Dopiero co przedwczoraj wychodziłem z Progresji, a już znowu ustawiłem się w kolejce, aby dostać się do środka. Tym razem okazja również nie byle jaka, bo do Warszawy zjechała, rozpoczynająca się trasa „Za ćmą w dym” z Furią na czele, ale i ciekawym zestawieniem w postaci Thaw, Sacrilegium i Licho. Choć ludzi było znacznie mniej niż na Testament, to wejście się korkowało i trzeba było swoje odstać. Koncert jednak chwilę się opóźnił, więc zdążyłem zaopatrzyć się w „Księżyc Milczy Luty” Furii i „Earth Ground” Thaw. Wybór płyt był duży i można było nabyć nie tylko najnowsze dzieła występujących zespołów, ale też i starsze pozycje.
Większość osób jednak wybierała ubrania, a koszulki i bluzy Furii szły jak świeże bułeczki.
Licho zaprezentowało się wielką płachtą z takim ulverowo-wężowym logiem i jednolitymi białymi bluzkami. Ich koncert był statyczny, a muzyka prosta, ale miało to swój klimat i myślę, że ludziom się podobało, bo reakcje w przerwach między utworami były owacyjne. Na koniec pojawiły się nawet okrzyki z nazwą zespołu. Ja nie słyszałem wcześniej o tej kapeli, więc z ciekawością sobie oglądałem i jak już się zaczynałem wkręcać, to się wzięło i zesrało. Nastąpiła kilkunastominutowa przerwa, po której chłopaki dokończyli swój występ.
Również Sacrilegium zaprezentował się wielkim banerem, pojawił się i duży, podświetlany pentagram. Od razu też sala została zalana jedynym tego wieczoru ostrym black metalem. Publiczność jednak jakby nie nastawiała się na szaleństwa, choć występ przyjęty został bardzo dobrze, a nazwa zespołu była skandowana. Minusem natomiast były klawisze z głośników. Myślę, że na koncerty można by dokooptować jednego zawodnika.
Na Thaw nastawiałem się szczególnie. Zupełnie nieudany, dla mnie, koncert na Metalmanii pozostawił u mnie zaciekawienie i chęć zobaczenia ich w normalnych warunkach. Tym bardziej, że jest to muzyka wymagająca odpowiedniej scenerii. I rzeczywiście na scenie stanęły świetliste słupki, grające razem z muzyką, które nie zniknęły zresztą i zostały na Furię. Zadymiło się i na scenę weszły zakapturzone postacie. Bardzo ciężki, miażdżący set robił wrażenie, choć momentami uważam, że były dłużyzny. Bardzo wolne granie i te perkusyjne nabicia ciągnęły się w nieskończoność, aż stawały się męczące. Mimo to granie wciągające. Taka muzyka wprost wymaga też odpowiedniej głośności i akustyki. W domu nie da się stworzyć sobie takich warunków. Tu człowiek był otoczony dźwiękiem, dymem i nadającym atmosfery oświetleniem. Można się było wkręcić w to wszystko.
To samo można powiedzieć o Furii. Ich koncert to zawsze jest misterium, a słowo „dobranoc” na powitanie jakby zapowiada, że wszystko co się będzie działo, to takie senne mary. Długie, zamulone fragmenty przenikają się z wściekłymi uniesieniami, a wszystko jest puste, jakby zawieszone w jakiejś przeraźliwej próżni. Podczas tych mocniejszych fragmentów młyn się kotłował, ale w większości ludzie stali zastygli w osłupieniu i bujali się w rytm, spadającej na nich, muzyki. Trzeba przyznać, że ten specyficzny klimat grozy utrzymany na płytach, przenosi się na koncerty, a może jeszcze właśnie się potęguje. Mi bardzo się podobało i myślę, że wszyscy byli zadowoleni.