Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Swans, James Blackshaw - Firlej, Wrocław (9.12.2010)

Swans to zespół niezwykle ceniony, inspirujący i... znany przez nielicznych. Sam usłyszałem o nim po raz pierwszy dopiero niedawno, przy okazji jego powrotu. Kilkanaście lat od rozpadu okazało się bowiem, że Łabędzie nie zaśpiewały jeszcze swej ostatniej pieśni, a dziobać zamierzają wciąż lepiej, niż kruki i wrony.
James Blackshaw miał chyba za zadanie wytworzyć coś, czego Swans nie potrafiło nam dać, a co by mogło później stopniowo zniszczyć - łagodny klimat, spokój, który można zmącić byle szmerem. Za narzędzie posłużyła samotnemu, popijającemu Piasta Anglikowi gitara akustyczna o dwunastu strunach szarpanych długimi paznokciami prawej dłoni. Niezbyt skomplikowane, choć oczywiście niebanalne i nienajłatwiejsze do wykonania, kompozycje urzekły mnie swoim nastrojem do tego stopnia, że nawet przerwy między nimi odbierałem pozytywnie. Jak to możliwe? Ktoś mi kiedyś zarzucił, że muzyka, której słucham, brzmi jak orkiestra strojąca się przed koncertem. W tym przypadku odgłosy luzowanych i naciąganych między utworami strun odbierałem jak najlepszy blues znad Mississippi, grany na slide guitar. Szkoda, że usłyszeliśmy tylko trzy kawałki, a jeszcze większa szkoda, że stojący naprzeciwko Blackshawa, już podpity widz musiał wszystko zepsuć. Jego improwizowane wokalizy, początkowo zabawne, szybko stały się drażniące, zwłaszcza dla samego artysty, który po drugim utworze przemówił lekko zdenerwowany: "You can stop that. What's the point?". Po tym incydencie zapowiedział wykonanie ostatniego kawałka. Mimo to część publiczności była zdziwiona, gdy po zaledwie dwudziestu pięciu minutach Anglik schował gitarę do futerału, wstał z krzesełka i udał się za kulisy.

Jako pierwszy z członków gwiazdy wieczoru na swoim stanowisku pojawił się obsługujący instrumenty głównie perkusyjne Thor Harris. Zabawił on jednak na scenie tylko przez chwilę potrzebną, by wytworzyć za pomocą jednej z przystawek niskiego, dość jednostajnego tła dźwiękowego. Kilka minut później to samo uczynił obsługujący slide guitar, ubrany w marynarkę Christoph Hahn. Przywitany zbytecznymi - jak dał nam gestem do zrozumienia - oklaskami, wygenerował "motyw" trochę wyższy niż jego kolega i wrócił za kulisy, po drodze dowcipnie się nam kłaniając. Po kolejnych kilku minutach ujrzeliśmy Phila Puleo - perkusistę "właściwego", który urozmaicił transowe tło, uderzając miotełkami w... niestety miałem trudność z rozpoznaniem, w co bębił, gdyż większość jego instrumentarium ukryta była za wzmacniaczami. Z całą pewnością mogę natomiast stwierdzić, że Harris, który wrócił na scenę po następnym, odpowiednio długim odcinku czasu, grał młoteczkami na dzwonach rurowych. Jak wyglądał dalszy ciąg tego intra, łatwo jest odgadnąć. Do swojego instrumentu wrócił Hahn, na pozycjach ustawili się też basista Chris Pravdica i gitarzysta Norman Westberg, a każdy z nich dodawał coś od siebie do tego, co wypracowali wcześniej koledzy. Zanim oczom naszym ukazał się dowodzący swoimi pięcioma współpracownikami Michael Gira, minęło ponad dwadzieścia minut występu. Wtedy też skończył się spokój, a zaczął się pokaz o niezwykłym charakterze.
Chociaż pierwsza, pochodząca z promowanego albumu "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky", "piosenka" nosiła tytuł "No Words/No Thoughts", to słowa posiadała, nawet spisane na kartce - lider korzystał z tej pomocy we wszystkich kompozycjach setu podstawowego. Mimo to od początku czuło się, że koncert będzie w znacznej mierze instrumentalny. Napięcie wprowadzone przez długie intro wciąż narastało, a nastrój stawał się coraz bardziej chory. Gdy przyszła pora na "Your Property", na sali rządził już tylko rzadko przerywany hałas. Trudno się dziwić, gdy skład budzi skojarzenia z "podwójnym trio" King Crimson. Pewne podobieństwa z tym zespołem można znaleźć również w podejściu do muzyki, chociaż brzmieniowo wykonany materiał przywodził mi na myśl raczej ponury monumentalizm "Monotheist" Celtic Frost. Szkoda tylko, że nagłośnienie tak odbiegało od ideału. Często zdarzało się, że musiałem mocno wysilić słuch, by dotarła do mnie partia instrumentu, który w danej chwili najwyraźniej miał wyjść na pierwszy plan. Tak było m.in. z gongiem - obawiam się, że gdy Harris weń walił, dokładnie słyszał to tylko siedzący po jego drugiej stronie dźwiękowiec.
Fragment koncertu, który na pewno wielu widzów zapamięta najlepiej, to wstawka w "Sex, God, Sex", podczas której Gira opętańczo powtarzał słowa "Praise the Lord, Jesus Christ, come down". Wokalista partii a cappella miał więcej, jednak tylko tę wykonał z taką pasją. Pozostałe miały w sobie coś poetyckiego, chociaż równocześnie brakowało mi w nich głębi, którą posiadały w nagraniach studyjnych. Większe wrażenie lider zespołu robił na mnie jako muzyk. Nie chodzi mi tu o samą grę na gitarze, lecz o wyobraźnię, świetnie widoczną chociażby podczas rozbudowanego "Jim", w trakcie którego Gira nie tylko ssał kciuk, ale i z dużym ładunkiem emocji improwizował w duecie z Hahnem. Właściwie nie powinienem nazywać tego duetem, bo chociaż właśnie ten muzyk wydawał się "najrówniejszym" partnerem dla lidera - takim, który może bez strachu przed zostaniem ukaranym przerwać grę, by odciąć obcążkami zerwaną strunę - to i tak niełatwy do zadowolenia Gira dyrygował nim, podobnie jak pozostałymi członkami zespołu. Współpracę tego typu można było zaobserwować często również między nim a Puleo. Najbardziej samodzielny wydawał się Pravdica, jakby pogrążony we własnym transie, często odwrócony do nas tyłem, jednak i on wyglądał przez chwilę jak sługa uniżony, gdy pod koniec jego solowej partii na drumli lider połozył mu rękę na ramieniu. Najsłabsze natomiast wrażenie robił Westberg - stojący lekko z boku, nieszalejący, jakby poza widowiskiem, żujący gumę, ale bacznie obserwujący Girę.

