Dawno, dawno temu, kiedy bardzo prymitywny jeszcze wówczas człowiek dopiero zdobywał wiedzę pozwalającą na twórcze wykorzystywanie zasobów otaczającego go świata, umiejętność podtrzymywania ognia była na wagę złota. To ogień właśnie pozwalał człowiekowi na zejście z drzew, na odważne zapuszczanie się na coraz dalsze tereny, zapewniał ochronę przed drapieżnikami, ułatwiał przyrządzanie posiłków, pozwalał na szeroko rozumianą modyfikację otoczenia.
Początkowo nie był to ogień ujarzmiony. Był dziki. Wolny. Niezależny od człowieka. Ileż przełamywania strachu kosztowało ówczesnych ludzi pierwsze bliskie spotkanie z ogniem, pierwsze podniesienie palącej się gałązki... wiedzą tylko ci, którzy wtedy tam żyli. Zanim człowiek nauczył się samodzielnie rozniecać ogień, pozyskiwano go ze źródeł naturalnych. Do takich w tamtym okresie można zaliczyć przede wszystkim naturalne pożary, wywołane np. uderzeniem pioruna. Zdobyty w ten sposób ogień trzeba było podtrzymywać - żeby nie zgasł. Wiązało się to z nieustannym dokładaniem do ognia a w przypadku zmiany miejsca zamieszkania, z ostrożnym przenoszeniem go, ponieważ jego utrata wiązała się koniecznością oczekiwania na następny pożar, co mogło przecież nie nastąpić przez wiele, wiele lat... Wyobraźmy sobie teraz taką grupę. Owych Pierwszych. Pierwszych, którzy tlącą się gałązkę podnieśli i od niej odważyli się zapalić następną. Czy oznaczało to lepsze, łatwiejsze życie? I tak i nie. Jak zawsze w późniejszych czasach, wszelkie nowości niosły ze sobą sporo niebezpieczeństw. Z jednej strony było to niebezpieczeństwo pożaru i licznych poparzeń, z drugiej strony zagrożenia wynikające z zawiści, ciekawości i strachu innych członków społeczności. Czyż nie jest zawsze tak, że niemal każdy postęp techniczny, jak i ideologiczny, jest okupiony pewną liczbą ofiar? Pewną liczbą konfliktów owej grupy postępowej z tradycjonalistami, którzy twierdzą że to, w co oni wierzą, jest najlepsze? Wreszcie z innymi grupami, które dostrzegając w danej nowince technologicznej wielkie możliwości, zapragną zagarnąć ją dla siebie. Zrozumiałym wówczas wydaje się dążenie owej grupy do izolacji, do oddzielenia się od reszty społeczeństwa. Do bycia odosobnioną elitą, do której nie każdy ma wstęp. Schemat ten powtarza się nieodmiennie przez wieki. Wówczas przebywanie w odosobnieniu oznaczało zdanie się tylko na siebie, na własne siły, czasem wręcz długą i ciężką wędrówkę w celu znalezienia własnego miejsca do życia, w oddaleniu od innych.
A w sytuacji, kiedy w trakcie jednego z pierwszych prób przenoszenia ognia spadł deszcz? Jakaż musiała wówczas być rozpacz owych ludzi, kiedy z chwili na chwilę, z minuty na minutę otaczający ich świat stawał się coraz bardziej mokry a tlący się delikatnie, umieszczony w troskliwie zbudowanej konstrukcji płomyczek, robił się coraz słabszy i słabszy... Na środku sawanny, z dala od dających bezpieczne schronienie wysokich drzew, na jedyną wówczas zaawansowaną technologicznie grupę prymitywnych ludzi musiał paść blady strach. Kiedy zapadł wieczór, deszcz ustał. Ale pojawiło się nowe niebezpieczeństwo – drapieżniki. Pod osłoną nocy, mając zmysły wielokrotnie doskonalsze niż ich ofiary, lwy oraz inni naturalni wrogowie ówczesnych ludzi z łatwością mogły zaatakować i całkowicie pokonać skuloną wśród niskich krzaczków, drżącą ze strachu gromadkę. Na próżno próbowano dokładać do ognia delikatne, ułamane w pobliżu cienkie gałązki – przemoczone wielogodzinnym deszczem nie chciały się palić. Zapas suchego drewna który zabrali ze sobą był bardzo niewielki i szybko się kończył. Wkrótce zdani byli już tylko na to, co znaleźli na miejscu. A to paliło się bardzo opornie. Niewiele pomagało dmuchanie na mokre gałązki. Schły w ten sposób nieco szybciej, ale to wciąż było za mało. Dokładane ostrożnie do kościanego koszyczka, w którym przenoszono ogień, potrzebowały dłuższej chwili czasu aby wyschnąć na dobre i zacząć się palić. Wówczas to, w odległości zaledwie paru metrów, w ciemności po raz pierwszy błysnęły złowieszczo zielone oczy. Część grupy nie wytrzymała nerwowo. Pogrążając się całkowicie w panice, z dzikim krzykiem ruszyli biegiem ku bezpiecznym drzewom, które opuścili zaledwie parę godzin temu. Mieli przed sobą do przebycia w ciemności parę kilometrów. Nigdy tam nie dotarli. Nikt nigdy o nich nie usłyszał. Mogli zostać naszymi przodkami, ale tak się nie stało. Druga część grupy, być może zbyt wystraszona aby uciekać a być może na tyle wierząca w siłę ognia i w to, iż uda się go rozpalić, pozostała na miejscu. Zebrano trochę grubszych konarów i bez powodzenia próbowano rozpalić większe ognisko... Łamane z żywych krzaków w promieniu kilku metrów gałązki były kiepskim materiałem, niechętnie poddającym się działaniu ognia. Dymiły mocno, tliły się delikatnie ale nie chciały się palić. Tymczasem drapieżniki wróciły. Lwy. Było ich kilka. W ciemności ich pyski umazane były ciemną krwią a jej słodkawy zapach był silny, wyczuwany nawet małpim węchem. Nikt nie miał już wątpliwości co stało się z uciekinierami. Każdy miał świadomość bliskiego końca. Zapanowała ogólna rezygnacja. Cała grupa zbiła się w jedną ciasną gromadkę wokół tlących się w koszyczku gałązek. Kiedy pierwszy lew zaatakował zaczęli krzyczeć. Odganiali lwy posiadanymi kijami i kamieniami, ale była to bardzo prymitywna i nieskuteczna ochrona. Znacznie od nich zwinniejsze drapieżniki nie bały się ledwie widocznego płomienia, szybko też przestały zwracać uwagę na krzyki a uderzające ich kije nie wyrządzały im większej szkody. Wkrótce zaczęły wyrywać ze ściśniętej gromadki kolejne osoby. Rozzuchwalone sukcesami i przepełnione żądzą krwi atakowały coraz natarczywiej. Wywiązała się prawdziwa walka. Walka nierówna. Skazana z góry na niepowodzenie. W akcie ostatecznej desperacji ludzie rzucili się na lwy. Nie wszyscy. Niektórzy byli zbyt sparaliżowani strachem by walczyć. Niektórzy już pogodzili się z losem i przestali reagować na cokolwiek. Nawet na szczęki zaciskające się im na ramieniu. Jeden z nich usiadł tuż przy ogniu. Objął nogami i rękoma niewielki kościany koszyczek i przerażeniem obserwował jak warczące lwy pozbawiają życia kolejne osoby. Czuł delikatne ciepło bijące od niewielkiego, prymitywnego paleniska. Ciepło słabnące z każdą chwilą. W ciemności nocy, na środku sawanny, odchodziła właśnie do historii jego grupa. Jego plemię. Ci, którzy mieli nieść światłość w przyszłość. Ci którzy mieli dać początek wszelkiej technologii. Czy myślał o tym wtedy? Czy poprzez łzy w oczach widział tą przyszłość? Czy miał świadomość że wraz z ich śmiercią rozwój ludzkości zostanie zahamowany być może na wiele tysięcy, milionów lat? Kiedy usłyszał tuż obok ciche mlaśniecie mięsa odrywanego od kości a tryskająca krew ochlapała mu twarz, uświadomił sobie, że to kolejny lew zagryzł kogoś z jego grupy. Tym razem to było dziecko. Jego dziecko. Skulił się w sobie i nie widział już prawie nic. Panika i łzy przesłoniły mu wzrok. Kiedy para zielonych ślepi zwróciła się ku niemu, nie wytrzymał. Pierdnął.
Wówczas wszystko na moment zamarło. Tak jakby cały świat zatrzymał się na chwilę, przystając i oddając hołd temu jednemu aktowi człowieka, który zmienić miał całą przyszłość ludzkości. Jakby cała rzeczywistość, cała przestrzeń i czas skupiły się, jak w magicznej klepsydrze, tu i teraz. Aby za chwilę minąć ów punkt i znów ruszyć szaleńczym wyścigiem w swoją drogę... ale jakże odmienna miała to być teraz droga.
Później, po jakimś czasie, reszta grupy wspominała ten moment głównie jako krzyk. Krzyk przerażenia i zdziwienia kiedy rozniecony panicznym pierdem ogień wybuchł z całą siłą. Krzyk bólu, kiedy przypalił brwi, rzęsy i wiele innych bolesnych miejsc ostatniego swego obrońcy. Krzyk radości i szczęścia kiedy wystraszone nagłym rozbłyskiem drapieżniki ustąpiły odsuwając się na bezpieczną odległość. Kiedy tlące się delikatnie gałązki zajęły się płomieniem. Wreszcie krzyk szaleństwa, kiedy resztki ocalałej grupy zaczęły prześcigać się w dokładaniu do ognia, w odstraszaniu atakujących ich zwierząt, mając świadomość, że teraz już zwyciężą. Kiedy udało się zapalić kilka grubszych gałęzi, wszyscy mieli pewność - przetrwamy.
Imię tego, który w ostatnim swoim geście rozpaczy, pierdem przerażenia uratował ogień i tym samym przyczynił się do rozwoju naszej cywilizacji jak nikt inny, dawno już zaginęło w pomroce dziejów. Ale jego czyn, ten czyn, dzięki któremu ludzkość uniknęła osunięcia się w otchłań prymitywizmu, być może na wiele stuleci, czyn niosący światłość następnym pokoleniom, nie może pozostać zapomniany. Tak więc i Ty, Człowieku - Ty, który dziś latasz do gwiazd, który masz ogień i wszelką doskonałą technikę pod pełną kontrolą, jeśli kiedykolwiek zdarzy Ci się pierdnąć, w zaciszu domowym, czy też w miejscu publicznym – wspomnij wówczas naszego przodka, dzięki odbytowi którego wszyscy możemy dzisiaj cieszyć się zdobyczami współczesnej technologii. Amen.