Warunki pogodowe jak na taki koncert były wręcz idealne - o ile przed
samą Warszawą świeciło słońce i między miarowym turkotaniem kół
wlokącego się niemiłosiernie pociągu linii Gdynia-Warszawa dało się
jeszcze słyszeć świergoczące ptaszęta, o tyle sama Warszawa przywitała
nas mgłą i nieprzyzwoitą wręcz piździawą. Nabrawszy więc w płuca
ożywczego smogu przepchaliśmy się, ja i mój kumpel Grzech, przez
śmierdzące rozmaitymi fast foodami (jak również nieodłącznymi
konsekwencjami tychże, deponowanymi w dworcowych zaułkach przez co mniej
pruderyjnych podróżnych) dworcowe kazamaty prościutko na Aleje
Jerozolimskie, gdzie, nie licząc kilku starć z żądnymi drobnych żulami,
wpakowaliśmy dupska do autobusu 105 i pojechaliśmy raźno ku warszawskiej Progresji.
Bezbłędnie odnajdując drogę przez usłane psimi kupami trawniki i znaczące martwymi gałęziami nocne niebo drzewami pomyślałem sobie, że oto w tajemnicy przed motłochem zbiera się pod osłoną nocy czarna brać, by w podziemiach oddawać cześć mrocznym bóstwom. Klimacik Warszawy po zmierzchu kojarzył mi się z czymś pomiędzy „Dead Evil” a „Pianistą”. Może przez te przeterminowane Specjale? Ale i mieliśmy przecież powody do radochy. Skład koncertu prezentował się przecież bardzo interesująco: szwedzkich piekielników z Watain i australijskich piwożłopów z Destroyer 666 wspierali ekstremiści z francuskiego Otargos. Z góry pragnę zaznaczyć, że przyjechaliśmy głównie na ten pierwszy zespół, więc dokładnych setlist dwóch pozostałych nie za bardzo jestem w stanie sobie przypomnieć a i wrażenia opisywane będą jedynie z punktu widzenia osoby z ich twórczością zapoznanej cokolwiek pobieżnie.Słyszałem o Destroyer 666 dość, by wiedzieć, że warto kopsnąć się do Warszawy, żeby ich zobaczyć, o Otargos wiedziałem mniej, ale skłonny byłem zdobyć się na kredyt zaufania w związku z niezmiernie mocną sceną, jaką reprezentują. Z Watain sprawa przedstawiała się dla nas inaczej i to ich występ był dla nas tego wieczoru tym najbardziej wyczekiwanym.
Progresja jest klubem, który moim zdaniem świetnie nadaje się na metalowe koncerty. Nie jest to jeden z tych dżointów, gdzie przerażone panie szatniarki boją się wychodzić zza lady w obawie, że słuchająca takiego jazgotu długowłosa brać rozszarpie ich na sztuki na ołtarzu Belzebuba a powstrzymująca odruch wymiotny obsługa ściera rozlaną przez kapele sztuczną krew z wyrazem twarzy gwałconego psa. Duże, przestrzenne pomieszczenia od góry do dołu przystrojone są metalowymi (acz nie tylko) plakatami a na głównej sali są nawet dwie potężne flagi z okładkami „Altars of Madness” i „Life After Death”. Do tego duża, porządna scena i, co ratuje życie przy większych spędach, wentylacja, kurwa jej mać, wentylacja.
Zaraz po wejściu rzuciliśmy okiem na stoisko z merchandisem, na którym skąpa ilość nadrobiona została jakością, zwłaszcza w przypadku dbającego o każdy szczegół Watain, bowiem o ile pozostałe zespoły miały do zaoferowania głównie t-shirty (choć Otargos pokusili się nawet o tak frymuśne rekwizyty jak stringi z logiem kapeli i bluźnierczymi napisami na pohybel demiurgowi), o tyle Watain miało do zaoferowania prawdziwe cacuszko. Poza wysokiej jakości t-shirtami (łącznie z bardzo fajnym akcentem w postaci przygotowanego przez organizatorów, prezentującego się bardzo okazale, specjalnego t-shirtu na Polskę) można było zaopatrzyć się w cudnej roboty klamrę do pasa. Jeśli dodać do tego ustawione na ladzie świeczniki z płonącymi świecami (od których w czasie gigu odpaliło fajki chyba z milion osób) i okalające stanowisko Watain wielkie flagi z trójzębami, to całość zacznie przypominać sklep z diabelskimi dewocjonaliami. Nie wątpię, że o taki efekt właśnie chodziło.
