Naprawdę cieszę się, że są w naszym kraju takie kluby jak wrocławski Firlej, które goszczą, może nie najpopularniejsze, za to często trudne do ściągnięcia zza oceanu zespoły z kręgu alternatywnego ciężkiego grania. Jakiś czas temu warto było zostać świadkiem wizyty Amerykanów z Helmet, miniona sobota zaś należała do ich rodaków z (The) Melvins, którzy to we Wrocławiu dali pierwszy jak dotąd i jedyny koncert w Polsce przy okazji swojego tournee po Europie.
Na koncert, mimo braku składu supportującego Melvinsów, zjechali fani legendy grunge'u i prekursorów sludge rocka/metalu z całego kraju, mając na uwadze zapewne to, że taka okazja może się już więcej nie powtórzyć. Klub Firlej jak zwykle przywitał wszystkich darmową szatnią, pomocną obsługą i adekwatnie tanim piwem. Standardowo znalazło się też miejsce dla skromnego stoiska z merchem.Klimatyzowana sala spokojnie pomieściła wszystkich zgromadzonych, nie było ani tłoku, ani też pomieszczenie nie świeciło pustkami. Dopóki nie rozpoczął się koncert w tle z głośników dobiegała odpowiednia dla klimatu tego wieczoru muzyka, na którą składał się głównie repertuar kapel grunge'owych z początku lat 90. Na scenie od początku przygotowany był cały sprzęt, więc wystarczyło, że kilkanaście minut po godzinie 20. czwórka Amerykanów z Melvins pojawiła się i bez słowa zaczęła grać.
Wystarczyło kilka pierwszych dźwięków by stwierdzić, że "nagłośnienie daje radę", nawet aż za nadto, ponieważ bliższy kontakt ze strefą okołokolumnową groził bolesnym atakiem decybeli, za to w dalszej części sali selektywność i moc brzmienia naprawdę robiły uszom dobrze. Źródło ciężaru muzyki Melvins na koncertach to z pewnością użycie aż dwóch zestawów perkusyjnych, dzięki czemu brzmienie staje się jeszcze bardziej gęste i zapełnione.
Nie tylko to zwracało uwagę - jeśli chodzi o stronę wizualną, to oczywistym punktem na scenie był sam Buzz Osborne i jego legendarna fryzura, wciąż ta sama "szopa" bujnych włosów co na zdjęciach z lat 90., jedynie bardziej przyprószona już siwizną. Do tego członkowie zespołu ubrani byli w dość komiczne stroje, ni to tuniki, ni to szaty rytualne, właściwie ciężko powiedzieć, jakie to miało przesłanie - być może tylko miały pokazywać dystans i poczucie humoru artystów.
Jeśli chodzi o setlistę, zagrano m.in. "The Water Glass", "Evil New War God", "Amazon", "Talking Horse" oraz "It's Shoved". Jednym z punktów kulminacyjnych był oczekiwany przez większość numer "Lizzy", który jeszcze bardziej zachęcił fanów do zabawy w kotle. Z bardziej znanych kawałków poleciało jeszcze "CopAche" z klasycznego albumu "Houdini", a poza tym usłyszeć można było jeszcze: "Kicking Machine", "Billy Fish", 'Up The Dumper", "Electric Flower", "Queen" czy "At the Stake".
W trakcie Buzz wreszcie zabrał głos przestawiając po kolei członków zespołu, ale ogólnie muzycy byli raczej mało rozmowni na scenie i kontakt z publicznością był nieco ograniczony. Rekompensowała to oczywiście świetna muzyka, raz to bardziej sludge metalowa (nowsze utwory oraz te inspirowane m.in. Black Sabbath), raz bardziej garażowa (wcześniejsze, grunge'owe dokonania).
W tak zwanym międzyczasie, w którym można było spokojnie skoczyć jakieś trzy metry za drzwi po lany browar (trzeba przyznać, że ustawienie stoiska z piwem niemal zaraz za drzwiami z sali na korytarz to dobre rozwiązanie, dzięki któremu zakup trunku i powrót nie zajmował więcej niż...minutę), perkusiści mieli swoje przysłowiowe pięć minut na wykazanie się w duecie ("Spread Eagle Beagle"), po czym poleciały kolejno "A History Of Bad Men" i "The Bit". Gdzieś jeszcze przewinęło się "Ligature", a na sam koniec "Shevil".
Jak się potem okazało ostatnia partia utworów to był swojego rodzaju wliczony w normalny czas koncertu bis - pomimo naprawdę usilnego wywoływania przez publikę ("Revolve"!) Melvinsi nie pokazali się już na scenie. Na sali zapalono światła i pozostało tylko się rozejść, jednak wielu śmiałkom udało się potem zaczepić ekipę Buzz'a czy to po autograf, czy to do zdjęcia.
Można by wymienić wiele numerów, których zabrakło w setliście (zwłaszcza nieodżałowanego "Revolve", a także "Going Blind" czy "Honey Bucket"), ale wykonanie tego co zaprezentowano nie pozostawiało za bardzo nic więcej do życzenia. Plus za nagłośnienie, plus za przednią zabawę publiczności i klimat, plus za to, że było czym oddychać, mały minus za niewielki kontakt zespołu z publiką. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak poczucie, że uczestniczyło się w jedynym takim wydarzeniu w kraju do tej pory i w ogóle - takiej okazji bowiem nie można było przegapić!
Jimmy : E tam gadka szmatka nie jest potrzebna, idąc na koncert chce muzyki a nie kon...
minawi : mi brakowało większego kontaktu z publicznością, myślałam, że...
Jimmy : Dobra recenzja. A na koncercie zdecydowanie brakowało Revolve.