"Nie wyobrażam sobie Japończyków grających jazz" - powiedział mi przed
koncertem kolega. Stwierdzenie to nie miało jednak wydźwięku
negatywnego. Oznaczało tylko tyle, że Azjatów trzeba zobaczyć choćby ze
zwykłej ciekawości. Bynajmniej nie dla śmiechu, bo, jak się już kiedyś
przekonałem na przykładzie japońskich metalowców z Metal Safari, za
zabawną nazwą może się kryć kawał dobrej muzy.
Jako pierwszego zobaczyliśmy i usłyszeliśmy DJ'a. Nie od razu, ale w końcu dołączył do niego Kidd vel Wojtek Cichoń - znany m.in. z Ddekombinacji raper, który korzysta z wielu środków poetyckich, a rymy wcale nie należą do najważniejszych z nich. Słowa płyną w jego przypadku inaczej niż u typowych hiphopowców. Nie wciągają słuchacza prostym rytmem. Chwytają go w zupełnie inny sposób. Otóż tu dominuje naturalność. Ma się wrażenie obcowania z człowiekiem, który właśnie w tej chwili ma coś do powiedzenia, i chce się go słuchać. Szczególnym momentem występu był fragment wykonany a cappella. Głównie ze względu na intymność, chociaż wzmianka o Azjatach wywołała na sali zrozumiały chichot, zaś tekst o Smerfetce - aplauz. Po tym popisie Kidd, który wcześniej robił sobie kilka przerw, żeby kucnąć przy koledze i napić się wody mineralnej, opuścił scenę, zostawiając DJ'a samego. Wkrótce potem wrócił, ale już tylko po to, by przedstawić duet i zakończyć występ. Trwał on tylko dwadzieścia minut. Mnie było mało. Na co dzień jestem miłośnikiem innej muzyki niż hip hop, ale wiem, że są w nim nurty i artyści godni uwagi i inteligentni, a Wojtek Cichoń właśnie do takich należy.Guantanamo Party Program zagrało prawie dwa razy dłużej od poprzednika i dało z siebie w tym czasie wszystko. Deski "Firleja" od kilku lat są bardzo gościnne dla kapel inspirujących się m.in. Neurosis. Nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bowiem wokalista GPP wielokrotnie na nich klękał, opierał się o nie rękami i chylił do nich czoła. Z całym szacunkiem dla zespołu, bo jego występ bardzo mi się podobał, na sali nie było chyba nikogo, kogo muzyka porwałaby bardziej niż gardłowego. Jeśli ktoś nazywa Iggy'ego Popa przykładem nieleczonego ADHD, to mało jeszcze widział. Prędkość i beztroska, z jakimi wierzga Darek, czynią go żywym klasykiem gatunku. Z muzyką natomiast, obojętnie, czy frontman znajdował się między kolegami, czy w fosie, współgrało to doskonale. Ktoś z publiczności żartobliwie poprosił, żeby zagrali coś Slayera albo Sepultury. Według mnie taki kower zepsułby cały występ. Wykonane utwory, w tym "Samotność", "Na końcu świata" oraz nowość, która może trafi na kolejne wydawnictwo zespołu, miały w sobie fantastyczny ładunek emocji, co doskonale wyrażał całym swoim ciałem wokalista - chociaż należy podkreślić, że również jego koledzy nie powstrzymywali się od gwałtownych ruchów - i czemu pomogło dobre nagłośnienie. Fanom takiej muzyki radzę więc kupić debiutancki album Guantanamo Party Program i czekać na więcej.
