Jakby ktoś chciał dosiąść motocykl albo chociaż rower i poczuć wiatr we włosach, to idealnym podkładem muzycznym do tego może być płyta „Forever Free” zespołu Saxon. Jej pierwszy numer tytułowy to prawdziwy hymn poskramiaczy szos, nie tylko powodujący zwiększone przyspieszenie, ale wręcz dodający skrzydeł: „Take me where the eagle fly, let me drive along the open road…”
Był 19 lutego 1980 roku. Bon Scott wracał z imprezy samochodem wraz ze znajomym. Był tak pijany, że zasnął, więc kolega zostawił go w pojeździe, a sam poszedł do domu. Gdy zszedł do niego rano okazało się, że wokalista AC/DC nie żyje. Sekcja zwłok wykazała, że udusił się własnymi wymiocinami. To był szok dla całego muzycznego świata. Po wydaniu „Highway To Hell” AC/DC było już artystycznym gigantem i właśnie szykowało kolejną płytę. Muzycy myśleli o rozwiązaniu zespołu, ale szybko porzucili ten pomysł. To była maszyna, której nic nie mogło zatrzymać.
“I'm on the highway to hell. On the highway to hell”. Jakie to proste, a zarazem jakie wielkie. Tytułowy numer z piątej płyty AC/DC jest jedną z najbardziej znanych piosenek na świecie i ciężko znaleźć osobę, która może jej nie kojarzyć. Jest jednym z największych monumentów jakie zostawił po sobie ten wspaniały zespół, ale „Highway To Hell” to nie tylko ten utwór. Płyta obfituje w przeboje i przysporzyła AC/DC ogólnoświatowego rozgłosu.
„Powerage” jest wyjątkowym albumem w dyskografii AC/DC. Nie ma na nim żadnego z wielkich hitów zespołu, a mimo to jest doskonały. Wyróżnia się ciężkością i metalicznością znaną już z „Let There Be Rock”, ale może jeszcze bardziej podrasowaną. No i od „Powerage” swoją czterdziestoletnią przygodę z AC/DC rozpoczął Cliff Williams.
Po „Dirty Deeds Done Dirt Cheap” AC/DC nie zwolnili tempa i zaledwie rok później zadziwili świat kolejnym albumem. Mało tego, ten niesforny zespół pokazał się z jeszcze bardziej drapieżnej i mocnej muzycznie strony, a „Let There Be Rock” stał się kolejnym wielkim monumentem w historii rock and rolla.
Z drugą płytą AC/DC, podobnie jak z pierwszą, było sporo wydawniczego zamieszania. Najpierw wyszła w Australii, potem w Europie, z inną tracklistą i okładką, a w Stanach Zjednoczonych na swoje wydanie musieli poczekać aż pięć lat. Ja oczywiście opisuję wersję europejską, którą nabyłem ongiś na kasecie w jednym z warszawskich sklepów muzycznych. Na górze widnieje piękna, różowa nazwa zespołu, na dole biały pasek z maszynową czcionką pisanym tytułem, a pomiędzy tym cudowne zdjęcie. Nie wiem co mają przedstawiać ci ludzie i dlaczego mają paski na oczach, ale po prostu sam ich wygląd, ubrania i fryzury, wspaniale oddają klimat tamtych czasów. Na wewnętrznym zdjęciu jest ujęty ten sam plan, już bez tych ludzi, ale za to odsłania się bezcenny widok samochodu. Jakiego, nie pytajcie, bo się nie znam, ale te dwa zdjęcia w idealny sposób przenoszą nas w australijski rok 1976.
„High Voltage” – pierwsza płyta AC/DC, taka jaką znamy, to nie jest tak naprawdę ich pierwsze oficjalne wydawnictwo, a jedynie kompilacja z dwóch poprzednich albumów, które ukazały się w 1975 roku tylko w Australii i Nowej Zelandii. W dodatku pierwszy z nich nosił już właśnie tytuł „High Voltage”, a drugi równie znajomy „T.N.T.”. Kiedy doszło do podpisania kontraktu z Atlantic Records i pojawiła się możliwość zaistnieć na całym świecie, wybrano najlepsze utwory i ponownie ubrano je w tytuł „High Voltage”. Miało to miejsce w roku 1976.