Z łezką w oku wspominam minione lata, wydarzenia, ludzi. Pamiętam swoją pierwszą miłość - Elżbietę...tak, była śliczną dziewczyną o oczach zielonych jak źdźbła trawy, na której zwykliśmy wylegiwać się w letnie popołudnia, milcząc i marząc o naszej wspólnej przyszłości. Bawiłem się wówczas jej blond lokami delektując się chwilami, gdy mogliśmy być razem. Tak....kto wie, gdzie teraz ona jest, czy żyje. Odkąd wyruszyłem na front straciliśmy kontakt. Pamiętam stres jaki mi towarzyszył w czasie Matury i radość jaką czułem po jej zdaniu. Chciałem podjąć studia - iść na Uniwersytet. Widziałem siebie w roli archeologa. Zawsze pasjonowały mnie starożytne kultury.
Pamiętam dzień, w którym zostałem powołany do wojska. Wraz z przyjaciółmi przeszłem przez pobór jako zdolny do czynnej służby wojskowej. Zostałem przydzielony do kawalerii. Pamiętam dumę, która mnie wówczas rozpierała. Wreszcie mogłem poczuć się jak ojciec, który jako powstaniec przeganiał Niemców z Poznania w 1919 roku. Byliśmy wszyscy świadomi nieuchronnego konfliktu z Niemcami. Sam przecież pamiętam słowa ministra Becka w sejmie płynące z radia. " Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor". Domyślaliśmy się tego, że zaiskrzy. Nie przypuszczaliśmy, że od tej iskry wyniknie wielki pożar trawiący państwa, narody, zwykłych, szarych ludzi. Z góry zakładaliśmy, że przegonimy sukinsynów, gdy przyjdzie pora. Cieszyliśmy się nawet z ewentualności wybuchu wojny. Uważaliśmy ją za swoisty egzamin, którego musi zaliczyć każdy mężczyzna uważający się za patriotę. Jacy my byliśmy głupi. To co nastąpiło we wrześniu '39 obróciło nasze życie do góry nogami, przekreśliło plany, marzenia, pozbawiło wielu z nas...odwołując się do obywateli tego kraju, ale i nie tylko jego - wiary w lepsze jutro. Sam zostałem obdarty z nadziei. Podobnie jak ze zwykłej ludzkiej godności. Nasi chłopcy bronili kraju do ostatniej kropli krwi. Zdali egzamin z męstwa, oddania, patriotyzmu. Wśród poległych wielu było moich dawnych znajomych.Po kampanii wrześniowej naziści rozpoczęli sukcesywny terror na ziemiach okupowanych. Po wkroczeniu do Poznania schwytali wielu ludzi, których nazwiska widniały na specjalnie sporządzonych listach proskrypcyjnych. Znajdowali się wśród nich ci sami ludzie, którzy biorąc sprawę przyłączenia Wielkopolski do Rzeczpospolitej w swoje ręce walczyli w szeregach powstańczych dwadzieścia lat wcześniej. Jak się później okazało był wśród nich mój ojciec. W pamięci utkwił mi bolesny widok spalonego doszczętnie domu. Wśród pogorzeliska, którego zastałem wracając z frontu zauważyłem płaczącą matkę. Na ten widok zamarłem. Serce biło mi w piersi jakby chciało samoczynnie nań wyskoczyć. Nie zastałem pozostałych członków rodziny. Zgadywałem co mogło się z nimi wszystkimi zdarzyć. Chciałem zachować spokój, chciałem nie sprawiać matce bólu - nie chciałem, by widziała, że cierpię. Z mych oczu jednak spływały słone łzy. Nie mogłem ich powstrzymać. To tak bardzo bolało. Musiałem jednak być silny, by zaopiekować się matką. Mieliśmy tylko siebie nawzajem. Do dziś nie wiem, gzie leży pochowany mój ojciec wraz z braćmi. Nie wiem dokąd wywieźli moją siostrą i najważniejsze - czy żyje. Postanowiliśmy przenieść się do rodziny zamieszkałej w Międzychodzie. Na miejscu zatrudniłem się w tartaku, w którym spędzałem dnie w nadziei, że to wszystko w końcu się skończy. Matka - kobieta w sile wieku pracowała w niemieckiej szwalni wyszywając mundury dla żołnierzy Wermachtu. Pamiętam jak bardzo było roztrzęsiona tym okropieństwem, na którego zmuszona była patrzyć. Któregoś dnia wpadł do hali młody kilkuletni chłopczyk - syn pracującej w niej szwaczki. Matka wyjęła tabliczkę czekolady wręczając ją swej pociesze. Pożegnała go pocałunkiem w policzek. To był ostatni pocałunek jaki ta matka złożyła swojemu synkowi. Stojący obok oficer wyciągnąwszy pistolet wymierzył go w chłopca. Matka patrzyła z przerażeniem jak ten tchórzliwy niemiecki kutas strzela do niewinnego, bezbronnego chłopca. Zabił dziecko z zimną krwią, wyraz jego twarzy był niezmienny - wykazywał raczej znużenie. Zabiłbym gnoja gołymi rękami. Opowiadając tę straszną historię matka moja łkała.