No ale przejdźmy do meritum - wieść niosła, że panowie z któregoś zespołu zmitrężyli po drodze, więc nawet mimo spóźnienia nie straciliśmy ani jednej nuty. Na scenę właśnie weszło Otargos i z miejsca zaatakowało audytorium szybkim, urozmaiconym black metalem z dużą ilością blastów i wypuszczeń, a więc elementami charakterystycznymi dla francuskiego black metalu w klimatach Deathspell Omega czy Antaeus. Nie chcę silić się na porównania bo ze studyjnymi dokonaniami Otargos kontakt miałem raczej minimalny, ale mogę zaręczyć, że ich muzyka broni się na żywo.
Strona wizualna występu również pomagała wczuć się w dźwięki. Żabojady zaprezentowały się w brudnych corpsepaintach i skórzanych uniformach. Fajną rzeczą w Progresji jest umieszczony z tyłu sceny podest na perkusję i co najmniej dwie maszyny do sztucznej mgły (pożyczone zapewne od ruskich, którzy, jak wiadomo, użyli ich do rozjebania w drobny mak polskiego Tupolewa wraz z prezydentem i resztą naszej „elyty”), które podświetlają tę mgłę na czerwono. Wygląda to tak, jakby (całkiem przyzwoicie nagłośniona) perka łomotała dla nas zza ściany ognia, za która majaczą tylko wybijające opętańczy rytm kończyny fizycznego danego zespołu - jeśli zatem kapela gra death/black o tej nieco bardziej piekielnej proweniencji to rezultat wizualny jest bardzo, bardzo fajny.
Otargos ani nie rozpętali pod sceną piekła ani nie zanudzili, muzycznie zaprezentowali się co najmniej porządnie i nieruchawość publiki należy raczej złożyć na karb niewdzięcznej roli supportu. Zresztą w zasadzie publika tego wieczoru w ogóle dopisała jedynie ilościowo, metalowa brać przybrała raczej postawę „na Niemca”, czyli mniej ruchu a więcej groźnych min, i ruszała się właściwie tylko na Destroyerze i trochę na Watain. Szkoda, bo nic tak nie pobudza krążenia jak niespodziewane ciosy w nery i ocieranie się o zupełnie obcych ludzi.
Otargos pod koniec występu zwolnili nieco w bardzo efektownym stylu po czym dojebali jeszcze jednym szybkim numerem i pożegnali się bluźnierczym "merci". Po nich na scenie zaczęła instalować się wyczekiwana przez wielu gwiazda całej imprezy, czyli Destroyer 666 (wykurwista nazwa, nawiasem mówiąc. Zawsze mi się podobała).