"I Crawled" poprzedzone zostało partią Giry na harmonijce ustnej, zaś set podstawowy zwieńczyło "Eden Prison", na początku którego lider polecił widzom, żeby przestali rytmicznie klaskać. Takiego dyrygowania publicznością jeszcze nie widziałem. Frontman Swans posiada swoją wizję, której wszyscy muszą się podporządkować. Już kilka minut po wejściu na scenę uspokoił szalejącego widza, który niemal kładł się na odsłuchach, zresztą chyba tego samego, który wcześniej przeszkadzał Blackshawowi. Potrafił też pogrozić palcem (m.in. mnie), a nawet zrezygnować na chwilę ze śpiewu, by postukać w czyjąś głowę. Doskonale pasowały do tego jego sarkastyczne podziękowania dla naszej inteligencji, do których dorzucił po chwili: "I celebrate your renaissance". W tych staraniach o kulturalny odbiór wspierał go Hahn, który raz nawet posłał w publiczność nieme "Shut up" (nie jestem pewien, czy nie wzbogacone stosownym "przecinkiem" w środku). Niektórzy widzowie odpłacali za to uwagami, których wolę tu nie przytaczać. Poziom komentarzy krzyczanych pod adresem Giry i jego kolegów zostawił mi spory niesmak. W życiu nie widziałem gorszej publiczności. Mimo to lider zespołu oznajmił w końcu, że jesteśmy "alright", a raz, w przerwie między utworami, czekając aż zostanie mu przyniesione piwo, wypytywał nas o imiona. Nie zapomniał też przedstawić swoich muzyków, siebie podając za Joni Mitchell.
Ostatecznie najwięcej "dostało się" oświetleniowcowi. Gira oznajmił w pewnym momencie, że chce widzieć publiczność. Dość długo trzeba było czekać na spełnienie tego życzenia. Na domiar złego po pewnym czasie światła po bokach widowni zgasły, a ich ponowne włączenie również nie nastąpiło szybko. "Do not fuck up again" - powiedział wtedy wokalista, który, chociaż robi wrażenie bezczelnego despoty, budzi mój szacunek. Dla publiczności pod koniec koncertu był już natomiast całkiem miły i można mu wybaczyć niepoprawną mieszankę językową "Thank you, polskis". Ku mojemu zaskoczeniu po dwóch godzinach i pięciu minutach gry zespół dał się jeszcze wywołać na bis, na który wykonane zostało "Little Mouth", chyba z kilkoma dodanymi wersami. Gira to człek surowy, znerwicowany i niespokojny jak jego muzyka, jednak chyba posiada serce i czuje do tych, którzy przychodzą go zobaczyć, coś pozytywnego.
Na koniec zostało mi porównanie z występem Jarboe, który widziałem w tym samym miejscu dokładnie osiem miesięcy wcześniej. Pcha mi się uparcie na myśl, żeby o niej wspomnieć - przecież przez długie lata była partnerką Giry i drugą podporą Swans. Mimo to nie mogę napisać, że jeden z tych koncertów był lepszy od drugiego. Oba były niezwykłe, wyjątkowe, posiadały wspólne cechy, ale równocześnie były inne. Ekipa Giry to w mniejszym stopniu widowisko, a w większym mała, eksperymentująca orkiestra. Ponadto będę bronił Blackshawa, który moim zdaniem uzupełniał się ze Swans i stworzył z nimi większą całość. Razem przeprowadzili nas od spokoju do hałasu, opierając się o stosunkowo proste, niezbyt szybkie motywy przewodnie, stopniowo obudowując je coraz bardziej obłędnymi partiami.
Koncert Swans to dzieło, wobec którego trudno było pozostać obojętnym. Nie każdy je zrozumiał, nie każdemu się spodobało. Pod względem artystycznym zaliczam je bez wahania do najlepszych, jakie w tym roku widziałem. Wprawdzie lider zespołu - persona o silnym charakterze - nie pozwolił nam szaleć, ale przy odpowiedniej wrażliwości można było je odebrać jako wystarczająco intensywne przeżycie wewnętrzne. Bo chociaż to oni byli Łabędziami, odleciałem ja.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły