Jednak na sam początek trochę pokręcę nosem - z planowanej 17:30, bramy otwarto dopiero po 18:00, co sprawiło, że kolejka do szatni była tak gigantyczna, że po raz pierwszy olałem złożenie swojej kurtki w owym miejscu. To co cieszyło natomiast, to frekwencja. Wciąż po nocach śni mi się garstka osób, która poświęciła swój czas by drugi raz zobaczyć w tym samym miejscu, jedną z gwiazd kwietniowego Silesian Massacre czyli grupę Hirax. Tu było naprawdę bardzo dobrze, ludzi było dużo, ale też nie było takiego motłochu jak np. na Behemocie.
Około godziny 18:30 na scenie Mega Clubu zameldowali się Australijczycy z Mortal Sin i przyznam szczerze, że ich występ był jednym z tych który wyczekiwałem najbardziej. Australijczycy nie zawiedli i pomimo dosyć krótkiego czasu, jakim dysponowali, rozkręcili większość thrasherów m.in. takimi kawałkami jak Blood, Death, Hatred, Lebanon, Mayhemic Destruction i, pochodzący z najnowszego Psychology of death, utwór Hatred. Wybór tego ostatniego może trochę dziwić, gdyż celem było zaprezentowanie swoich starszych "przebojów". Z drugiej strony Mortal Sin jest świeżo po nagraniu swojego najnowszego dzieła (którego recenzję mogliście przeczytać trochę wcześniej), więc nie można mieć większych pretensji do Australijczyków.
Kilka chwil później wszedł zespół, dla którego w ogóle przybyłem na ten gig. To jedna z najbardziej niedocenionych kapel, która opuściła Bay Area w latach 80-tych. Zespół, który zmartwychwstał po to, by rok temu oświecić mnie i zmienić moje rozpatrywanie na temat muzyki jaką jest thrash. Tym zespołem był Heathen, który uderzył niczym meteor swoim Pray for death by zaraz przejść do Goblin's Blade przez Open the grave. Później było tylko lepiej - hipnotyzujący Hypnotized, wolniejszy Opiate of the masses i agresywny Mercy is no Virtue. Całość zakończył pierwszy utwór z debiutu amerykanów Death by Hanging. Występ naprawdę udany, chociaż szkoda, że nie zaprezentowali czegoś z rewelacyjnego ostatniego albumu Kalifornijczyków Evolution of Chaos, no ale trudno, wszystkiego mieć nie można. Tym niemniej pozycję zobaczyć Heathena chociaż raz w życiu na mojej liście życia mogę wykreślić.
Następnie przyszedł czas na niemieckich rzeźników z Destruction i przyznam szczerze, że początkowo zespół trochę mnie zawiódł. Zaczęło się bez ognia i tak trochę flegmatycznie, jednak z czasem ekipa Schmiera się rozkręciła i dała prawdziwego kopa zgromadzonej publiczności. Zespół zaczął od Total Desaster by przejść do Satan's Vengeance oraz Mad Butcher. Dalej poszło już tylko z górki: Black mass, Invicible Force, The Ritual, Eternal Ban, Bestial Invasion i wieńczący wszytko Curse of Gods. Do głosu dopuszczono też perkusistę Wawrzyńca Dramowicza, który odezwał się do nas jesteście najlepszą publicznością na tej pieprzonej trasie. Występ zaliczam do udanych, aczkolwiek bez żadnych rewelacji.
Exodusa miałem już okazję widzieć kilka miesięcy wcześniej, gdy supportowali gigantów z Judas Priest, jednak wtedy akustyka pozostawiała wiele do życzenia. Tu tego nie było. A co było? Blisko godzinny rozpierdol z Robem Dukesem, Garym Holtem i(po raz drugi na tym festiwalu) Lee Altusem w rolach głównych. Gdy tylko ten pierwszy krzyknął Last Act... a publiczność odpowiedziała ...of defiance wiadome było, że Exodus przybył tu żeby rozjebać Mega Club na kawałki.
Dalej było jeszcze lepiej: A Lesson In Violence, Fabulous Disaster, Brain Dead, Deranged, Pleasures Of The Flesh(który pożegnał resztę utworów z tego krążka). Czyżby to było tyle? Ależ skąd to dopiero wierzchołek góry lodowej, bo zespół zapierdalał dalej: Piranha, Metal Command(na którym jeden z uczestników mógł wydrzeć mordę do mikrofonu), And Then There Were None, Bonded by Blood, The Toxic Waltz i kończący Strike Of The Beast. Przy okazji występu Dukes dał wolne ochroniarzom, dzięki czemu wielu fanów wpadało na scenę niczym ryby do siatki, a jedna niewiasta miała szczęście pograć na gitarze Altusa. Słowo daję, aż żałuję, że to nie Exodus był headlinerem tego występu, bo główną po prostu zmiażdżyli gwiazdę niczym dziadek do orzechów pestkę słonecznika.
Zresztą po tym występie publika trochę się wyszczupliła, a sama nazwa gwiazdy wieczoru już nie była tak ciepło wywoływana jak poprzednio. Mimo wszystko Brazylijczycy z Sepultury wyciskali z siebie ostatnie poty, dzięki czemu dali bardzo dobry występ. W dodatku był to pierwszy występ u nas z nowym nabytkiem tego zespołu Eloy'em Casagrandem, który radził sobie nad wyraz dobrze za bębnami. Na sam dobry początek zespół uraczył nas Beneath The Remains, by dalej iść jak burza: Territory, Dead Embryonic Cells, Desperate Cry, Amen, Mass Hypnosis, We Who Are, Altered State, Infected Voice, Subtraction, Inner Self, Refuse i na koniec Arise. Tu warto odnotować fakt, iż na przedostatnim kawałku wystąpił Gary Holt. Kto jednak myślał, że mógł się po raz kolejny wyżyć na sześciu strunach ten był w błędzie, gdyż tego zaprosili w charakterze... basisty. Już chyba bardziej nie można było zmarnować potencjału zapraszając takiego gościa.
Podsumowywując: występ dobry, choć już lekko męczący. Tak naprawdę, trochę mnie zdziwiła obecność Sepultury obok klasyków thrashu, gdyż im zdecydowanie bliżej do nowszej szkoły grania tej muzyki. Tu bardziej widziałbym np. Annihilatora, który mógłby zaprezentować kanadyjską szkołę grania thrashu. Poza tym Sepultura nawet z braćmi Cavalera nigdy mnie nie porwała na tyle, żebym czekał na nich z wypiekami na twarzy.
Ostatnie dźwięki wydobyły się z głośników kilka minut po pierwszej, a bardzo liczna publika, lekko przerzedzona przed występem Brazylijczyków, rozeszła się na wszystkie strony Polski, by ta noc przeszła już do historii. Trzeba oddać hołd polskim organizatorom, że z tym występem im się udało. Nie było większych wpadek akustycznych ani też odwołań którejkolwiek z zapowiedzianych grup. Jako zakończenie tegorocznych wielkich gigów Thrashfest Classics należy dodać do tych udanych. Miejmy nadzieję, że i w przyszłym roku przyjdzie nam zobaczyć równie znakomite występy, czego sobie i Wam moi drodzy życzę.
jedras666 : No właśnie dla mnie Sepultura to trochę inna liga, niż Destruction czy E...
Harlequin : Nie no, Sepa to klasyk i miejsce na tym feście im sie jak najbardziej należało...