Od pierwszych chwil widać było, że to zespół doświadczony i że z niejednej butelki piwo pił. Panowie wpełźli na scenę z zuchwałymi uśmieszkami i na pełnym luzaku zaczęli łoić swój death/thrash/speed metal obficie machając łbami (i brodami), podtrzymując kontakt z publiką, nie pozwalając się nikomu nudzić. Moja znajomość zespołu zaczyna się i kończy na zakupionym okazjonalnie lata temu krążku „Phoenix Rising”, stąd wiem, że na początku poleciał pierwszy numer z tego właśnie krążka, czyli „Rise of the Predator”, który miło było usłyszeć po latach. Później poleciało kilka bardziej klasycznych, 2-beatowych numerów, które świetnie nadają się na koncerty. Największy szał pod sceną rozpętał się tego wieczoru właśnie w tym momencie. Całość psuło tylko niedogadanie frontmana/gitarzysty/wokalisty KK Warsluta z reżyserką. Coś było nie tak z odsłuchami i widać było, że Australijczyk był z lekka podkurwiony z tego powodu. Zupełnie zrozumiałe, jak sądzę. Nie po to tłukli się z Australii do Europy, żeby brzmieć jak kicha. W pewnym momencie gitarmen po prawej stronie sceny zabrzmiał bardzo głośno po czym do końca numeru nie było go w ogóle słychać. Niesnaski nie zakłóciły jednak znacząco przebiegu koncertu i panowie dziarsko napierdalali co im tam w duszach grało, sprezentowawszy mi nawet kolejny bardzo dobry numer z ww. albumu, czyli „I Am the War God”, z genialnym otwierającym riffem. Koncert zakończył się po kolejnych trzech czy czterech numerach po czym rozentuzjazmowany tłum począł skandować „de-stro-jer-de-stro-jer”, jakiś pajac z pierwszych rzędów próbował nawet wcisnąć między pauzy „siksiksiks!”. Dzięki temu zespół pokumał się, że to o nich chodzi i wyszedł z powrotem na scenę. Teraz rozegrała się scenka humorystyczna, bo publika ewidentnie domagała się „Satanic Speed Metal” a KK Warslut albo nie dosłyszał albo nie wiem co, i pełnym werwy głosem oznajmił, że teraz zagrają „Lone Wolf Winter” po czym przybrał wyraz twarzy jakby oczekiwał gromkiego aplauzu. Aplauz nie nadszedł :) Ale jako, że publika i tak pewnie lubi ten numer to poszalała jeszcze i teraz, po czym nastąpiło krótkie pożegnanie i ronione ukradkiem łzy oraz rozlegające się zdania wykrzyknikowe w stylu „Zajebiście, kurwa!” i „Kurwa, zajebiście!”. Zespół zszedł ze sceny niepokonany po sprawnym, parafrazując krasomówców z Revenge, zniszczeniu wszystkich obiektów.
W przerwie która teraz nastąpiła udałem się do kibla na kupę, nie wiem więc jaki był powód dramatu, który rozgrywał się gdy wróciłem na salę. Dwóch panów sączących piwo na lewo od reżyserki podzieliła najwyraźniej różnica poglądów na jakiś ważki temat, co skończyło się na krótkiej acz intensywnej wymianie ciosów i kilku inwektywach. Na szczęście sprawni ochroniarze, kolejny plus warszawskiej Progresji, w mgnieniu oka spacyfikowali i wyprowadzili agresora a do ofiary ataku potruchtała niebawem jego koleżanka i otarła spocone czoło namiętnym pocałunkiem, więc masakry nie było.
Masakra miała natomiast rozegrać się za parę chwil na scenie, gdzie czarno odziani panowie z napisem „Watain Crew” na plecach poczęli rozstawiać piekielną scenografie z której słynie szwedzkie komando.
