Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Gerda Blank i Dyse - Firlej, Wrocław (20.05.2010)

Że w rockowym zespole wystarczy perkusista i śpiewający gitarzysta, pokazało już całemu światu The White Stripes. Na zdominowanej przez kwartety scenie stanowi od tamtej pory mały ewenement. Lata później wrocławskiej publiczności zaprezentowały się dwie grupy, które nie mają na koncie kupy przebojów, ale udowadniają, że z takiego składu można wydusić znacznie więcej, niż widać w mainstreamowych mediach.
"Firlej" znowu mnie zaskoczył. Spodziewałem się, chyba jak każdy, koncertu na scenie. Zamiast tego po wejściu do dużej sali ośrodka zobaczyłem, że na potrzeby zespołów zagospodarowano część widowni. Głośniki, wzmacniacze, perkusję - wszystko rozstawiono pod zasłoniętymi oknami. Scena tymczasem pozostawała skryta za kurtyną. Nie wiem, czy dźwiękowcy testowali wcześniej takie ustawienie, ale faktem jest, że nagłośnienie pozostało dobre, chociaż w przypadku takiego skromnego instrumentarium nie jest to chyba trudne do osiągnięcia. Muzyków zaś podano nam jak na tacy - do oglądania z trzech stron, stojących z nami oko w oko. Rzadko mam okazję być tak blisko z występującym artystą, ale zawsze mnie to cieszy.

Jako pierwsi wystąpili Niemcy ubrani w koszulki w połowie czarne z krótkimi rękawkami, a w połowie białe z długimi, przy czym przyodziewek perkusisty był lustrzanym odbiciem stroju gitarzysty. Bębniarz odróżniał się jeszcze okularami, ale zdjął je już podczas pierwszego utworu, który w pełni pokazał, czego można się spodziewać przez cały, 55-minutowy występ. Kompozycją tą było "Music", w którego fragmentach a cappella panowie raz się pogubili, a raz wesołością zareagowali na wspomaganie ze strony widza. Elementów humorystycznych było jeszcze wiele. Podczas "Treppe" wokalista przerwał nagle rytmiczne dyszenie, by wytłumaczyć: "No elevator". Wkrótce potem, w przerwie między utworami perkusista zadał nam piękne pytanie: "Do you feel dobrze?". W zapowiedzi "Doccode" wokalista przedstawił nam problematykę psich odchodów na ulicach, a gdy już się przekonał, że wiemy, o co mu chodzi, oznajmił, że ten kawałek dotyczy właśnie czegoś innego. Żarty sprawiły, że trudno jest określić, czy zespół bisował, a jeśli tak, to od którego momentu. Utwór końcowy był bowiem zapowiadany kilka razy, czasami w połączeniu z przemyśleniami, czy może jednak przypadkiem nie został już zagrany przed chwilą. Wśród tych ostatnich kawałków znalazło się "Festung", według członków zespołu napisane dla nich przez "podziemnego muzyka popowego" - Michaela Jacksona. Dÿse nie zapomniało również o reklamie. Muzycy zachęcili nas do odwiedzenia sklepiku, w którym oferowali nam "najlepszy towar na świecie" (co potwierdzam - pudełka bardzo oryginalne), po czym dodali, że światem są... Chiny. Oznajmili nawet, że swoje produkty często odsyłają do fabryki, gdyż są "zbyt dobre, ale nie wystarczająco dobre".

Dÿse to jednak nie tylko wygłupy i kontakt z publicznością. To także pomysłowość i dawka awangardy. Nie będę opisywał ich pogiętej, hałaśliwej muzyki, bo tej można posłuchać w internecie. Nie pozna się jednak w pełni eksperymentalnego podejścia i twórczej wolności zespołu, jeśli się go nie zobaczy na żywo, chociażby szorowania po membranie zdjętego ze statywu bębna. Na dotyczące bisu, żartobliwe pytanie perkusisty "Za co byście zapłacili?" odpowiedziałbym więc, że za wszystko. Nie wyróżniłbym żadnego utworu - ani "Senge", ani "Rhytmus 43", w którym mieliśmy ruszać głowami, ale nie ciałami, ani "Supermachine Eye On", ani kawałka z dedykacją dla Piotra. Cały występ powalał na kolana (albo przynajmniej zginał w pół - gdy było się targanym śmiechem) i szkoda, że nie potrwał dłużej.

Nowozelandzka Gerda Blank początkowo wyróżniała się strojem wokalisty, ten jednak zdjął kamizelkę, gdy tylko zaczął się występ, który niestety nie robił już takiego wrażenia jak sztuka Dÿse. Mieszanka bluesa, indie, punk i stoner rocka, chociaż również trochę jazgotliwa, zdawała się zbyt poukładana i brakowało jej mocy. Przez pierwszą połowę 65-minutowego występu, podczas której wykonane zostały m.in. pewien utwór dla pań, "Touche" i "Devil", zespół nie zdołał mnie bardziej zainteresować. Przełomem było zapowiedziane jako piosenka popowa "Numbers". W przeciwieństwie do znanej mi wersji studyjnej, pierwsze kilka minut przyjęło formę ballady, a dopiero potem muzycy przeszli do części żywszej, zakończonej zerwaniem struny i zmianą gitary. "No Go Zone" było powrotem do bardziej przeciętnego grania, ale zaraz potem zespół pokazał, że można stworzyć ciekawy utwór w oparciu o jeden riff. Wtedy też przedstawienie przekroczyło kolejną granicę - gitarzysta wszedł między widzów. Muzyk ten stopniowo się rozkręcał (albo upijał), coraz więcej odzywał i żartował, np. że czuje się jak Courtney Love. Wyznał nam również, że lubi A-ha, po czym spytał "What's cool in Poland?", mając oczywiście na myśli popularne zespoły. Gdy usłyszał, że Gerda Blank, odpowiedział, że widzi to po liczbie osób pod sceną - ta po występie Dÿse spadła do około dziesięciu. Najwięcej dał jednak z siebie dopiero podczas ostatniego utworu - "Ghost". Wówczas wszedł ponownie między widzów, z przewieszonym przez ramię mikrofonem, którym zaraz potem szorował o struny. Przy okazji zaplątał się lekko w kable. Występ kończył, klęcząc przed perkusistą, który odłożył pałeczki i uderzał w bębny dłońmi. Ładny finisz, pasujący do aktu destrukcji... którego jednak świadkami przecież nie byliśmy.

Zastanawiam się, kiedy "Firlej" się znudzi organizowaniem koncertów mało znanych kapel dla garstek widzów. Mam nadzieję, że nigdy, bo choć Gerda Blank jest ciekawostką, o której muzyce w większości zapomnę, to okazja spotkania z taką perełką jak Dÿse jest czymś bezcennym.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły