Gość nazywa się Tim "Ripper" Owens. Co należy do tego dodać? Według mnie
- nic. Dlatego wkurza mnie, że chyba w każdej reklamie koncertu, oprócz
oficjalnego plakatu, musiano dopisać w nawiasie "ex-Judas Priest", a co
ambitniejsze jednostki potrafiły nawet dorzucić do tego zdjęcie zespołu
z Robem Halfordem na wokalu. W ten sposób można zrobić z Rippera kogoś w
stylu Paula Di'Anno, który do końca życia będzie "ex-Iron Maiden". Jako
fan Priestów Tim pewnie by się nie obraził, ale na koncert wybrałem się
dlatego, że on sam jest dla mnie wystarczającą marką.
Wchodząc do klubu, zadawałem sobie pytania "Gdzie są ludzie?" i "Czy koncert jest na pewno dzisiaj?". Sala, a nawet większość miejsc siedzących ziała przerażającą pustką, a przecież pierwszy support miał się wziąć za emitowanie decybeli już wkrótce. Pozostało mi mieć nadzieję, że tłum wystarczająco duży, by nie narobić Wrocławiowi wstydu, zejdzie się na występ gwiazdy. Szybko się jednak przekonałem, że wśród tych, którzy przyszli do klubu, było wielu maniaków potrafiących bawić się za dwóch. Szczególnie niesamowite wrażenie wywarli na mnie, gdy błyskawicznie ściągnęli pod scenę na prośbę wokalisty Crimes Of Passion zapowiadającego wykonanie utworu z repertuaru zmarłego Ronnie'ego Jamesa Dio. Takiego zaangażowania nie widuje się na codzień. Tu wypada przyznać, że jestem bluźniercą. Nie przepadam za Dio (no, poza "Dehumanizer" Black Sabbath), moim ulubionym heavymetalowym wokalistą jest Devin Townsend, a zaraz po nim Ripper, zaś za najlepszy album Judas Priest uważam "Jugulator".
Dlatego ok. 40-minutowy występ młodych Anglików mało mnie ruszył, a nawet znudził.
Muzycznie było to dla mnie jeszcze strawne, ale wokalistę bym wywalił, a przynajmniej kazałbym mu się ograniczyć do konferansjerki, kontakt z publicznością był bowiem akurat jego mocną stroną. Chwalę go głównie za poczucie humoru, np. radę, żebyśmy kupowali w sklepiku ich towary, bo będą u nas grać, póki nie zarobią dość kasy, by ruszyć dalej. Z negatywną częścią mojej opinii jestem jednak, jak już dałem do zrozumienia, odosobniony - większości zgromadzonych występ bardzo się podobał. Podczas gdy ja dążyłem do pogrążenia się w alkoholowej medytacji, całkowicie pozbawiony ochoty, aby wysłuchiwać jeszcze Thunderbolt, pozostali z ekscytacją wyrażali nadzieję, że drugi support zagra co najmniej tak dobrze jak pierwszy. Wielu widzów było wyraźnie zaskoczonych tym, że ostatecznie Norwegowie nie wystąpili w ogóle. Podobno z trasy wyeliminowały ich problemy rodzinne.
Ripper przyjechał do Polski na dwie większe imprezy i jedną mniejszą. Trzy koncerty, każdy inny. Do głowy by mi jednak nie przyszło, że podczas wrocławskiego będę się zastanawiać, czy na sali zebrała się setka fanów. Mimo to żujący gumę, ubrany w skórzaną kurtkę, ciemne okulary i czapkę z daszkiem wokalista był w świetnym nastroju, wesoły, żywy, w ciągłym kontakcie z publicznością, boksował powietrze – dawał z siebie wszystko. I oczywiście śpiewał, jak mało kto umie. Zaczął od trzech utworów Judas Priest. Po "Painkiller" usłyszeliśmy "The Ripper" poprzedzone kilkakrotnie zadanym pytaniem "What's my name?!". Publiczność z odpowiedzią nie miała oczywiście najmniejszych problemów. Następnie wokalista sięgnął po repertuar nagrany pierwotnie już z jego udziałem: "Burn In Hell" oraz "Scream Machine" Beyond Fear. Sąsiedztwo klasyków gatunku i dokonań jego własnych projektów nikogo nie raziło, podobnie jak kilka minut później staroci "Running Wild" i "It Is Me" z jego solowego albumu. Osobiście uważam nawet, że to w tych nowszych kawałkach jest więcej mocy i ognia. Wokalista sam zresztą określił materiał Beyond Fear jako bardziej metalowy niż Judas Priest - i o to mi chyba chodzi.
