Jest w Ameryce kilku czarnoskórych obywateli, na których mówię
"Kolorowi" i wbrew temu, co ktoś przewrażliwiony na punkcie politycznej
poprawności mógłby pomyśleć, robię to z sympatii. Ludzie owi tworzą
równie stary jak ja, tylko bardziej utytułowany, zespół o inspiracjach
tak rozmaitych, że jego twórczość wstępnie nazwę po prostu muzyką.
Muzyka to natomiast coś, co lubię najbardziej.
Rozpoczynającymi dwugodzinny set utworami "Ignorance Is Bliss", "Song Without Sin", "Middle Man", "Decadance", "Funny Vibe", "Burned Bridges" i "The Chair" Living Colour za bardzo do siebie nie przekonywało. Jedynym lepszym momentem w tym czasie było przekazanie przez perkusistę Willa Calhouna - za pośrednictwem Vernona Reida, gitarzysty w krzywo założonej czapce z daszkiem - pałeczki bawiącej się przy barierce dziewczynie. Muzycy okazali tego typu hojność również po koncercie - rozdając setlisty oraz ochoczo podpisując wszystko, co fani im podtykali, łącznie z rękami i odzieżą. Można było mieć pewność, że lubią swoją publiczność, chociaż ta prawdziwie rozszalała się dopiero przy "Go Away" - najcięższym, najbardziej metalowym utworze tego wieczoru. Młyn, jaki wtedy powstał, później pojawiał się rzadko, jednak dobry nastrój pozostał do końca występu.Po "Postman" i "Behind The Sun" przyszła pora na dwa utwory, podczas których lepszy kontakt z widzami nawiązali wreszcie wokalista Corey Glover i basista Doug Wimbish. Korzystający - podobnie zresztą jak obsługujący elektronikę Reid - z licznych przystawek instrumentalista z dredami chętnie uciekał się do zagrywek wykraczających poza rockowe standardy i schematy, największe wrażenie zrobił jednak, gdy w trakcie "Bi" wszedł w tłum. Jego solówka nie była wybitna, lecz samo zdarzenie na pewno zapadło wszystkim w pamięć, również ze względu na sposób jej wykonania - m.in. po hendrixowskiemu, zębami. Wokalista sprawił natomiast, że publiczność nie tylko rytmicznie klaskała, lecz również powtarzała z nim na zmianę słowo "everybody" w "Bi" i wyręczała go w "tytułowym" dialogu z gitarzystą w "Elvis Is Dead". W środek drugiego z tych utworów zespół wstawił znane z wykonania Presleya, lekko umetalowione "Hound Dog", podczas którego Glover naśladował słynnego piosenkarza tańcem. W tym samym klimacie przerobione zostało zagrane na bis "Should I Stay Or Should I Go" The Clash. Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że dla Living Colour koncert jest zabawą, do której zaprasza publiczność. Co ciekawe, wokalista, mimo że nie nieruchawy, jakoś nie mógł się przy niej zgrzać. Wprawdzie już na początku koncertu zdjął marynarkę, jednak pozostał w czapce z daszkiem, a dżinsową koszulę rozpiął tylko po to, by w stosownym momencie pokazać ukrytą pod nią koszulkę z napisem "paranoid stupid lame old fucks".
Po "Love Rears Its Ugly Head" i "Young Man" swoje przysłowiowe pięć, a w rzeczywistości aż kilkanaście minut miał perkusista. Muzyk od razu udowodnił, że jego umiejętności są nieprzeciętne. Nie można się dziwić, że zestaw perkusyjny ozdobiony był nie logiem zespołu, lecz nazwiskiem Calhouna. Facet w pełni na to zasłużył. Do tego wniosku doszedłem jednak jeszcze na początku jego kilkuczęściowej solówki, który uznać należy za stosunkowo "normalny". W dalszej kolejności muzyk bawił się elektryczną perkusją, na której zapętlał i nawarstwiał motywy. Finał swego popisu wykonał w ciemności, pałeczkami ze świecącymi w różnych barwach końcówkami. To, co widzieliśmy, było nomen omen żywym kolorem, zaś to, co usłyszeliśmy, uważam za najlepszy moment koncertu.
Po powrocie na scenę kolegów Calhouna wykonane zostały "Glamour Boys", "Bless Those", "Type" i "Cult Of Personality". W sumie najwięcej, bo aż sześciu reprezentantów w secie miało wydane rok temu "The Chair In The Doorway", zaś najmniej, tylko jednego, jego poprzednik - "Collideoscope". Wyróżniony został również debiutancki album Living Colour - chłopaki sięgnęły po aż pięć pochodzących z niego utworów. Osobiście uważam, że na żywo najlepiej sprawdzają się kawałki z dwóch pozostałych pozycji w dyskografii zespołu, zaś z tych z ostatniego dzieła Amerykanów niewiele ma szansę stać się stałymi punktami koncertów, to jednak już czas pokaże, zaś na razie widzowie i tak nie mają powodu do bycia niezadowolonymi.
Living Colour pokazało, że jest zespołem dalekim od przeciętności. Jego członkowie są otwarci, utalentowani, lubią eksperymenty, mają poczucie humoru i chętnie nawiązują kontakt z publicznością. Z tych względów polecam zobaczyć go na żywo również tym, którzy za ich twórczością nie przepadają, natomiast tym, którzy jej nawet nie znają, wspólną przygodę radzę zacząć właśnie od takiego koncertu.