Po przesłuchaniu nowego albumu Nosowskiej zacząłem się nawracać na twórczość artystki. Przez lata trochę się kobieta zmieniła. W jej tekstach dostrzegam teraz jeszcze większą dojrzałość i coś jak poczucie spełnienia. Zdaje się też zwracać większą uwagę na naturę i płynący z niej spokój. Muzyka nastrojem dobrze się w tę tematykę wpisuje, więc - chociaż "8" na kolana mnie nie powaliło - poczułem potrzebę wybrania się na koncert i sprawdzenia, jak Kaśka prezentuje się na żywo bez zespołu, z którym zdobyła sławę.
Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy. Zaraz potem usłyszeliśmy również wokalistkę, ale było to tylko odtworzone z płyty "Rozszczep". Dłużyło mi się to mroczne intro. Na szczęście w połowie do dźwięku dołączyły wizualizacje. Przez większość występu dość psychodeliczne, zawsze kolorowe, wyświetlane były z trzech projektorów na firanki, które rozwieszono między zespołem a publicznością, a także przed i za perkusistą. Nie zrezygnowano przy tym z tradycyjnych świateł, chociaż oczywiście ograniczono ich użycie. Efekt dawało to naprawdę dobry, zdecydowanie ciekawszy niż tradycyjne wyświetlanie filmiku na ekran za muzykami. Przede wszystkim takie wizualizacje bardziej rzucają się w oczy - po występie o wiele trudniej jest stwierdzić, że się ich nie pamięta. Cieszy fakt, że ktoś na polskiej scenie ma tyle pomysłowości i ochotę na realizację takich projektów.Po dołączeniu Nosowskiej do kolegów i wykonaniu już na żywo "Czasu" wokalistka oznajmiła, że sławi nasze miasto w całej Polsce. Jako wieloletniemu bywalcowi koncertów takie gadki mocno mi już spowszedniały i coraz poważniej myślę o przeniesieniu się z Wrocławia gdziekolwiek indziej, żeby odczuć różnicę - bo naprawdę nie wiem, czy wierzyć w coś, co słyszę czasami nawet po parę razy w miesiącu. Faktem jest jednak, że publiczność zgromadziła się licznie i żywo reagowała. Spodziewałem się, że przyjdzie trochę mniej ludzi, tymczasem zastałem sytuację porównywalną z koncertami Hey. Oczywiście mogę to łatwo wytłumaczyć twierdzeniem, że przeciętny słuchacz nie zauważa stylistycznej różnicy między kapelą z czołówki polskiego rocka a solowymi poczynaniami jej wokalistki, ale najważniejsze i tak pozostaną dobre piosenki, a te nie są zależne od gatunkowych łatek. Tu się jednak muszę przyznać, że mnie akurat materiał wciąż nie mógł wciągnąć. Nie zrobiło tego również "Ulala" ani "Ziarno", w którym podskakujący w miejscu, dodatkowy perkusista, uderzając pałeczką o pałeczkę, zachęcił publiczność do klaskania. Coś jednak w tym ostatnim moją uwagę przykuło. Nosowska, którą dobrze znam z tego, że przez cały występ stoi tylko przy mikrofonie, pod koniec utworu rozbujała się do tego stopnia, że mogę uznać, że... tańczyła. To już o wiele więcej, niż się spodziewałem po wokalistce, której kontakt z publicznością ogranicza się zwykle - również tego wieczoru - do uroczego uśmiechu i słów "No, i dziękujemy bardzo" między utworami. Wiem jednak, że Kasię się kocha za co innego. Sam przecież szanuję ją za teksty i brak gwiazdorskich odpałów.
Muzycznie troszkę lepiej wypadło dla mnie dopiero "JPS" oraz "Kto?", którego riff uparcie kojarzy mi się z "White Trash" Marilyna Mansona. Niestety ten drugi utwór skopał gitarzysta, który pod koniec wspierał Nosowską wokalnie. Nie dało to najlepszego efektu. Może lepiej, że muzyk wyszedł na kilka minut - podczas "Polski" wokalistka została na scenie sama z klawiszowcem, od połowy utworu z towarzyszeniem obu perkusistów. W niewiele większym składzie wykonane zostało "Nomada" ze znowu zachęconą do klaskania publicznością. To również jeden z tych utworów, których wysłuchałem z przyjemnością, a to ze względu na mocny tekst. Szkoda, że "Pa" było dla mnie powrotem do robienia słabego wrażenia. Również "Daj spać!" wysłuchałem tylko dlatego, że zostało zagrane, chociaż to materiał na dłuższą historię. Tak, jak kiedyś Nosowska chciała rapować jak Kazik, ale efekt jej się nie podobał, więc ostatecznie do "Zoil" po prostu zaprosiła Staszewskiego, tak w tym utworze wydaje mi się naśladować Maleńczuka i... nieźle sobie radzi sama. Ponadto działo się też trochę na scenie - muzycy się rozbujali, zaś wokalistka parę razy unosiła rękę w górę. Jeśli ktoś nigdy nie widział występującej Kaśki, niech zapamięta absurdalność bijącą z tego zdania. Uniosła rękę nad głowę, a ja odnotowałem to jako godne uwagi. Nie wyśmiewam piosenkarki. Wrażenie robi zawsze pozytywne. Po prostu na scenie włącza jej się nieśmiałość i mało się rusza.
