O Europejskim Kongresie Kultury we Wrocławiu mówi się sporo, w tym niemało niepochlebnego. Nie chodzi mi przy tym o relacje z wydarzeń, lecz o krytykę samej idei. Niejeden redaktor zasugerował już niski poziom kultury na kongresie, wziął się za niego od strony polityki, najczęściej natomiast wspominano o pieniądzach podatników - oczywiście wyrzuconych w błoto. W związku z tym powinienem ostrzec, że moja relacja z najbardziej gitarowego bloku koncertowego na EKK może zawierać pozamuzyczne treści podprogowe i wzywać do działalności na niekorzyść ojczyzny. Nie wiem, w którym akapicie szczególnie, ale przecież jestem tylko prostym melomanem.
Jednym z cykli składających się na Europejski Kongres Kultury było firmowane przez Artura Rojka "Scary Monsters and Super Creeps". Na parkingu Instytutu Automatyki Systemów Energetycznych odbyły się trzy razy po trzy występy. Ostatni dzień przebiegł pod hasłem "ciężkie brzmienia - prezentacja projektów z pogranicza krautrocka i metalu", co trochę zmylało, bowiem już pierwsza w tym zestawie Anika z metalem nie ma nic wspólnego, natomiast jej związek z krautrockiem jest właśnie typu granicznego. Blondynka ze swoim opartym o skład BEAK> zespołem nawiązywała do muzyki sprzed dziesięcioleci wyraźnie jak Moloko, z tym że stylistycznie poruszała się głównie po zimnej fali. Większość wykonanych utworów została skonstruowana na zasadzie: sekcja rytmiczna stara się zahipnotyzować publiczność uparcie powtarzanym motywem, pozostałe instrumenty dodają magii i lekkości, a nad wszystkim góruje wyzwolony, odrywający się od narzucanych przez perkusję podziałów głos wokalistki. Niezależnie od charakteru muzyki - czasami bardziej psychodelicznej, czasami lekko dziecięcej - Anika swoim śpiewem, wyrazem twarzy i niewielką ruchliwością sprawiała wrażenie, że dopadła ją skandynawska depresja. Dziwne, bo pochodzenie ma niemieckie. Usłyszeliśmy w jej wykonaniu m.in. "Masters Of War" Boba Dylana, "Love Buzz" Shocking Blue, przywodzące na myśl Świetliki "Officer Officer" z melodeklamacją różniącą się od wersji studyjnej, "Sadness Hides The Sun" z repertuaru Grety Ann oraz "He Needs Me" z aktorskiej wersji "Popeye'a", a więc głównie cudzesy. Mimo to całość zabrzmiała spójnie. Występ nie powalił na kolana, ale ciekaw jestem, jak Anika będzie wypadać na żywo po kolejnych albumach - bo na razie ma na koncie tylko jeden. Kobieta zdaje się mieć charakter, a to wystarczy, by rozbudzić we mnie nadzieję.Po dłuższej przerwie, podczas której można było obejrzeć fascynujący pojedynek Krzysztofa Pendereckiego z Aphex Twinem w Hali Stulecia oraz pokaz instalacji multimedialnej Briana Eno na fontannie na Pergoli, scenę na parkingu IASE zajęło Killl. Norwedzy zaprezentowali połączenie ekstremalnego metalu z breakcore'em, zahaczając również o industrial. W składzie znajdują dwaj rozmiłowani w staccato gitarzyści, obsługujący elektronikę basista i perkusista grający na skromnym, elektrycznym zestawie. Partie wokalne pojawiały się rzadko, jednak wykonawców miały aż trzech. Basista i jeden z gitarzystów krzyczeli i growlowali, perkusista natomiast zajmował się skrzeczeniem oraz dodawaniem efektów do głosu swojego i kolegów - co ciekawe, mogąc w tym czasie zaprzestać bębnienia, nie był to bowiem brak szczególnie odczuwalny. Do dyspozycji, podobnie jak pozostałe zespoły, Killl miało godzinę, wykorzystało jednak tylko 45 minut. Wypełniła je zabawa rytmem połączona z żywym pokazem świetlnym. Przy wejściu ostrzegano widzów, że występ nie jest przeznaczony dla epileptyków. Rzeczywiście, kolorowe, szybko się zmieniające światła razem z nietypową dla metalowej kapeli scenografią - za muzykami stanęła duża plansza w psychodelicznymi liniami łamanymi - mogły poskutkować atakiem padaczki. Na szczęście chyba nikt nie poniósł uszczerbku na zdrowiu (w przeciwieństwie do koncertu Pendereckiego, na którym ktoś zemdlał), wszyscy przeżyli, niektórzy nawet mocno. Na mnie największe wrażenie zrobiła perkusyjna solówka wspomagana elektroniką. Nie był to występ wybitny, jeszcze czegoś zabrakło, ale spodobało mi się, jak Norwegowie zatarli granice między gatunkami, w tym oczywiście mają plusa za brak przywiązania do "prawdziwie metalowego" wizerunku.
