Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

The Young Gods - Firlej, Wrocław (23.02.2011)

Wieczór przed koncertem w rozmowie z All Sounds Allowed dyrektor Firleja wspominał wcześniejsze występy The Young Gods w jego placówce, w tym dwa akustyczne, zagrane dzień po dniu. "Nie żebyśmy na tym zarobili" - powiedział, nie było to jednak z jego strony narzekanie. Dał jasno do zrozumienia, że zarówno on, jak i muzycy, i publiczność byli z wydarzenia zadowoleni. Od dawna wierzę w słuszność zależności: gdzie pieniądze nie grają roli, tam warto iść. A skoro w przypadku The Young Gods wielkiej nie odgrywają...
Promujący wydany kilka miesięcy temu album "Everybody Knows" Szwajcarzy wykonali na żywo prawie cały nowy materiał. W secie podstawowym usłyszeliśmy m.in. "Blooming", "Mister Sunshine", "No Land's Man", "Miles Away" i "Tenter le Grillage", którego tytuł sobie teraz podśpiewuję, co oznacza, że wróżę mu długie życie na koncertach. Niestety z wymienionych utworów tylko jemu. O pozytywnym odbiorze występu w większym stopniu decydowały bowiem starsze kompozycje. Już pierwsza z nich - "About Time" - zapadała w pamięć, chociaż akurat nie ze względów muzycznych, tylko jako starannie, chociaż bez sztuczności wyreżyserowana. We wstawce wokalista Franz Treichler dobrze wykorzystał, nie po raz ostatni zresztą, przymocowany do podstawy statywu mikrofonu reflektor - omiatał nim publiczność, powtarzając słowa "and the winner is...". Aż chciało się być tym wybrańcem. Co się stało chwilę później, wyglądało już odrobinę dziwnie. Gdy pod koniec utworu frontman potrząsnął statywem, mikrofon przeleciał nad odsłuchem i spadł ze sceny. Koledzy wokalisty najwyraźniej nie zwrócili na to większej uwagi, ten zaś po wciągnięciu utraconego urządzenia za kabel z powrotem wspomniał coś o łowieniu ryb.
Do bardziej ekscytujących fragmentów koncertu należał blok starszych utworów zaczynający się od "Everythere". Za "I'm The Drug" nie przepadam, ale za to psychodeliczna wersja "Envoyé!", z galopującymi bębnami, dopiero pod koniec w większym stopniu przypominająca oryginał, musiała sprawić nam radość. Wkrótce potem przyszło jednak smutne zaskoczenie - set podstawowy trwał tylko godzinę. Na szczęście zespół nie dał się długo wywoływać z powrotem.
Pierwszy, dwudziestominutowy bis rozpoczął się od wypowiedzianych przez wokalistę słów "dziękuję, na zdrowie" - podobno jedynych, jakie zna w naszym języku. Następnie rozbrzmiał utwór najbardziej przez firlejowską publiczność, sądząc po jej reakcji, oczekiwany - "Skinflowers". Podczas jego końcówki Treichler ponownie wykorzystał w teatralny sposób reflektor u swych stóp. Wcześniej wiele razy wkładał dłoń w snop światła, potrząsał nią, gestykulował, ale tym razem poruszał nią, jakby żyła własnym życiem i próbowała się z nami lub z nim porozumieć. Nie miało to w sobie bynajmniej nic z zabawy pacynkami, ale do rzucania na sufit cieni przypominających zwierzęta nie było daleko. Nie wyśmiewam ani w żaden sposób nie potępiam tych czysto wizualnych elementów przedstawienia, ale uważam, że The Young Gods już wystarczająco dobrze wypadało w warstwie dźwiękowej. Chociażby zagrane po "Kissing The Sun", zapowiedziane jako "Aha", industrialne "C’est Quoi C’est Ça" - świetnie się rozwijało i zapadło mi w pamięć jako jeden z najlepszych utworów w zestawie. Z kolei ostatniego utworu pierwszego bisu, jak i rozpoczynającego drugi jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Z całą pewnością koncert w ładnym stylu zakończyło "Once Again" - jeden z nielicznych kawałków z nowego albumu, które mogą wejść do setu na stałe.
Półtorej godziny muzyki - spełnione zostało chyba minimum, na które liczyliśmy. Może zabrakło zdrowia - obsługujący głównie gitarę, lecz również elektronikę i gitarę basową, a podczas niektórych utworów nieobecny na scenie Vincent Hänni wyraźnie był przeziębiony. Nie wiem, jak się zwykle prezentuje, ale podczas wrocławskiego koncertu nie zachwycał żywiołowością - w przeciwieństwie do tańczącego Treichlera. W dominującym tego wieczoru niebieskim świetle jego twarz miała za to w sobie coś demonicznego. Klawiszowca Ala Cometa również. Nawet on jednak zrobił na mnie śmieszne wrażenie, gdy podczas jednego utworu, będąc stosunkowo niezajętym, popalał nerwowo cygaretkę i zachowywał się, jakby nie za bardzo wiedział, co ze sobą zrobić - byle dotrwać do końca kawałka. Może bał się, że jakiś szalony Polak wyegzekwuje na nim zakaz palenia?
Zetknąłem się niedawno z porównanem The Young Gods do Swans. Wspólnym elementem jest na pewno to, że ich stare, studyjne nagrania brzmią nieco bardziej topornie niż w obecnych wersjach koncertowych, poza tym jednak to dwie różne bajki. Mnie się podczas koncertu przypomniało The Doors, ale to głównie ze względu na instrumenty obsługiwane przez kwartet oraz ruchliwość połączoną z lekką teatralnością Treichlera. Frontman nie ograniczał się jednak tylko do śpiewania i pełnego emocji tańca. To chwytał za tamburyn, to za gitarę... Najciekawiej wypadł, grając na gitarze akustycznej z podłączonymi efektami. The Young Gods nie pokazało się jako zespół o tradycyjnym podejściu do muzyki. Przede wszystkim bez wahania przekraczał granice między gatunkami. Nastroje zmieniały sie prawie z utworu na utwór: industrial, psychodelia, metal, apokaliptyczne disco, piosenki, nagle zaskakująca solówka gitary... Nawet perkusista Bernard Trontin brzmiał czasami jak automat, a czasami jak żywy muzyk. Nie będę próbował wytłumaczyć, jakim cudem wykonany materiał pozostał spójny.
Wieczór wypełnił nam bogactwem dźwięków o charakterystycznym klimacie zespół nie z najwyższej półki, ale naznaczony pewnym dostojeństwem. Muzycy nie wyglądali na mieniących się bogami - raczej na zwykłych, skromnych śmiertelników. Może to dlatego ich koncert nie był wybitny, a "tylko" świetny.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły