Już na długo przed koncertem braci Cavanagh zastanawiałam się, czy
Anathema może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. I zaskoczyła. Najpierw najnowszym albumem "Weather Systems", później tą samą jak sprzed lat energią na koncertach, tak zupełnie różną o klimatu płyty. To właśnie z jej promocją
przyjechali do nas po raz kolejny do kraju, który uchodzi za mekkę miłośników progresywnej muzyki zza morza.
Zresztą podkreślił to Vincent (wokalista), wspominając o pierwszym miejscu utworu "Untouchable" na Liście Przebojów Trójki. Za jedno słowo "dziękuję" dostał od nas, stojących po drugiej stronie barierek, gorace brawa. Wróćmy jednak do początku...Godzina 21. Z głośników dobiega intro, chwilę później okrzyki publiczności, oklaski, a na scenie pojawiają się: Jamie Cavanagh, John Douglas, Danny Cavanagh, Vincent Cavanagh, Lee Douglas i Daniel Cardoso (występujący na koncertach w roli klawiszowca). Koncert rozpoczyna się dwoma utworami z najnowszej płyty, która swoją premierę miała w kwietniu. Choć to właśnie utwory z najnowszej płyty chciałam usłyszeć, wcale nie rozpaczałam, kiedy Brytyjczycy sięgnęli do niemal wszystkich krążków począwszy od Alternative 4, to jest 14 lat wstecz.
Ze wszystkich koncertów Anathemy, na których byłam ten wydawał mi się najbardziej energetyczny, żywiołowy i nie bójmy się tego słowa - wesoły. Nie zgadzało się to trochę z moim odbiorem "Weater systems", z którym przecież do nas przyjechali. Muzycy coraz bardziej oddalają się od swoich korzeni. Zwalniają z każdą nową płytą, stawiają na nieco inne efekty muzyczne. Z doom metalu przeszli przez te lata wspólnego grania do progresywnego rocka, art rocka. Dlatego też mylnie można by pomyśleć, że koncert będzie spokojny, skład wejdzie na scene, zagra w stonowanym klimacie, zejdzie i na tym zakończy się koncert.
Zdecydowanie na plus można ocenić fakt, że mimo iż Anathema "przerobiła" kilka swoich kawałków na nieco spokojniejsze, podczas występu zagrała dokładnie tak jak w oryginałach sprzed kilkunastu lat, w tym, chyba najbardziej kojarzony z Brytyjczykami "Fragile dreams". Nie zabrakło też "Deep", "Emotional Winter", "Wings of God" czy "Empty".
Setlista wyglądała następująco (choć mogło mi coś umknąć):
1. Untouchable, Part 1
2. Untouchable, Part 2
3. Thin Air
4. Dreaming Light
5. Everything
6. Deep
7. Emotional Winter
8. Wings of God
9. A Simple Mistake
10. Lightning Song
11. The Storm Before the Calm
12. The Beginning and the End
13. Universal
14. Closer
15. A Natural Disaster
16. Flying
Bis:
17. Internal Landscapes
18. Empty
19. Fragile Dreams
Łącznie prawie 2,5 godziny grania. I jak wspominałam na początku, zaskoczyło mnie wiele rzeczy, w tym również świetny kontakt Daniela z publicznością. Od zawsze odnosiłam wrażenie, że to właśnie on jest najbardziej niedostępny dla publiki, jednak stojąc z nim niemal twarzą w twarz, mogłam przyjrzeć mu się z bliska. Oprócz tego, że zachęcał nas do wspólnego śpiewania, zabawy pod sceną, interweniował, kiedy zauważył akcję ochroniarzy nieopodal sceny. Ale to, co najważniejsze, w tym kontakcie z nami było widać szczerość i radość, że ktoś..., że my... polska publiczność, doceniamy to, co robi on i cały jego zespół.
Miał też swój prywatny powód do świętowania. Wraz z zakończeniem koncertu powoli nadchodził dzień jego 40... tak, tak... 40 urodzin. Dlatego ostatnie chwile na scenie mogły wywołać w niejednym z nas wzruszenie. Życzenia od zespołu, od publiki, brawa i odśpiewanie "Careless Whisper" George'a Michaela.
Po 23.30 Anathema zeszła ze sceny żegnana oklaskami nie tylko za niezwykły koncert i wspólne ponad dwie godziny, ale również za wypowiedziane po polsku "dziękuję". Podsumowując, było po prostu, jak to zwykł mówić Vincent, zajebiście!