Satyricon to znakomity przykład na to, jak wspaniale można łamać konwencje. Za cel nadrzędny panowie od zawsze stawiali sobie chęć zaskoczenie słuchacza, a nie kurczowe trzymanie się obranej drogi. Z takim podejściem łatwo jest narobić sobie wrogów. Z drugiej strony, jeśli przekraczasz granice stylistyczne na swoich warunkach, masz do tego odpowiedni warsztat i jesteś skrupulatny to niewątpliwe są szanse na sukces. Nie wiem czy wypełnienie Progresji można nazwać sukcesem, ale Frost i koledzy z całą pewnością posiadają cechy, które wypisałem powyżej. Bardzo miło było w końcu zobaczyć ich na żywo, ale za nim przejdę do przyjemności, z obowiązku wspomnę o poprzedzających zespół Satyricon, Tajwańczykach z Chthonic.
Jechałem do Krakowa, aby przekonać się, że na żywo Julia
Marcell to też postać wyjątkowa. Artystka, która zachwyca
nie tylko dziewczęcą świeżością, ale przede wszystkim na wskroś
współczesnym brzmieniem i wysublimowaną wrażliwością,
która wzmaga efekt zróżnicowania muzycznego. Nastroje,
dramaturgia, dynamika i ciśnienie zmieniały się na koncercie,
niczym pogoda na górskim szlaku. Trasa wybrana przez Julię
zaliczała się do tych, malowniczych, ambitnych, pozostających w
pamięci słuchacza na dłużej.
W
ostatni weekend we wrocławskim klubie Liverpool wystąpił amerykański zespół A
Pale Horse Named Death, będący spuścizną po grupie-legendzie - Type O Negative.
Wydaje się, że dojazd na koncert z Poznania do stolicy Dolnego Śląska powinien
przebiec szybko i komfortowo. Nic bardziej mylnego. Kolej i tym razem nie
zaskoczyła (pozytywnie oczywiście), więc na miejsce wydarzenia dotarłem z
niewielkim opóźnieniem.
Naprawdę cieszę się, że są w naszym kraju takie kluby jak wrocławski Firlej, które goszczą, może nie najpopularniejsze, za to często trudne do ściągnięcia zza oceanu zespoły z kręgu alternatywnego ciężkiego grania. Jakiś czas temu warto było zostać świadkiem wizyty Amerykanów z Helmet, miniona sobota zaś należała do ich rodaków z (The) Melvins, którzy to we Wrocławiu dali pierwszy jak dotąd i jedyny koncert w Polsce przy okazji swojego tournee po Europie.
Castle Party, festiwal szeroko pojętej muzyki Dark Independent, narodził się w 1994 roku. Pierwszą edycję zrealizowano w Grodźcu, impreza trwała jeden dzień i zaprezentowało się na niej pięć zespołów. Dziś festiwal to już trzydniowa, koncertowa impreza poprzedzona dodatkowo występami DJskimi. Wydaje się jednak, że lata świetności festiwal ma już za sobą. Mimo postawienia przez organizatorów na pewniki, tegoroczna impreza cieszyła się o wiele niższa frekwencją.
Oxbow to zespół poszukujący, nieprzewidywalny, lubiący zaskakiwać. Kapela, która przez ponad dwadzieścia lat pozostaje absolutnie odrębnym, niepodobnym do nikogo, mocno odrealnionym bytem, na skale tak wielką, że ze spokojem można stwierdzić, iż drugiej tak zjawiskowej formacji, na tej planecie nie znajdziecie. Ale za nim na scenie Eugene Robinson rozpoczął diabelski rytuał zdzierania głosu (całkiem możliwe, że i o krtań niechybnie zahaczył), w roli supportu wystąpiła miejscowa kapela Terrible Disease, która z całą pewnością nie rozczarowała.
Po upływie dokładnie 362 dni ponownie mieliśmy przyjemność powitać Brytyjczyków z Crippled Black Phoenix w Poznaniu. Koncert odbył się tym razem w klubokawiarni Meskalina i stanowił część polskiej mini trasy zespołu - oprócz stolicy Wielkopolski muzycy odwiedzili również Warszawę i Kraków. Tym razem zaprezentowali się w Poznaniu bez supportu, dzięki czemu zagrali bez specjalnej presji czasu, wyłaniając się na scenie dopiero około godziny 20.30, mimo że już od 20.00 w klubie zgromadziło się wielu fanów. Frekwencja dopisała na tyle, że obeszło się bez tłoku, ale mimo to i tak na sali panował niemiły zaduch.