Mouse On The Keys zaskoczyło mnie składem. Okazało się bowiem, że ów tercet jest czteroosobowy. Nadprogramowy członek zespołu obsługiwał laptopa i trąbkę. Pozostałymi byli - zgodnie z zapowiedziami: perkusista i dwaj klawiszowcy. Wszyscy wykazali się poczuciem humoru, szczególnie podczas przedstawiania zespołu. Wtedy to perkusista "skreczował" talerzem, zaś jeden z klawiszowców, ten bez zarostu, zrobił striptiz... a przynajmniej go zaczął, bo ograniczył się do ostentacyjnego zrzucenia z siebie marynarki i rozpięcia kilku guzików koszuli. Obaj muzycy pod koniec koncertu posunęli się też do wyczynów kaskaderskich - podskakiwania na swoich krzesełkach. Nie do przebicia była jednak akcja perkusisty po, jeśli dobrze zrozumiałem, awarii statywu hi-hata. W przerwie między utworami muzyk pobiegł z barbarzyńskim okrzykiem na kilka minut za kulisy, trzymając uszkodzony sprzęt obiema rękami, nad głową. Powrót wyglądał tak samo, bardziej dziko niż triumfalnie. Pierwszy z klawiszowców zapewnił za to efektowny finał koncertu. Wziął wówczas w ręce jeden z reflektorów, by skierować jego światło na kolegów i na nas. Drugi klawiszowiec był spokojniejszy. Nie przemieszczał się na scenie, za to najwięcej do nas mówił. Nie tylko zachęcał do kupowania zespołowych "things" w sklepiku, ale też popisał się całkiem poprawną polszczyzną, szczególnie zwrotami "kochamy was" i... "Scheiße". Z naszej strony mógł liczyć na "koniciła". Publiczności to przedstawienie tak się podobało, że dwukrotnie wywołała zespół na bis. Oczywiście sama muzyka - m.in. "Spectres De Mouse", "A Sad Little Town", "Dirty Realism", "Soil" i "The Arctic Fox" - też nie pozostawiała nic do życzenia. Nie widuję jazzowych zespołów w takim stopniu korzystających z syntezatorów, jednak muzyki Myszy Na Klawiszach nie czyni to ubogą ani sztuczną. Przeciwnie. Jest raczej tradycyjna, chociaż równocześnie nie przesadnie grzeczna oraz pełna życia i radości. Było to w przyjemny sposób wykorzystane 70 minut. Chętnie spędzę kiedyś z Japończykami kolejną godzinkę z hakiem.
Nie wiem, dlaczego jednoosobowy projekt Rekombinacja albo, jeśli ktoś woli, druga połowa Ddekombinacji, zagrał jako ostatni, ale sytuacja wyglądała komicznie. Po skierowanych do podwładnego, nieznoszących sprzeciwu słowach szefa "Firleja" "Odpalaj pana", muzyk zasiadł przy stole, za laptopem i konsoletką, i zaczął występ. Obsługa tymczasem nadal znosiła ze sceny sprzęt Mouse On The Keys... Zabawnie miała się też sprawa z publicznością, która w większości opuściła już salę. W efekcie wrocławski breakcore'owiec zagrał dla małej grupki, chyba w sporej części składającej się z jego znajomych. Tak też się zachowywał. Półgodzinny set opisać można krótko: świetna, połamana rytmicznie, intensywna muzyka elektroniczna, z "odgłosami gębowymi" wydawanymi przez artystę w pauzach. Po pierwszych kilkunastu, może dwudziestu minutach, po żartobliwiej prośbie kogoś z publiczności o balladę, muzyk spowolnił kilka dźwięków. Było to ciekawe, chociaż zabrzmiało bardziej jak eksperyment, niż coś przemyślanego wcześniej. Wkrótce potem, po kilku zapytaniach "Ile już gram?", artysta oznajmił, że brakuje mu już weny. Nie dziwię się. Przez cały występ się uśmiechał, ale dla mnie była to komedia w złym znaczeniu. Muzyka Rekombinacji rozruszałaby mnie na dobrej dyskotece - takiej preferującej ambitną muzykę, nie przeboje i łupankę. A jaka była jej oprawa w "Firleju"? Nijaka. Jednostajne oświetlenie, brak wizualizacji - z tych korzystał tylko Wojtek Cichoń i Mouse On The Keys - a do tego pustawo przed sceną. Chcę zobaczyć Rekombinację jeszcze raz, ale nie w takich warunkach. Jeśli ściągnę sobie jej muzykę z internetu i "odpalę" rano do śniadania, będzie to wyglądało godniej. Na pewno nie tak śmiesznie.
Chociaż artyści, którzy wystąpili tego wieczoru w "Firleju", reprezentują różne gatunki muzyczne, ich dobór uważam za świetny. Każdy z wykonawców był na swój sposób dynamiczny i wszystkich chciałbym zobaczyć ponownie. GPP i Mysz - bo mnie zadowoliły, zaś Wojtka i Rekombinację - bo mogliby mnie zadowolić, ale zostawili niedosyt... chociaż to nie ich wina.
www.darkplanet.pl/gallery/photo/89224