Ekipa Mariusza Kmiołka znowu przeciągnęła po polskich klubach dość
znany, zagraniczny zespół. Przeciwności losu doprowadziły do odwołania
kilku pierwszych koncertów z "Aealo Tour 2010", ale przystanek we
Wrocławiu znajdował się poza grupą najwyższego ryzyka. Tłumek zebrany,
jak za dawnych lat, w "Madness", nie musiał się przejmować świeżo
zakończoną żałobą ani pyłem wulkanicznym. Wolał raczej cieszyć się
muzyką i stosunkowo niedrogimi biletami. Niewielki wydatek, sporo do
obejrzenia. Jak Massive Music to robi - wolę nie pytać.
Jako pierwsze na scenę weszły chłopaki ze Strandhogg. Gdy zobaczyłem ich wymaszerowujących jeden za drugim z szatni, umalowanych, jak na blackmetalowców przystało, od razu skoczył mi poziom adrenaliny. Koncert miał się zacząć od największego horrorku w zestawie. Swoją drogą tego dnia pierwszy raz widziałem, żeby na koncert nie wpuszczono nieletnich. Na bramce sprawdzono ich dowody osobiste. Szkoda mi ich. Jeśli mieli zlęknąć się właśnie Strandhogg, to szanse na to nie były już takie wielkie, jak kilka lat temu - z obecnym, chudym wokalistą zespół robi wrażenie mniej groźnego. Słuchało mi się go natomiast całkiem przyjemnie. Pół godzinki zakończone coverem Slayera - nic wielkiego, a jednak podziałało na mnie jak balsam. Niestety publiczność najwyraźniej była nastawiona na inne dźwięki i ani trochę nie dała się rozruszać.Naumachię oglądam ochoczo od czasu ukazania się jej przedostatniego albumu. Teraz, promująca wydane w zeszłym roku "Black Sun Rising", była jedną z dwóch kapel, które przyciągnęły mnie na koncert. Niestety odebrałem ją podobnie jak Strandhogg - fajne granie, ale bez fajerwerków. Zespołowi po kolejnych zmianach w składzie jakby ubyło energii scenicznej. Jeśli nie mają zamiaru się pod tym względem rozwijać, daleko nie zajdą. Scenografia w formie dwóch plansz nie odwali za nich całej roboty. Chyba że po prostu zniechęciła ich wciąż nieruchawa, słabo reagująca publiczność, ale o to ich nie podejrzewam - frontman mimo wszystko zdawał się być w niezłym nastroju. Dla mnie jednak było to jedynie pół godziny, podczas której usłyszałem m.in. "Centurion" i "Inward Spiral" - niczym innym czas ten się w mojej pamięci nie wyróżnia.
Przez kolejne czterdzieści minut bawiło nas Crionics. Publiczność wreszcie się ożywiła, nawet skandowała nazwę zespołu. Podziwiać było co, bo tandem Yanuary-Brovar spisuje się na scenie znakomicie. Zmiana wokalisty zaszkodziła tylko trochę - Waran wnosił do występów swoje, ale jego brak nie był mocno odczuwalny. Bardziej zwróciło moją uwagę - dopiero teraz, choć może powinno dużo wcześniej - że muzycy występują chyba w tych samych strojach co w Thy Disease. Nie wiem, w którym zespole użyli ich po raz pierwszy, ale miałem śmieszne wrażenie, że oglądam kopię jednej ze swoich ulubionych polskich kapel metalowych, tylko wykonującą inne utwory, m.in. "Scapegoat" z promowanego właśnie minialbumu "N.O.I.R.". Mimo to doceniam energię Yanuarego i Brovara (który pełnił też funkcję technicznego), często zamieniających się stronami, wiedzących, jak zainteresować publiczność. Występ nie rzucił mnie na kolana, ale był dobry. Odnotować jeszcze należy zmianę perkusisty - na trasie Crionics wspomagane jest przez Jamesa Stewarta z brytyjskiego Divine Chaos.
Gdy poprzednim razem widziałem Jacka Greckiego na scenie, istniał jeszcze klub "Diabolique", którego był współwłaścicielem. Od tamtej pory sporo się zmieniło. Lost Soul na wrocławskich koncertach nadal dostaje do odczucia, że jest w domu, ale będący do niedawna jednym z filarów zespołu Adam Sierżęga zbiera owacje, bębniąc już w innych kapelach. Powodów do narzekań ekipa Greckiego jednak nie ma. Kilka lat temu zachwyciła mnie albumem "Chaostream", obecnie zachwalana jest za jego następcę - wydane w zeszłym roku "Immerse In Infinity". Przez pięćdziesiąt minut wykonała zaś utwory z całego okresu swojego istnienia - m.in. "Christian Meat", "Eternal Darkness" i "Godstate" - i wszystkie zostały odebrane dobrze. Wprawdzie Lost Soul nie należy do najbardziej ruchliwych kapel - w tej dziedzinie zdecydowany prym wiodło tego wieczoru Crionics - a Grecki to bardziej "nasz chłopak" niż groźny metalowiec, ale jego muzyka swoją moc ma i na ciepłe przyjęcie zapracował. Oby tak dalej. Ten występ traktuję jako powrót po latach, rozgrzewkę, ale jest dla mnie oczywiste, że Lost Soul będzie jeszcze niszczyło kolejnymi płytami i koncertami.
Przez kilka tygodni przed koncertem zastanawiałem się - nie tylko ja zresztą - jak się wymawia tytuł nowego albumu, a zarazem nazwę trasy Rotting Christ. Chodziło przede wszystkim o te dwie lambdy na okładce i plakatach. Niezła to ironia, gdy amerykańskie Ministry nadaje swojej najsłynniejszej płycie grecki tytuł, z którego odczytaniem do dzisiaj mam problem, zaś prawdziwi Grecy używają swojego alfabetu jedynie jako stylizacji. To jednak drobiazg. Od 22 kwietnia bardziej zastanawia mnie, jak ten dzień jest wspominany przez Rotting Christ. Na spotkanie z zespołem stawiło się bowiem zaledwie ok. 10 osób - dziwne, że tylko jeden z trzech obecnych na nim muzyków wyglądał na wkurzonego - zaś w klubie zebrało się ich już jakieś pięć setek. Cóż, Empik zdaje się od kilku miesięcy słabiej reklamować odbywające się w nim imprezy... Kto przegapił spotkanie, mógł to jeszcze przynajmniej częściowo nadrobić w "Madness" - frontman nie chował się bowiem za "ogrodzeniem" z ławek i przechadzał się po klubowym podwórku. Kto zaś przyszedł się tylko bawić, też powinien być zadowolony, chociaż zdają się przeważać opinie, że zespół zagrał za krótko. Mimo to uważam, że Rotting Christ wypadło dobrze. Uderzyło mnie jedynie, że trochę odstawało stylistycznie od polskich kolegów. Muzyka Greków nadawała się bowiem nieźle, jak pokazała publiczność, do podskakiwania. Oczywiście nie jest to zarzut, tylko kwestia mojego gustu. Zagrane utwory - w tym "King Of A Stellar War", "In Domine Sathana" zakończone słowami "ave Polska", "Nemecic" oraz bis w postaci "Non Serviam" - w większości wpadały w ucho, zaś sama prezencja zespołu nie pozostawiała wiele do życzenia. Żywy, strojący miny i gestykulujący w chwilach wolnych od uderzania w struny wokalista sprawiał pozytywne wrażenie i potrafił z kolegami wykrzesać trochę ognia z siebie i publiczności. Nie nazwałbym tego przedstawieniem, raczej czystą radością grania - a to też przecież jest ważne.
Nie wiem, jak określić ten koncert, żeby nie zaniżyć jego jakości. Nie było przecież diabolicznie, w sporej mierze nie było też porywająco. Trudno jest mówić o jakimś klimacie. W sumie było nijak, normalnie, przyjemnie. Stańmy na określeniu "rockandrollowo", chociaż nie była to jazda bez trzymanki.
http://www.darkplanet.pl/gallery/photo/91612