Do Zduńskiej Woli jechałem z
wewnętrznym przekonaniem, że koncertu Overmars'a to ja szybko nie
zapomnę. Tak, też będzie – ale powodów do tego by
rozpamiętywać ten gig, mam kilka. Ten najpoważniejszy Binaire się
zwie.
Zeszłej środy, tj. dziewiątego marca swój przystanek pod Bazylem miało Underground All Stars Tour 2011. Na scenie zaprezentowały się grupy: Waco Jesus, Putrid Pile, Moridigan, Potential Threat SF, The Dr. Orphyus Project oraz Altered Existence. Prawdę mówiąc nie miałem wcześniej większej styczności z żadnym z wymienionych wyżej zespołów, lecz niesamowicie wiosenna pogoda zapowiadała równie udanie spędzony wieczór. Wykorzystując walory słonecznego dnia zdecydowaliśmy się na otwarcie plenerowego sezonu letniego, po czym skierowaliśmy swe kroki w stronę Klubu.
Poszliśmy na ten koncert, bo chcieliśmy zobaczyć show. W sumie to nawet nie zastawialiśmy się nad ewentualnymi emocjami, które mogłyby towarzyszyć temu wydarzeniu. Logistyczne problemy z dotarciem na miejsce jakoś nas nie dotknęły - a nasłuchaliśmy się o braku miejsc parkingowych i innych atrakcjach w obrębie hali Ergo Arena przy okazji wizyty Lady Gagi. Sam obiekt do najpiękniejszych na świecie nie należy, a jego betonowe ściany tylko to podkreślają.
Na ten koncert czekałem od dłuższego czasu i wiązałem z nim spore nadzieje. W końcu na jednej scenie miały stanąć wyśmienite w swoim gatunku zespoły. Każdy jeden zdążył już zdobyć sporą popularność, a ich muzyka jest tak wyjątkowa i odmienna, jak szerokości geograficzne krajów, z których pochodzą.
Efektywnie-efektowny koncert, jakże
inny od tych, które dane było mi ostatnim czasem obserwować.
Widowisko, na którym to dusza wypoczywa, a ciało chętnie
męczy się od natłoku potężnych nut. A jeszcze nie tak dawno
wydawało się, że Swans to rozdział zamknięty już na zawsze.
Taka nieco przykurzona księga, o której wspominają artyści,
powołujący się na nią jako na źródło inspiracji. Krótką
chwilę można byłoby powybrzydzać, bo brudnych, brzydkich i
nabrzmiałych nut było jak na moje uszy za mało, jednakże nikłość
tych zarzutów rozbiła się już o pierwszy niepowtarzalny ton
"łabędziego śpiewu".
Die Toten Hosen to taki zespół, którego wstyd nie znać. A jeszcze większym wstydem jest nie posiadanie na koncie choćby jednego ich występu na żywo. W moim osobistym rankingu zespołów dotąd niewidzianych ekipa Campino zajmowało dość wysoką pozycję, zatem jak tylko nadarzyła się okazja żeby zobaczyć charyzmatycznych Niemców na scenie - musiałam z niej skorzystać. Zanim jednak w Stodole pojawiła się ekipa z Düsseldorfu wystąpił nieznany mi zupełnie support w postaci grupy o "trudnozapamiętywalnej" nazwie Heroes Get Remembered. Był to występ tak przeciętny, tak zwyczajny i tak panowie chcieli być fajni, że aż nie chciało się tego oglądać ani słuchać.
Mając świadomość, że czwartkowy wieczór mam wolny, zdecydowałem się odwiedzić poznański klub Reset, aby zobaczyć na żywo jednego z przedstawicieli nowej fali thrash metalu - kanadyjski Riotor. Choć Kanada kojarzy mi się głównie z technicznym graniem (Gorguts, Cryptopsy, Ion Dissonance, Martyr, Unexpect), to miałem świadomość, że tego wieczora będę miał do czynienia z muzyką niekoniecznie wymagającą.
Mam poważny problem z napisaniem relacji z chorzowskiego koncertu U2, bo najzwyczajniej nie wiem, od czego zacząć. W momencie, kiedy zespół definitywnie zszedł już ze sceny, a na Stadionie Śląskim zapaliły się światła, byłem w takim szoku, że nie mogłem wykrztusić z siebie słowa. Podobnie było zresztą podczas nocnej podróży powrotnej samochodem, ba, jeszcze kilka dni po tym wydarzeniu trudno mi było pozbierać myśli.