Podczas występu Rippera rozbrzmiały również kompozycje zespołów, w których nigdy nie śpiewał. "Wrathchild" Iron Maiden poprzedzone zostało "Children Of The Sea" Black Sabbath - kolejnym hołdem dla Dio. Jak przyznał wokalista, miała to być najbardziej emocjonalna część koncertu, jednak gdy usłyszał radosny krzyk dziewczyny pod sceną, nie mógł się powstrzymać od żartu - z uznaniem zaproponował, że odpuści sobie śpiewanie wyższych partii i pozwoli jej go zastąpić. Chętnie bym to usłyszał - jak zabawa to zabawa. Nawet wykonanie kolejnego kawałka, w którym oryginalnie udzielał się Dio - "Gates Of Babylon" Rainbow - nie zmieniło nastroju na żałobny. Zresztą nie miało chyba tego za zadanie, zwłaszcza że od Sabbsów oddzielone zostało przez "One On One" Priestów, więc nie można mówić o jakimś specjalnym bloku poświęconym pamięci jednego z idoli Rippera i wszystkich prawdziwych wielbicieli heavy metalu na świecie.
Największe szaleństwo na widowni towarzyszyło kończącemu set podstawowy "Breaking The Law" Judas Priest. Bis, który zespół postanowił zagrać bez uprzedniego opuszczania sceny, wypełniły prawie w całości podobne klasyki, kolejno: "Hell Bent For Leather", "Starting Over" z solowego albumu Owensa, "Electric Eye" i "Living After Midnight". Ripper nieraz zachęcał widzów do wspomagania go w refrenach, bawił się też z nimi w powtarzanie jego wokaliz, a w ostatnim utworze pozwolił im nawet śpiewać prawie a cappella. Trudno jest się dziwić, że publiczność go uwielbia. Po zejściu ze sceny był wywoływany jeszcze przez kilka minut, na różne sposoby, odśpiewano mu nawet "Happy Birthday" (koncert odbywał się sześć dni po jego 43. urodzinach), jednak skończyło się to pretensjami do dźwiękowca, który zagłuszył nas muzyką.
Szkoda. Występ trwał tylko godzinę i piętnaście minut. Chętnie usłyszałbym coś jeszcze. Przecież bez problemu znalazłoby się drugie tyle kawałków, o które można by wzbogacić set. Że nie zagrano mojego ukochanego "Cathedral Spires" Judas Priest, mogę jeszcze zrozumieć, ale miałem sporą nadzieję na "The Reckoning (Don't Tread On Me)". Nic z tego. Jeśli zespół Rippera wykonał coś autorstwa Iced Earth, musiałem to przegapić. Lista utworów sugerowałaby już raczej, że Owens jest również byłym wokalistą Maidenów. No, cóż, gość wypłynął dzięki temu, że w młodości śpiewał kawałki Judas Priest. Zaczynał w cover-bandzie, może w nim również skończyć. Z silnym zaznaczeniem, że ma fantastyczny głos, znakomicie radzi sobie na koncertach, a i jego własne dzieła prezentują wysoki poziom, wytrzymując porównanie ze standardami.
Ci, którzy nie przyszli, powinni żałować. Koncert Rippera uważam za heavymetalowe święto. Nie było tego widać po frekwencji, ale po zabawie oraz po życiorysie i obecnej formie gwiazdy - jak najbardziej tak. Doceniam i podziwiam.