Black metal różni się od reszty metalu tym, że jak żaden inny gatunek jest grany i słuchany przez szaleńców. Kto choć raz był na koncercie Watain ten wie, o czym mowa. Erik Danielsson, frontman/wokalista/rzecznik zespołu ceni kapele, które prezentują „pełną artystyczną wizję”, z tego, co zdążyłem się pokumać, jest wielbicielem np. Iron Maiden czy Death SS. Ja, i myślę, że nie tylko ja, z tego samego powodu jestem wielbicielem Watain. Jest to jeden z tych synestetycznych zespołów, które pobudzają swoją sztuką wszystkie zmysły, nie tylko słuch. Wizualna oprawa płyt, merchu, koncertów, zapach i żar bijący od rozszalałych płomieni - wszystko to wyróżnia ich z jednolitej, miałkiej papki łudząco podobnych do siebie zespołów powstałych pod koniec lat 90-tych. Niestrudzona Watain Crew (ekipa ma własne uniformy!) szybko i sprawnie rozstawiła na scenie potężne świeczniki przyozdobione kośćmi i świńskimi łbami, wielkie odwrócone krzyże, ołtarz i aparaty pirotechniczne. Nad sceną zaczął unosić się swąd piekielnego ognia i gnijącego mięsa. Wiszący za podestem z perkusją olbrzymi banner lśnił w świetle płomieni (reszta świateł była przytłumiona) a z głośników dobiegały odpowiednie dźwięki. Umiejętnie generowana aura mistycyzmu znakomicie zaostrza apetyt na meritum. Zebrany pod sceną wygłodniały tłum chłonął nieświętą atmosferę i potępieńczymi głosami skandował nazwę, kiedy nagle z ognia wyłonili się członkowie zespołu w ohydnych corpsepaintach, cali w krwi i szatańskich rekwizytach. Koniec pochodu zamykał człowiek, który świadomie i już za życia wybrał wieczne potępienie.
Gitarzyści i pałker z chłodną rezerwą zajęli swoje miejsca na scenie a na front wyszedł Erik Danielsson. Zawsze zdumiewa mnie ten człowiek, który nie przebierając w środkach nakręca koncerty swojego zespołu. W swoim charakterystycznym uniformie i paincie, w naszyjnikach, bransoletkach i pieszczochach, z obłędem w oczach, targany konwulsjami i wykonujący co chwila niekontrolowane gesty wyglądał jak maniak, który jest na ziemi tylko przejazdem. Nie wiem na ile jest to wyreżyserowane a na ile autentyczne, ale uważnie obserwowałem cały gig i nie zauważyłem w tym nic sztucznego. Nie rozumiem ludzi, którzy, zgodnie z obowiązującą modą, jebią na Watain. We mnie już samo preludium ich koncertu budzi żywsze i prawdziwsze emocje niż 80% black metalowych gigów. A to tylko jeden z wielu powodów, dla których zasługują co najmniej na szacunek.
Misterium rozpoczęło się kapitalnym „Malfeitorem” z najnowszego „Lawless Darkness”. Scena dosłownie eksplodowała, Erik wił się na scenie jak wąż i w ekstatycznym uniesieniu wywrzaskiwał kolejne wersy. O ile reszta zespołu zachowuje się podczas koncertu dość statycznie o tyle Erik wkłada w śpiew całego siebie. Śpiewa dosłownie całym ciałem. Koncerty Watain pod względem (anty)estetycznym nawiązują bardzo mocno do rytuału okultystycznego. W czasie, gdy nie ma wokalu, Erik wykonuje rytualne gesty stojąc bądź klęcząc przed wzniesionym na scenie ołtarzem a podstawione maszyny do sztucznej mgły oplatają go białym wyziewem. Każdemu, kto nie widział jeszcze Watain na żywo, mogę zaręczyć, że ciary chodzą po plecach.
Po pierwszym numerze kilka ostrych słów w stronę „owiec w wilczych skórach” po czym atak w postaci „Reaping Death” z genialnie kontrapunktowanymi przez buchające płomienie akcentami i pełen pasji śpiew Erika. Reszta kapeli, jak napisałem, trwa w czasie gigu we względnym bezruchu, ale z perspektywy słuchacza wygląda to bardziej na skupienie niż znudzone odpierdalanie swojego na czterech czy pięciu strunach. Co jakiś czas wykonują gesty w stronę publiki ale wentylem, przez który energia Watain dociera do publiki jest, poza muzyką, scenografia i opętany Erik.
