Za siedmioma górami, przed dziewięcioma latami, gdy moja szklana kula odbierała jeszcze Vivę Plus, często widywałem w niej bandę trolli grających żywą, chwytliwą piosenkę o pewnym młocie. Zespół ten szybko stał się dla mnie jedną z dwóch - obok odnoszącego wtedy pierwsze sukcesy Korpiklaani - ikon folk metalu. Niestety dużo czasu minęło, zanim spotkałem tę pochodzącą z odległej krainy kapelę na moich ziemiach. Nie stłumiło to jednak mojego entuzjazmu. Wiedziałem, że czeka mnie rozrywkowy wieczór.
Przy puszczonym jako intro kościelno-operowym śpiewie na scenę wkroczyli z piwem Islandczycy ze Skálmöld. Zespół ma na koncie dopiero dwa albumy, a ostatni wydał prawie rok temu, jednak z rozruszaniem publiczności nie miał żadnych problemów. Już podczas drugiego utworu zachęcił widzów do uniesienia wysoko rąk. Zaraz potem pod sceną utworzył się młyn. Nie był to jednorazowy zryw ani szczyt możliwości wrocławskiej publiczności. Przy "Narfi" pojawił się pierwszy bodysurfer, a kilkadziesiąt par rąk uniosło się nad głowy, by klaskać w rytm muzyki. W "Miðgarðsormur" zebrani wsparli zespół rytmicznym skandowaniem. Stopień oddania się zabawie wciąż rósł i w kończącym półgodzinny występ, rozbudowanym "Kvaðning" spadający na scenę surferzy samym muzykom nie przeszkadzali, ale w poprawnym wykonywaniu utworów już owszem. W najspokojniejszym fragmencie widzowie kołysali nad głowami rękami, pojawiło się też parę płomyków zapalniczek. Za serca złapały ich na pewno nie tylko takie podstawowe chwyty, jak pokazywanie przez muzyków "różków" i puszczanie zza ich pleców dymu. Większą rolę odegrał ruch na scenie, w tym zamienianie się pozycjami, zwłaszcza pod koniec występu. Najważniejszym elementem było natomiast po prostu dobre brzmienie. Już od początku uwagę zwracała potęga muzyki, m.in. głównego wokalu - growlingu Björgvina Sigurðssona. Głównego, bo mikrofonów ustawiono na scenie aż pięć. Wyższymi partiami zajmował się szeroko się uśmiechający gitarzysta bez koszulki Baldur Ragnarsson, czysty śpiew z rzadka dodawał klawiszowiec z irokezem Gunnar Ben, natomiast brodaty okularnik-basista, również z irokezem, Snæbjörn Ragnarsson oraz gitarzysta solowy Þráinn Árni Baldvinsson robili za chórek. Chociaż perkusista milczał, sekstet może się więc poszczycić dużą liczbą gardeł. Pewnie i ona przełożyła się, niekoniecznie proporcjonalnie, na zainteresowanie ze strony publiczności. Faktem jest, że zespół został przyjęty bardzo dobrze.