Za największą gwiazdę cyklu robił powstały czterdzieści lat temu, niemiecki - chociaż dzisiaj już międzynarodowy - Faust. Tak naprawdę to tylko do niego odnosi się użyte przez organizatora określenie krautrock. Po elektronicznym wstępie w wykonaniu Jamesa Johnstona, Geraldine Swayne oraz specjalnego gościa w postaci pewnego węgierskiego skrzypka, pierwszy z nich przysiadł na skraju sceny, by samotnie zająć nas powtarzanym w kółko gitarowym motywem. Wkrótce dołączyli do niego ze swoimi partiami pozostali muzycy, w tym perkusista Zappi Diermaier i Jean-Hervé Péron, którego wiosło było dopiero pierwszym narzędziem zniszczenia, jakie chwycił tego wieczoru w ręce. Kilkunastominutowy odlot przypomniał mi widziany w zeszłym roku koncert Swans. Ciekawe, że przed końcem występu przyszło jeszcze skojarzenie z Jarboe. Myśli te nie prześladowały mnie przez cały czas, bowiem np. następny w kolejności kawałek zakończony słowami Pérona "This is the way we feel when the summer is gone" odebrałem jako całkiem zwyczajny, postrockowy. Na ocenę było jednak wciąż za wcześnie. W "Pythagoras" Péron podszedł do dodatkowego zestawu perkusyjnego, na który składał się bęben, talerz i metalowa beczka. Na kilka minut zrobiło się bardziej plemienno-industrialnie, po czym znowu wykonane zostało coś dobrego, ale mniej zapadającego w pamięć. Od tej pory nie miało jednak już być normalnie. Skończyła się sztuka polegająca głównie na grze. Swoje szpony wyciągnęła po nas Swayne.
Żądni dodatkowych wrażeń wzrokowych otrzymywali dotąd tylko wizualizacje w postaci wyrywków filmów, utworzone chyba z myślą, by w tle przez cały czas było widać jakiegoś człowieka. Nie przyciągały uwagi. Co innego Geraldine Swayne, która wykrzyczawszy m.in. "the sun comes up" i "free your mind", chwyciła za pędzel i przez cały kolejny kawałek tworzyła wielobarwne malowidło na rozciągniętej przez dwoje kolegów, białej płachcie. Żeby było ciekawiej, nie trzymali jej oni nieruchomo, lecz nieustannie przesuwali, unosili w górę, kucali, wprowadzając do powstającego obrazu przypadkowość. Péron tymczasem zajął się drugą, usztywnioną płachtą, w której wyciął piłą łańcuchową najpierw słowa "SUN UP", a potem znowu "SUN" i kółko - zapewne właśnie słońce. Narzędzia użył również do gry - jeździł nim po talerzu i po beczce. Po zakończeniu utworu przedstawił koleżankę: "Jest malarką, jest kobietą, jest muzykiem... i jest zła". Trafnie to określił, bowiem, chociaż sama nie uzbroiła się w żaden atrybut drwala, pracownika fabryki ani zwykłego majsterkowicza, to właśnie od niej, a nie od pozostałych członków zespołu, biła demoniczna siła. Czuć ją było podczas dwóch kolejnych utworów, w których pełniła obowiązki wokalistki - co było odmianą w instrumentalnym dotychczas występie. Nawet spokojne "Invisible Mending" nabrało dalekiego od delikatności charakteru, a to dzięki Péronowi i Diermaierowi. Najpierw perkusista podszedł do dodatkowego zestawu i, jakby od niechcenia, przewrócił bęben, a statyw z talerzem zepchnął do fosy. Następnie chwycił wiertarkę, jego kolega - pilarkę tarczową i razem "zajęli się" beczką. Na stojącą tuż obok, ładnie śpiewającą Swayne leciały snopy iskier, a nawet uderzyła w nią jakaś niewielka, oderwana nagle od całości część, ona jednak odwróciła się tylko lekko, by chronić twarz, i bez przejęcia robiła swoje. Pod koniec zanurzyła nawet głowę i pół tułowia w trzymanej przez Pérona beczce, co poskutkowało dodaniem lekkiego pogłosu do wokalu. Wrocławskie All Sounds Allowed, które robi na scenie podobne rzeczy, chwali się, że jego koncerty odbywają się na granicy przepisów BHP. Chłopaki powinny zobaczyć Faust. Ten zespół najwyraźniej nie uznaje żadnych przepisów. Ciekawe, co byśmy zobaczyli, gdyby koncert potrwał dłużej. Promująca wydany w tym roku album "Something Dirty" kapela zdążyła bowiem odlecieć jeszcze w końcówce "La Sole Dorée" z paroma w kółko powtarzanymi wersami, po czym Péron został poinformowany przez obsługę, że musi kończyć. Faust grał przez 70 minut. Przekroczył czas. Najwyraźniej jednak posuwanie się daleko nie sprawia mu żadnych trudności.
Nazwa Europejskiego Kongresu Kultury brzmi poważnie. Na szczęście cykl Rojka "Scary Monsters and Super Creeps" nosił już bardziej swojski i stosowny tytuł. Z drugiej strony obcowaliśmy tego dnia właśnie z niebanalnym kawałem kultury. Niezależnie od tego, dla jak dużych mas wykonawcy brzmieli strawnie, zobaczyliśmy ludzi utalentowanych, pomysłowych, o wyzwolonych umysłach, silnych osobowościach, pchających swój muzyczny wózek do przodu. Każdy z nich na swój sposób przyciągał uwagę. Szkoda tylko, że nie grali dłużej i że ta część EKK ściągnęła tyle publiczności, że bez trudu mogłem się w dowolnej chwili przemieścić pod samą scenę. Obstawiam, że przyczyną tego drugiego był... nadmiar kultury na kongresie.