„Blasting our way through the boundaries of hell”. Tak to się proszę Państwa zaczęło. To znaczy zaczęło się wcześniej, gdy numer „Aggressive Perfector” pojawił się na składance „Metal Massacre III” Briana Slagela, a potem droga do albumu w Metal Blade Records była już otwarta. Brian wspomina w swojej książce, że był oczarowany Slayerem, który zrobił na nim piorunujące wrażenie, zwłaszcza na żywo. Zresztą nie tylko na nim, a płyta „Show No Mercy”, która z tego wyniknęła z miejsca stała się legendą i zarazem początkiem nowej religii.
„Season In The Abbys” zakończyło pewną epokę w dziejach Slayer. Epokę lat osiemdziesiątych kiedy to zespół powstał, zadebiutował, zaszokował, rozwinął się i osiągnął absolutny szczyt, stając się czymś znacznie więcej niż tylko grupą muzyczną. Dla wielu Slayer stał się religią, a z każdą płytą potwierdzał swoją supremację, mimo że ta poprzednia wydawała się już niemożliwa do pobicia. Tę pierwszą dekadę zamknęli jeszcze świetną dwupłytową koncertówką „Deacade Of Aggression”, podsumowującą cały ten okres, ale czas leciał dalej, a Slayer wcale nie zamierzał odpuścić.
„Reign In Blood” – płyta pomnik. Absolutny i niedościgniony wzór, jądro muzyki metalowej. Pół godziny hałasu, który stał się wyznacznikiem tego czym jest kwintesencja muzycznej agresji. Gdzie każda sekunda jest wyżyną, a każdy utwór jest kolejnym ciosem, po którym nie sposób się pozbierać, bo z prędkością światła już nadciąga następny. Kunsztowna maszyna śmierci, precyzyjnie zaprogramowana i wykonana w najdrobniejszych szczegółach, stanowiąca o sile i niezwykłości swoich twórców. Stanowiąca o potędze Slayer.
11 września 2001 roku to dzień, który wrył się w pamięć całego świata. Ataki terrorystyczne na Stany Zjednoczone, ogrom ofiar i skala całego wydarzenia, nie pozwoliły nikomu przejść obok tego obojętnie i w pewien sposób zmieniły nawet sposób funkcjonowania współczesnych cywilizacji. W tej przytłaczającej scenerii, dokładnie tego samego dnia, ukazała się ósma płyta Slayer o jakże wymownym tytule „God Hates Us All”.
Piszę do Was ze słonecznej Kalifornii, gdzie przybyłem trochę pojeździć z rodziną. Lecąc do USA, oprócz polowania na płyty, których nazbierałem tu już 20, bardzo chciałem trafić na jakiś koncert. A dzieje się tu dużo. W czerwcu te okolice demolował Behemoth ze Slayerem, Cannibal Corpse i Napalm Death będą dopiero w październiku. W San Diego o dwa dni mijam się z trasą Amorphis, Moonspell i Dark Tranquility i nie wyrabiam się na Wintersun w San Francisco. O to wszystko nie trudno jednak w Polsce, a w końcu udało się znaleźć coś znacznie lepszego. Gdy mieszkałem w Los Gatos, znalazłem koncert lokalnego, thrashowego Phantom Witch, który wieńczył ich tour po Kalifornii o nazwie „Blood On The Coast”.
WUJAS : Przy kupnie biletu pytali czy full bar i dawali odpowiedni kolor opaski. Dostałe...
amorphous : Mnie najbardziej na klubowych koncertach w kaliforni rozwaliło to że są d...
Samir : Dobrze się czyta, szkoda, że nie ma więcej koncertów w okolicy zes...
Zmiany, zmiany, zmiany. Slayer zapowiadał, że chce nagrać album inny i ta sztuka się mu udała, a to oczywiście nie spodobało się fanom. Wydany w 1998 roku „Diabolus In Musica” zebrał bardzo słabe recenzje i wywołał ogólne niezadowolenie. Dlaczego? Nie wiem. To znaczy oczywiście się domyślam, że większość osób uważa, że jak ktoś kiedyś nagrał „Reign In Blood” to już zawsze musi grać tak samo. Tymczasem Slayer poeksperymentował z brzmieniem, zagrał wolniej, mniej intensywnie i już się zrobiła z tego wielka afera. Dla mnie zupełnie niesłusznie, bo „Diabolus In Musica” to świetny album, w którym zespół zaprezentował nowe rozwiązania, ale jednocześnie pozostał sobą.
DEMONEMOON : Bogus swietnie zlapal sedno. Trzeba sluchac!
leprosy : Płyty Slayer dzielę na wybitne, bardzo dobre oraz dobre, ta akurat mieści...
Bogdan : Brak slow to koniec slayera!!!!
Półtora roku po debiucie, w marcu 1985 roku, Slayer uderzył po raz drugi i był to cios porażający. Różnica w jakości jest ogromna. Rozwinięcie i unormowanie stylu bardzo wyraźne. To od „Hell Awaits” Slayer jest wielki, a jego wielkość nie podlega żadnej dyskusji. Płyta jednocześnie legendarna i bardzo świeża. Płyta, która ma już prawie trzydzieści lat, a wciąż po prostu zabija. Rozrywa na strzępy podczas spadania w otchłań piekielnego ognia. Tak jak na okładce.
Harlequin : Oj dużo się na tej płycie dzieje. AKurat wymieniony w recenzji "Kill Again...
zsamot : Magia. Szaleństwo. Nieprzemijająca aura diabelskiej atmosfery... ;)
„Propaganda death ensemble burial to be. Corpses rotting through the night in blood laced misery.” Obraz wojny totalnej jaki wywołuje Slayer w „War Ensemble” jest niesamowity. Szybkość, wściekłość, spalona ziemia, ostrzał, oblężenie. „The sport is war, total war, when victory’s a massacre. The final swing is not, a drill, it’s how many people I can kill.” Wokal jest idealny. Pełen agresji i krzykliwy, ale czysty i zrozumiały. Gitary uderzają piekielnym ogniem, rozpędzone tną i dewastują pozostawiając po sobie zniszczenie i zgliszcza. A to dopiero początek. „Blood Red” zaczyna się takim kozackim typowo slayerowskim riffem, że aż się nogi uginają. Wspaniały refren i solówkowa przeplatanka Kinga i Hannemena.
WUJAS : Ja długo miałem kasetę firmy MJ, która była zatytułowana "War...
jedras666 : A ja jakoś nigdy nie umiałem się przekonać do tej płyty. Jak dla mnie...
zsamot : Dla mnie ideał. Pamiętam, że lata się męczyłem kasetą z Taktu,...