Nie będę wciskał kitu: szczerze nie lubię psów, jestem miłośnikiem
kotów. Gdy jednak się dowiedziałem, że dla tego trójnoga zagrają moje
ulubione wrocławskie kapele, odłożyłem na bok nienawiść rasową i ani
trochę nie żałowałem dziesięciu złotych za wstęp, a i więcej dałbym bez
wahania. Dla Connection Lost był to debiut sceniczny, co dało się zauważyć. Nie napiszę, że niestety, albowiem uczyniło to występ sympatyczniejszym.
Zaraz po tym, jak grający na gitarze wokalista z góry przeprosił nas za ewentualne błędy, zespół jak na komendę pogubił się we wstępie do utworu. Nie podejrzewam chłopaków o zaplanowanie tego babola, ale niezależnie od tego wykazały się poczuciem humoru. Wyraźne niedoświadczenie biło jednak tylko od drugiego, stojącego do nas przez większość występu bokiem, brodatego wokalisty. Nie wpłynęło to na jakość wykonanych przez niego partii, ale ze sceną musi się jeszcze oswoić. Cały zespół - chociaż przyjemnie słuchało mi się jego screamowych kawałków - mógłby natomiast przynajmniej udawać, że wyciska z siebie siódme poty. Jedynie perkusista wystąpił w krótkich rękawkach i nogawkach - jego trzej koledzy nie zdjęli nawet kurtek ani czapek. Basiście zresztą nakrycie głowy opadało czasami na oczy. Mimo wszystko chętnie pooglądałbym ich dłużej niż przez 25 minut. Do następnego razu!Dead Yuppies zaczęło swój półgodzinny występ trochę za szybko - dźwiękowiec nie zdążył przygotować drugiego mikrofonu. Niedopatrzenie naprawiono bez przerwy w graniu, czyli beztrosko, jak na punków przystało. Mimo tej względnej niedbałości nagłośnienie było lepsze, niż gdy poprzednio widziałem chłopaków na żywo w CRK. To zresztą i tak mało ważne, bo muzyka Dead Yuppies na koncertach zawsze wypada bardzo energetycznie. Jeśli komuś nie podobała się ich pierwsza płyta i nie czeka na drugą, powinien jeszcze przekonać się o ich sile właśnie na żywo. To zadziorne power trio, które porównałbym np. do starego Dezertera, lokalnie jest już takie znane, że publiczności może się przedstawiać jako zespół z Warszawy - i tak wiadomo, kto zacz. Zastanawiam się tylko, gdzie będą umiejscawiać swoje korzenie, gdy podbiją już stolicę. Tymczasem dali n-ty świetny występ na swojej ziemi. Szkoda, że po raz kolejny nie usłyszałem "Niepotrzebnych" ani "1000 lat". Dla mnie to kawałki o wiele bardziej pożądane niż np. "Gdy świat to za mało". Na co za to mogłem liczyć i się nie zawiodłem, to zawsze rozbrajający mnie widok Saudiego przebierającego się za swoim zestawem perkusyjnym w krótkie spodenki.
Szanownym czytelnikom, którzy dobrnęli do tego akapitu, wytłumaczę wreszcie, o co chodziło w całej imprezie. Zaprzyjaźniony z Centrum Reanimacji Kultury pies o imieniu Gapa przeszedł niedawno amputację łapy, a opiekunowie byli zdeterminowani, by załatwić mu protezę. O wszystkich zorganizowanych przez nich w tym celu akcjach można poczytać na fejsbukowym profilu Gotuj Dla Gapy. Najważniejsza informacja jest taka, że wymaganą kwotę udało się już zebrać, a w dużej mierze przyczyniły się do tego osoby (tłum naprawdę zaskakujący) uczestniczące w opisywanej imprezie. Oprócz części muzycznej złożyła się na nią "kuchenna" - na przybyłych czekało stoisko z wegańskimi potrawami, podobno smacznymi. Danie główne było jednak mięsiste i krwiste, a nazywało się Gapacombo. Ekipę tę zmontowano specjalnie na tę okazję, a stanowiły ją połączone siły dwóch tercetów: męskiego The Kurws, związanego silnie z CRK, oraz żeńskiego Zrobie To Sobie. Jej występ natomiast już od momentu wejścia na scenę zapowiadał się rozrywkowo. Wesoły motyw z playbacku, panowie (oprócz perkusisty) pod krawatami, dziewczyna przeuroczo tańcząca przy klawiszach... i kończący intro komentarz, że to był ich "najbardziej dopracowany numer". A szeroko się uśmiechnąć miałem jeszcze nieraz.
Pierwszym "właściwym" utworem w secie było znane najlepiej z wykonania Baha Men "Who Let The Dogs Out?". Dla nas przygotowana została wersja bardziej rockowa, z wplecionym imieniem Gapy i pokazywanymi nam w stosownych momentach tabliczkami z napisem "YEAH". Następna psia piosenka zaskoczyła mnie najbardziej, bo pochodziła z "Akademii pana Kleksa". Kicz, melorecytacja wokalistki w ciemnych okularach, nastrój jak na imprezie karaoke... Franek Kimono byłby z nich dumny! Dopiero na następny kawałek - "Elektryczne psy" Dezertera - złożyły się brzmienia bardziej charakterystyczne dla "niegrzecznych" wnętrz CRK.
Gdy pomyślałem, że Gapacombo powinno zagrać "I Wanna Be Your Dog", najwyraźniej posiadający zdolności telepatyczne zespół sięgnął właśnie po ten utwór The Stooges. Wokal, bardziej psychodeliczny niż w oryginale, zachwycił mnie tak bardzo, że przesłuchałem później na You Tube sporo coverów w poszukiwaniu podobnej wersji, ale takiej nie znalazłem. Nie tylko mnie muzyka poprawiała humor. "Dawaj coś o kotach!" - krzyknął wesoło ktoś z publiczności między "Małymi psami" Kryzysu a "Burek dobry pies" Siekiery. Na koniec, po punkowej miksturze, ponownie sięgnięto do materiału dla dzieci - po "Cztery łapy" z programu telewizyjnego, którego głównym bohaterem był pies Pankracy. W klaskanym finiszu zespół raz jeszcze wykazał się wyobraźnią i umiejętnością robienia widowiska. "Fajnie było" - powiedział widz stojący obok mnie. Wielu zgromadzonych uznało jednak występ za zbyt krótki i nie krępowało się dać tego kapeli do zrozumienia. Ta po odbyciu narady oznajmiła, że ma jeszcze przygotowany utwór instrumentalny pt. "Jazzowy pies". Muzycy poprosili nas o chwilę cierpliwości, żeby mogli się dostroić. Chwila ta się przeciągała, a gdy wreszcie dobiegła końca, zespół... puścił nam ten instrumental z playbacku i tanecznym krokiem udał się za kulisy. "Pięknie z tego wybrnęli" - brzmiał tym razem komentarz człowieka obok mnie. Mimo to nadal dały się słyszeć głosy niezadowolenia. Fakt faktem - Gapacombo grało przez niecałe pół godziny. Ja jednak byłem usatysfakcjonowany i rozbawiony.
Ostatni punkt koncertowej części programu stanowił występ Guantanamo Party Program. To jedna z moich dwóch ulubionych wrocławskich kapel z kręgu rocka i metalu. Ekstremalnych wyjadaczy typu Lost Soul i Esqarial ani bardziej industrialnego All Sounds Allowed nie liczę, a skoro Seven Day Lie, Revail i Omnitones już nie istnieją, zaś Clon zmienił skład i styl, pozostają mi tylko Dead Yuppies i GPP. Kapelę tę poznałem stosunkowo niedawno, bo niecały rok temu. W przeciwieństwie do pozostałych wymienionych, wpisuje się w nurt szerzej na polskim podwórku reprezentowany tylko przez Blindead, chociaż o naśladownictwie nie może być tutaj mowy. Niestety, słuchając pojedynczych głosów po koncercie, po raz kolejny odniosłem wrażenie, że nie trzeba być nawet ortodoksem, żeby nie akceptować postmetalowych brzmień. A przecież te 45 minut apokaliptycznego hardcore'u - jak określa swoją muzykę zespół - w tym takie utwory jak "Samotność" i "6 stóp pod ziemią", wsparte jak zawsze niezwykle ekspresyjnym wykonaniem ze strony neurotycznie wierzgającego, wchodzącego między bawiących się pod sceną, a w jednym z porywów nawet liżącego odsłuch (Czy ja dobrze widziałem?!), wokalisty, to widowisko o fantastycznym klimacie, które oglądam po kilka razy w roku i ciągle jest mi mało. Może jest to jeden z tych zespołów, które się kocha albo się ich nie rozumie. Mam nadzieję, że wypłynie wkrótce na szersze wody - wtedy się ostatecznie przekonam. Tymczasem trafiła się jednak okazja, żeby muzycy pokazali, że myślą nie tylko o swojej karierze - dochód ze sprzedanych tego wieczoru swoich materiałów przekazali na Gapę. Zakupy w CRK były w tym przypadku czymś więcej niż przyjemnością.
Nie grają mainstreamowo, nie sprzedają milionów płyt, a miłośnicy muzyki łatwej i przyjemnej uznaliby po prostu, że hałasują. Mimo to mają serca i potrafią wziąć udział w imprezie charytatywnej. Powszechnie się o tym nie słyszy. Dla pewnego psa są jednak wybawcami. A przy okazji: ich koncert był bardzo udany.