Przygotowania przed występem Týr trwały dłużej, a złożyło się na nie m.in. otwieranie przez technicznego butelek z piwem. Widzowie tymczasem wywoływali zespół parę razy. Również podczas intra klaskali i skandowali jego nazwę. Gdy muzycy wyszli wreszcie na scenę, podobną energią odwdzięczył się tylko basista Gunnar Thomsen. Choć po raz ostatni widziałem tę kapelę prawie siedem lat temu, jego zapamiętałem, a dzięki niemu - występ. Pozostali dwaj muzycy - nie licząc niebędącego pełnoprawnym członkiem zespołu perkusisty - rozkręcali się dużo wolniej. Wokalista Heri Joensen dawał coś z siebie właściwie tylko między utworami, potrafił nawet rzucić żartem, jednak wrażenie robił przede wszystkim bardzo spokojnego. Wśród pierwszych utworów, którego wykonał z kolegami tego wieczoru, znalazły się "Blood of Heroes" i "Mare of my Night" pochodzące z wydanego właśnie nowego albumu zatytułowanego "Valkyrja". Tymczasem na scenie lądowali kolejni surferzy, tym razem już wyłapywani i usuwani przez obsługę. Chociaż kostki Joensena leciały w ręce widzów już w połowie występu, sam muzyk podkreślił, że nie chce nic na wymianę: "Przestańcie rzucać w nas ludźmi - gramy lepiej, gdy nie musimy robić uników" - powiedział między utworami. Jednym z kolejnych kawałków było "Sinklars Vísa" dotyczące stoczonej w 1612 r. bitwy. W zapowiedziach wokalista nieraz komunikował, z jakimi historycznymi wydarzeniami wiążą się śpiewane przez niego teksty, np. wcześniej usłyszeliśmy o pewnym Skandynawie znanym z tego, jak stawiał opór chrześcijaństwu. Do końca 40-minutowego występu ekipa z Wysp Owczych zagrała jeszcze m.in. "Another Fallen Brother" i "Flames of the Free", muzycy zamienili się stronami, po czym opuścili scenę, słuchając swojego outra i skandowanej ponownie nazwy zespołu. Może i byli mniej porywający niż Skálmöld, ale odebrani zostali tak samo dobrze.
Finntroll zauroczyło mnie przede wszystkim sztucznymi, spiczastymi, długimi uszami. Skromny corpse painting na twarzy nie zwracał przy tym prawie uwagi. Liczyły się bardziej te rzadziej spotykane w metalowym świecie elementy, jak kapelusik jednego z gitarzystów, mundur wokalisty i jego nietypowy mikrofon. Finowie zaczęli od zestawu utworów z ich dwóch ostatnich albumów. Wśród pierwszych kilku, zagranych z najwyżej krótkimi przerwami, było "Solsagan" - jeden z cięższych kawałków setu, podczas którego Vreth zachęcał publiczność do wokalnego wspierania go w prostszych fragmentach. Oczywiście nie miał z tym problemu. Podczas pierwszej przerwy nawiązał też kontakt pozamuzyczny, pytając publiczność, jak się wymawia "Wrocław". Po odegraniu przez zespół m.in. "Ett folk förbannat" i starszego "Slaget vid Blodsälv" wokalista oznajmił, że robi się tu za ciepło dla Skandynawa i rozpiął mundur, zaś po weselszym "En mäktig här" - zdjął. Każdy utwór był dobrze przyjmowany - i te żywsze lub bardziej tradycyjne, jak "När jättar marscherar" czy "Under bergets rot", jak i fragmenty przypominające raczej modlitwy. Z wydanego pół roku temu albumu "Blodsvept" zespół zagrał jeszcze "Skövlarens död" - podobno w Polsce wykonane na żywo po raz pierwszy, a ogólnie po raz drugi - potem "Skogsdotter", podczas którego wokalista chciał zobaczyć moshing pit, oraz "Häxbrygd". Po nieco ponad godzinie muzyki, zapowiadając ostatni utwór, Vreth zaproponował, żeby - z powodu braku kulisów, za którymi można by się schować - zagrać bis bez zwyczajowej przerwy na bycie wywołanym. Po "Trollhammaren" zespół nie zszedł więc ze sceny, tylko z biegu dopełnił 80-minutowy set m.in. "Jaktens Tid". Potem zostało już jedynie rzucanie kostek i pałek oraz rozdawanie przez technicznych setlist i butelek wody.
Że trolle nie będą straszne, to było pewne. Należało się raczej zastanawiać, jak dobrą zabawę zapewnią. Mnie zaskoczyło, że szaleństwa publiczności trwały już od występu pierwszego supportu. Ten koncert za udany może uznać każdy z zespołów. Widzowie również powinni być zadowoleni bez wyjątku.
lord_setherial : Było naprawdę zajebiście. Oby więcej takich gigów ;)