstego tankowania i w związku z tym zwiedzałam po drodze wszystkie stacje paliw.
Właśnie przy jednej z takich stacji mignął mi ścigacz. Na liczniku musiał mieć grubo ponad dwie setki. „Fajnie” pomyślałam „będzie się z kim pościgać, może aż do wybrzeża”. Włączyłam S.O.A.D. i wdepnęłam gaz. Szybko dogoniłam tego grubasa na motocyklu. Okazał się jednak kierowcą „nierozrywkowym”, jadącym wprawdzie szybko ale zachowawczo. Nudziarz.
Został w tyle, niknąc po chwili we wstecznym lusterku.
***
Właśnie zaczynał się zachód słońca – umierał dzień by mogła narodzić się noc. Wielka czerwona kula powoli tonęła w szarym, niespokojnym morzu. Fale siekły piasek, rozbryzgując krople słone jak łzy. Bury nawis chmur i silny wiatr nie zwiastowały gwiaździstej nocy. Szkoda, ale cóż, przecież to już jesień...
Tu, na klifie wilgoć nie dawała się we znaki tak bardzo jak na plaży, więc rozsiadłam się na kamieniach niedaleko ruin kościółka. Z tej średniowiecznej budowli została już tylko jedna ściana górująca nad urwiskiem. Auto zostawiłam przy drodze, z jego wnętrza płynęły dźwięki Café Del Mar.
Zapadał zmrok a ja siedziałam, nieruchomo jak skała, stając się częścią odwiecznego rytmu morza. Kołysania tak niezmiennego i trwałego jak ja.
Było już zupełnie ciemno, gdy usłyszałam odgłos gaszonego silnika motoru. Po chwili ujrzałam mojego znajomego z drogi: grubasa – nudziarza. Tylko, że okazał się on być... młodziutką śmiertelniczką. Dziewczyna odłożyła kask i z jakimś materiałem w ręku ruszyła w stronę ruin. Nie widziała mnie a ja nie chciałam być zauważona. Dotarłszy do resztek ściany, rozpięła kurtkę i ostrożnie wyjęła z nosidełka na piersi niemowlę. Zawinęła dziecko w kocyk i umieściła między kamieniami, szepcząc:
- Krzycz głośno, mój mały, żeby cię rano znaleźli.
Odeszła, nie oglądając się. „Idiotka.” pomyślałam „Rano znajdą tu małego trupka a nie twojego synka. Jest za zimno.” Wstałam i, nie wiedzieć czemu, poszłam do samochodu, żeby w coś owinąć dzieciaka. Wyprawione wilcze futro woziłam w bagażniku.
Właśnie odkładałam zawiniątko z powrotem między kamienie, gdy wróciła śmiertelniczka. Widząc mnie z chłopcem na ręku uśmiechnęła się i zapytała:
- Jesteś Aniołem, tak? - nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć (lub raczej parsknąć śmiechem), dodała: - To dobrze. Opiekuj się nim. On potrzebuje mamy.
Odwróciła się i spokojnie odeszła w stronę swojej maszyny. Usłyszałam ryk silnika i „tyle ją widzieli”. Odłożyłam chłopczyka w jego skalistą kołyskę.
Jeszcze za życia twierdziłam, że ludzka głupota nie zna granic, ale ta małolata pobiła wszelkie rekordy.
Zaczął padać ulewny deszcz...
***
Jechałam do domu a w mojej głowie nadal kłębiły się setki myśli: jak wytłumaczyć Ash całą sytuację? Co z lojalnością? Z naszym bezpieczeństwem?
Wysłałam jej wiadomość, że wracam.
Leżący na przednim siedzeniu chłopczyk bawił się kępami wilczego futra a ja kombinowałam co powiedzieć Ash, żeby nie pomyślała, że odebrałam komuś to maleństwo siłą. Tego przecież by nie zniosła. Co z nim będzie? Kiedy Ash da mu wybór między życiem śmiertelnika a nieśmiertelnością? Czy w ogóle da mu wybór, czy może podejmie decyzję za niego? Co, jeśli chłopiec, gdy dorośnie, zechce pozostać śmiertelnikiem? Jak Ash zniesie widok jego starości i śmierci? Jakie papiery trzeba mu wyrobić? Pytania, pytania, pytania...
***
Moja Mała Popieliczka siedziała po turecku przy kominku, z zapełnionym szkicownikiem i kubkiem kawy w ręku. Na mój widok, z pytającym spojrzeniem, podniosła się z podłogi.
- Ash... mam coś dla ciebie... - powiedziałam miękko.
- Szczenię?
- W pewnym sensie... - odparłam, odchylając wilcze futro.
czarny : ja tam nie pojechałem. pewnie, że mogła być dobra zabawa, ale tego...
VampirePandora : Nie no...bo ja się zastanawiam czemu było nudno...Chodź może jeśli...
czarny : Nudno? 8O użyłem złego słowa czy nie zgadzasz się z nim?