Dowiedziałem się niedawno, że Nosowska jest ambasadorką ekologicznej kampanii „Natura 2000. Poczuj to!”. Zastanawiałem się, czy podczas koncertu zostanie to jakoś zaznaczone. Bezpośrednich nawiązań nie było, a za najbliższy tematycznie element należy uznać utwór zachęcający, by opuścić miasto - jak sama piosenkarka go zapowiedziała - a zatytułowany "O lesie". Towarzysząca mu wizualizacja należała do lepiej zapadających w pamięć: drzewa, paprocie - ogólnie dużo zieleni przemykającej przed naszymi oczami. Niestety znowu mnie skręcało od męskiego wokalu wspierającego. "Tętent" nie wypadł dużo lepiej.
Gdyby koncert był taki już do końca, bez zastanowienia uznałbym go za jeden z najnudniejszych, jakie ostatnio widziałem. Opinia ta stoi w jawnej sprzeczności z reakcjami publiczności, jednak moje wrażenie było właśnie takie. Główną rolę grały chwalone przeze mnie wizualizacje, jednak sam zespół, chociaż było w nim kilku ruchliwych muzyków, nijak mi z przejrzystymi ekranami nie współgrał. Trochę, jakbym oglądał sztukę złożoną z dwóch różnych bajek, których plany zostały ze sobą przemieszane. Wydaje mi się, że w przypadku braku tych dodatkowych efektów dla oka, odebrałbym występ lepiej. Na moją negatywną opinię składała się jednak również niewciągająca mnie muzyka, ale ta właśnie zmieniała swój charakter, bowiem po wykonaniu całego, choć w zmienionej kolejności, materiału z promowanego właśnie albumu "8" Nosowska udała się w rejony cięższej elektroniki. "Keskese" i "Milena" to dwa kawałki, których wysłuchałem z największą przyjemnością. Może i toporniejsze rytmicznie, ale silniej na mnie oddziaływające. "Karatetyka", "Poli D.N.O." oraz "Na całych jeziorach ty" z tekstem Agnieszki Osieckiej przeleciały mi już przez głowę jak niewiele więcej niż tło muzyczne podczas afterparty, jednak punkt kulminacyjny miał dopiero nastąpić. "Jeśli wiesz co chcę powiedzieć..." ze śpiewającą publicznością i wizualizacją przedstawiającą tłum dzieci wypadło świetnie.
W ramach 80-minutowego setu podstawowego otrzymaliśmy jeszcze tylko podziękowania i "UniSexBlues", po wybrzmieniu ostatnich dźwięków nie zapalono jednak świateł ani nie wyłączono wizualizacji. To drugie upewniło mnie w przekonaniu, że bis jest przewidziany. Złożyły się nań "Nerwy i wiktoriańscy lekarze" i "Era retuszera". Pomiędzy utworami Nosowska przedstawiła po imieniu kolegów, zaś przed opuszczeniem sceny powiedziała wesoło "Trzymajcie się. Zdrowia, szczęścia i pomyślności" - i tyle. Całe "8", sześć kawałków z "UniSexBlues" i po jednym z pozostałych albumów. Pomimo ponownego wywoływania zobaczyliśmy już tylko technicznego zbierającego instrumenty.
Pewnie wielu obecnych na koncercie widzów z moją opinią się nie zgodzi, ale naprawdę uważam występ za niezbyt przemyślany wizualnie - chociaż ze stojącą w miejscu Nosowską projekcje akurat współgrały - i za lekko nużący muzycznie. Nie wiem jeszcze, jak wytłumaczyć rozbieżność, która kilka lat temu pojawiła się między twórczością artystki, również z Hey, a moim gustem. Ona dojrzała, a ja zdziadziałem? Ona stała się jeszcze bardziej kobieca, a mnie ubyło za mało chłopięcości? Nie wiem, ale obawiam się, że Kaśka na żywo już nigdy mnie nie ruszy. Gdzieś uciekł ten pierwotny ogień. Zostały pytania bez odpowiedzi - jak w "Kto?".