Zaczęło się, gdy lata temu zobaczyłem teledysk z trzema gośćmi grającymi nieprzeciętny thrash metal w stodole, wśród owiec. Było to "Honey Bucket" Melvins, a ja wiedziałem, że odkryłem coś godnego uwagi, zespół ze swoim własnym, wyzwolonym podejściem do muzyki, a do tego charakteryzujący się dystansem i poczuciem humoru. Nie pamiętam już, kiedy to dokładnie było, ale trzydziestoletnia kapela, guru grunge'owców i przedstawicieli paru innych gatunków, dotarła do Polski dopiero teraz, do Firleja nie mogło więc nie przywiać ładnego tłumu fanów gitarowego grania.
Pierwszą sławę spotkałem zaraz po wizycie w szatni - na schodach minąłem Dra Yry, lidera El Dupy. Potem przyszła lekka dezorientacja, bowiem na scenie zastałem stół z DJ-skim sprzętem. Jak się dowiedziałem od pierwszego rzędu, właśnie zakończyło się puszczanie muzyki i zaraz ma wejść Melvins. Rzeczywiście, stół został szybko rozmontowany. Potem jeszcze tylko wizyta technicznego i przy dość wesołym, wziętym chyba z jakiegoś filmu intrze na scenę wkroczyła gwiazda wieczoru.Od pięciu lat zespół funkcjonuje jako nietypowy kwartet. Najbardziej rozpoznawalny jest oczywiście kudłaty Buzz Osborne, w Firleju występujący z przezroczystą gitarą, w habicie w kolorowe zwierzątka, z kołnierzem przypominającym ortopedyczny. Nie ma się co dziwić, że już od pierwszych utworów - "Roman Bird Dog" i poprzedzającej go krótszej wersji intra "Hung Bunny" - po twarzy spływał mu pot. Basiście Coady'emu Willisowi przegrzanie nie groziło - włosy spiął sobie na czubku głowy, a swoim lekkim strojem przywodził mi na myśl osobistość z indyjskiego dworu. Nóg nie krępowali się odsłonić również perkusiści - będący drugą podporą zespołu Dale Crover i jego młodszy kolega Jared Warren. Oni z kolei wyglądali jak dobosze podczas parady z okazji staroangielskiego święta. Wszyscy czterej wyposażyli się w mikrofony, przy czym perkusiści korzystali z zakładanych na głowę. Oni też rozpoczęli występ, na który w większości złożyły się grane bez przerw - a więc i bez konferansjerki, i bez czasu na długie oklaski - jednorodne stylistycznie kawałki. Nie oznacza to, że koncert był monotonny. To, co Melvins potrafi skupić w trzyminutowym utworze, przeciętna kapela rozłożyłaby na pół albumu i uzupełniła zapchajdziurami.
Pierwsza, chociaż niekoniecznie zamierzona, interakcja z widzami nastąpiła podczas otwierającego ostatni, zeszłoroczny, zatytułowany "The Bride Screamed Murder" album Melvins utwór "The Water Glass", kiedy to perkusiści uderzali pałeczką o pałeczkę, co zachęciło publiczność do klaskania w ten sam rytm. Po bloku idących jak burza kawałków "Evil New War God", "AMAZON", "The Talking Horse" i "It's Shoved", przyszła pora na wytchnienie przy "Lizzy". Ponieważ nie jestem miłośnikiem tego przeboju, w spokojniejszych fragmentach starałem się wychwycić ułamki sekund różnicy w grze obu perkusistów - przez większość koncertu synchroniczną, dzięki czemu każde uderzenie nabierało podwójnej mocy, co było słyszalne. Jakieś minimalne niezgranie też dawało się od czasu do czasu wyłapać, ale to akurat drobiazg. Ważne, że minęło zaledwie pół godziny koncertu, na którym nie było supportu, a publiczność już była zdrowo rozkręcona. Pojawili się w tym czasie nawet bodysurferzy, których Willis odprowadzał wzrokiem z rąk widzów do fosy.
Po "The Kicking Machine" i "Billy Fish" King Buzzo wreszcie przemówił. Przedstawił kolejno siebie, Coady'ego, Dale'a i Jareda, do imienia każdego muzyka dodając informację, że gra on w Melvins. Następnie zapowiedział "Up The Dumper". Na ten najweselszy w zestawie, punkowy kawałek, jeden z widzów zareagował całkiem humorystycznie - nad głowami zgromadzonych przed sceną pojawił się płomyk zapalniczki. Od wzruszeń odpoczęliśmy przy "Electric Flower", "Queen", "At The Stake" i "Copache".
Mojego faworyta - "A History Of Bad Men" - poprzedziło "Spread Eagle Beagle", czyli solówki perkusistów. Zaczęli powoli, od pojedynczych uderzeń. Gdy już się rozpędzili, Crover wstał i zasalutował koledze. Po około minucie się zmienili - to starszy perkusista się popisywał, a dłoń do czoła przystawiał Warren. Wcześniej dawało się zauważyć, że obaj muzycy utrzymują kontakt wzrokowy, ale dopiero podczas tego kawałka ich współpraca stała się taka słyszalna - właśnie wtedy, gdy jeden z nich przestawał grać albo do gry wracał, a płynność utworu na tym nie cierpiała.
Osborne i Willis wrócili wkrótce na scenę, ale już nie na długo. Po wykonaniu "Ligature", "The Bit" i "Shevil" Buzz znowu wyszedł, basista natomiast ukląkł, by bawić się przystawkami. Wkrótce również Crover zajął się elektroniką, a Willis zaczął śpiewać. W końcu Warren zostawił ich samych, a po paru minutach emitowania awangardowych, chociaż spokojnych, dźwięków oni także udali się za kulisy.
Na koniec puszczono nam musicalowe "There's No Business Like Show Business". Owe "there's no biz" zamieniłbym na mieszankę językową "there's no bis", bowiem wywoływany zespół nic więcej nie zagrał. Ja akurat byłem i tak zadowolony - zobaczyłem przecież legendę. Początkowo uznałem, że mimo braku bisu tłum też się porządnie zabawił, o czym świadczyły chociażby znalezione po jego rozstąpieniu się i włączeniu świateł krople krwi na podłodze, ślad prowadzący od środka niedawnego młyna w stronę toalet. Usłyszałem jednak inne głosy - ludzi, którzy przejechali kawał Polski (albo przynajmniej 150 km w linii prostej), by usłyszeć tylko 90 minut muzyki, i to ze źle nagłośnioną gitarą. Tego ostatniego niedociągnięcia osobiście nie zauważyłem - chociaż brzmienie faktycznie było generalnie basowe - pozostaję więc przy swoim podsumowaniu: może nie wystarczająco długo, ale żywioł był!
Z koncertu wyniosłem wrażenie pozytywne. Mam niestety świadomość, że mogło być lepiej. Obawiam się, że być może kiedyś, jeśli jakimś cudem zobaczę jeszcze Melvins, stwierdzę, że nawet powinno być lepiej. Te rozważania wrzucam jednak do szufladki z bezproduktywnym gdybaniem. Na razie po prostu cieszę się z tego, co przeżyłem.