Nie pamiętam dokładnie kolejności utworów ale strzelałbym, że kolejny był „Sworn to the Dark”, stały punkt na setliście zespołu, jak zawsze dedykowany „tym, którzy kroczą ścieżką bez powrotu”, a później „Satan's Hunger” z tej samej płyty. I to był najsłabszy moment w całym występie. Nie dlatego, że utwory są słabe, ale dlatego, że nie są specjalnie koncertowe. Zespół gra je w innym celu niż dla uciechy publiki, jak sądzę, i bardzo to szanuję, ale wolałbym np. usłyszeć na żywo „From the Pulpits of Abomination” czy chociażby „Death's Cold Dark” lub „Hymn to Qayin” z ostatniego krążka. Skoro piszę już o mankamentach to chyba powinienem też w tym miejscu wspomnieć, że w tam gdzie stałem brzmienie było dość słabe i poszczególne instrumenty zlewały się w jednolitą ścianę dźwięku. Komuś, kto słyszał numery zespołu pierwszy raz, mogły się wydać dość przeciętne, a szkoda, bo wcale nie są.
Potem panowie cofnęli się w czasie do „Casus Luciferi” i odjebali „The Devil's Blood”, jeden z moich osobistych faworytów na całej płycie. Publika jakby zafalowała i na krótki czas rozpętało się piekło, ale w połowie numeru para uleciała. Nie żeby zespół się przejął. Kiedy opadł kurz, dał się słyszeć wilczy skowyt z intra do kolejnego numeru z „Lawless Darkness”, czyli „Wolves' Curse” i zaraz później „Total Funeral”. Przedostatnim zagranym numerem był jeden z najsławniejszych utworów Watain, czyli wypełniony po brzegi elektryzującymi riffami „On Horns Impaled” z debiutu, dema i EPki.
Finalnym elementem gigu a zarazem jego punktem kulminacyjnym był obłędny „Stellarvore” ze wzmacniającymi akcenty epickiego refrenu samplami. Kawałek mroczny jak bezgwiezdna noc pod koniec którego Erik podszedł do ołtarza, uniósł wysoko baranią czaszkę i kilkoma tajemniczymi słowami zakończył ceremonię. Zespół zszedł ze sceny ale wytrwałe skandowanie nazwy skłoniło ich do powrotu i zagrania na pożegnanie „Sacrifice” Bathory. I to był koniec.
Watain mają taki zwyczaj, że kiedy skończą koncert, ekipa czeka parę minut i dopiero wtedy zajmuje się składaniem scenografii. Dzięki temu można jeszcze przez parę chwil cieszyć oczy dogorywającymi płomieniami na ustawionych na scenie trójzębach, chłonąć dziwny ambient płynący z głośników i tym samym godnie zakończyć uczestnictwo w całym misterium. To jeden z tych niby małych detali, które czynią występ Watain czymś tak specjalnym.
Ich koncerty to czysta magia, dużo więcej niż standardowe i mocno już oklepane w 2010 roku black metalowe bluźnierstwo. Jestem wielkim fanem norweskiego Mayhem ale wiem, że w ich wykonaniu świńskie łby itp. rzeczy nie są bramką gdzieś dalej, a tylko standardowym rekwizytem koncertowym. Nie chcę tu oczywiście porównywać obu zespołów, a tylko zaznaczyć, że wszystko co robi Watain wydaje się być wypełnione po brzegi pod względem semantycznym. Nic nie jest przypadkowe, wszystko ma uzasadnienie. Poszczególnych elementów składających się na show Watain członkowie zespołu nie kompilują w sposób przypadkowy. To dlatego ich gigi budzą takie emocje. Polecam ich występ każdemu, kto siedzi w metalu od lat i każdemu, kto nie miał z nim styczności w ogóle, polecam je niezależnie od preferencji muzycznych i wyznaniowych. Jest to coś niepowtarzalnego i niespotykanego nigdzie indziej. Chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że nawet z bogami takimi jak Morbid Angel, Hellhammer czy rzeczone Mayhem w tle, mamy przez ostatnie parę lat, i będziemy mieć jeszcze przez parę następnych, do czynienia z zespołem, jakiego jeszcze w metalu nie było.
Ciężko mi było w drodze powrotnej do domu odessać się od słuchawek z „Lawless Darkness”. Słucha mi się teraz tej płyty nieco inaczej. Jakby pełniej.