Z koncertami, które żartobliwie określam mianem "potańcówek" już dawno nie miałam kontaktu. Prawdę mówiąc ostatni raz pomijając jakieś sporadyczne imprezy z muzyką elektroniczną na takimże koncercie byłam z 5 lat temu. Przejadł mi się klimat takowy i długo-długo nic co gdzieś grało w pobliżu nie motywowało mnie do pójścia. Dopiero zapowiedziana jakiś czas temu wizyta VNV Nation w warszawskiej Progresji spowodowała, że mimo siarczystego mrozu wybrałam się w czwartkowy wieczór do stolicy.
Nieco problematyczne dojechanie do klubu zbiegło się z moim nastawieniem, aby nie oglądać nic ponad gwiazdę wieczoru. Zmęczenie pracą, podróżą i pogodą wypełniły mnie takim właśnie nastrojem. Traf chciał, że zespół Desdemona nie dotarł do klubu na czas, a ja lekko spóźniona trafiłam dokładnie w punkt, kiedy rozpoczął się występ VNV Nation.Kiedy na telebimie zaczęły się pojawiać charakterystyczne litery V-N-V lekki szelest obiegł salę sugerując zdziwienie, że to nie support rozpoczyna a gwiazda wieczora. Prawdę mówiąc moje myśli wypowiedziały wtedy jedno słowo "rewelacja!". Po sekundce konsternacji cała sala zaczęła skandować nazwę zespołu i klaskać.
Szaleniec Ronan Harris i jego dwaj kompani weszli na scenę i od tej pory zaczął się kompatybilny fun jegomości z liczącą około 250 osób, rozszalałą publicznością. Prawdę mówiąc, widownia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wszyscy bawili się, śpiewali, tańczyli wtórując wokaliście, a ten wykorzystywał swoje umiejętności lidera zespołu w sposób wręcz doskonały mając rewelacyjny kontakt z ludźmi.
Na początek "Pro Victoria", zaraz po niej "Tomorrow Never Comes" z ostatniego krążka grupy. Pewnie w złej kolejności wymienię, ale tego wieczora poleciały ze sceny jeszcze "Testament", "Darkangel", "Epicentre", zdaje się "Sentinel", a także "Chrome", "Great Divide", "Ilusion", "Homeward", "The Farthest Star", "Nemesis" po którym część właściwa koncertu dobiegła końca.
Po głośnym aplauzie i wrzaskach próbujących wywołać muzyków na scenę, ci wreszcie ustąpili i po krótkiej konferansjerce dotyczącej przyjęcia zespołu i reakcji publiczności wybrzmiał utwór "Beloved", a po nim "Epicentre".
Musiałam uciekać, dzięki uprzejmości kolegi udało mi się dotrzeć do domu omijając podróże nocnymi autobusami, więc koncert spóźnionego supportu i afterparty mnie ominęły.
Nie będę się rozwodzić nad jakością występu, bo nie czuję się wielkim specjalistą w ocenianiu tego typu gigów - jednak stwierdzenie, że koncert po prostu brzmiał - jest jak najbardziej na miejscu, był fun, aplauz i dużo śmiechu. Pewnie można by było się do czegoś przypiąć, pewnie do braku "Solitary" w setliście, ale bawiłam się doskonale w związku z tym wszelkie niedoskonałości mnie ominęły i oby więcej takich koncertów!