Oboje stykaliśmy się ze śmiercią nieomalże na każdym kroku. Początkowo było dobrze. Tartak został przejęty przez Niemca, który okazał się jednak prawym człowiekiem dbającym o pracowników. Od czasu do czas pojawiali się żołnierze niemieccy, jeżeli tak można nazwać w ogóle tych ludzi. Nazwanie żołnierzami tych ludzi byłoby obrazą dla prawdziwych żołnierzy, którzy winni pojawiać się tam, gdzie dzieje się krzywda. Ci zaś obdzierali ludzi z godności. Czynili to z nudów...zwykłego braku konstruktywnego zajęcia. Pracował z nami Abraham - z pochodzenia Żyd. Był prawym człowiekiem, niezwykle pracowitym i nie ma co ukrywać - inteligentnym. Znał się na medycynie. Przed wojną był cenionym lekarzem. Tutejsi ludzie mieli do niego zaufanie. Był w końcu przykładnym ojcem i dobrym mężem. Słowem wzorowa głowa rodziny. Po kapitulacji naszego rządu zwalniano Żydów z wszelkich wpływowych pozycji, okradano ich z majątku, kazano im nosić tę durną opaskę z gwiazdą Dawida. Stopniowo odbierano im prawo do bycia ludźmi. W konsekwencji Abraham został pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zainstalowani w Birnbaum ( zgermanizowana nazwa Międzychodu ) naziści nie życzyli sobie, by opiekę nad ich zdrowiem sprawował jakiś untermanschen. W ten oto sposób na wstępie jako przedstawiciel narodu żydowskiego został pozbawiony tych samych praw jakie przysługiwały polakowi czy niemcowi. Zatrudnił się więc w miejscowym tartaku, gdzie pracował, by utrzymać dom i rodzinę. Póki właścicielem był Polak póty zapewnioną miał godziwą pracę jak i również w miarę uczciwą płacę. Właściciel tartaku jednak zaginął. Najprawdopodobniej został przez Niemców zamordowany w pobliskim lesie na Górach Majowych. Kolejnym właścicielem został pan Szulz. Każdy z nas obawiał się tego człowieka, w którego rękach był nasz los. Nie był jednak człowiekiem tak zepsutym przez wojnę jak mi się wydawało. Od lat mieszkał w Międzychodzie. Znał jego mieszkańców. Nie znęcał się nad pracownikami ani fizycznie, ani psychicznie. W trakcie wojny ciężko było o pieniądze. Płacił nam często w naturze. Tak więc nieraz po ciężkim dniu pracy brało się wór pyrów lub inne dobra i szło się z tym do domu. Nie wybrzydzałem. W tak burzliwych czasach chodziło głównie o to, by przeżyć. Codziennie oczekiwało się listów od starych przyjaciół, którzy jednak milczeli.
Z dnia na dzień było jedno coraz gorzej. Normą stały się inspekcje prowadzone przez Niemców celem upewnienia się czy nie prowadzimy żadnej działalności konspiracyjnej, nie przechowujemy broni lub nie dokonujemy sabotaży. Patrzyli biednemu Szulcowi na ręce.Na czas trwania takowych inspekcji udawał, że jest względem nas surowy. Musiał zalecić Abrahomowi noszenia gwiazdy Dawida zanim polecą mu to Szkopy. Niestety i to nie pomogło. Przy kolejnej " inspekcji" od razu zwrócili uwagę na jedynego Żyda w tartaku. Początkowo wyśmiewali się z niego wyzywając go od mośków. Kazali mu śpiewać coś wesołego i tańczyć przy okazji. Patrzyłem jak obdzierają go z godności, jak poniżają go traktując go jak okaz w cyrku. W pewnym momencie kazali mu się rozebrać i przebiec wokół tartaku. Wiedział, że w ich rękach jest jego życie i nie miał odwagi odmówić. Domyślał jaka może być tego cena. Wykonał więc posłusznie polecenie. Żarty skończyły się jednak w momencie, gdy jeden z nich wymierzył policzek Żydowi, by zacząć go tłuc wespół z kompanami. Obkładali go jak psa. W końcu leżąc nagi w kałuży krwi wyglądał jak gdyby prosił o litość. Prowodyr aktu znęcania się nad tym biednym człowiekiem wyjął z kabury pistolet i strzelił mu w skroń. Tak po prostu. Te mendy były gorsze od zwierząt. Zwierze zabija tylko w dwóch przypadkach - z głodu, bądź czując się zagrożone. Ci ludzie pozbawili tego człowieka życia dla frajdy.