Na ten koncert czekałem od dłuższego czasu i wiązałem z nim spore nadzieje. W końcu na jednej scenie miały stanąć wyśmienite w swoim gatunku zespoły. Każdy jeden zdążył już zdobyć sporą popularność, a ich muzyka jest tak wyjątkowa i odmienna, jak szerokości geograficzne krajów, z których pochodzą.
W końcu nadszedł 4. grudnia, śnieżny i mroźny zimowy dzień sugerował wielkie opóźnienia na kolei, jednakże pociągi kursowały jedynie z minimalnym opóźnieniem. Po dotarciu do Warszawy Centralnej i małych problemach w znalezieniu klubu... udało się! Całkiem miły pan ochroniarz wpuścił nas do środka, a pierwsze na co można było zwrócić uwagę to klawiszowiec STS, Alexi Munter siedzący przy barze oraz... PUSTKI! Do koncertu pozostawało ledwie pół godziny, a miłośników doomowych brzmień można było policzyć na palcach.I oto stała się następna niespotykana rzecz. 3 minuty przed planowanym rozpoczęciem koncertu na scenę weszli i zaczęli grać chłopaki z Mar De Grises. Nie znam wszystkich utworów tego zespołu, lecz trzeba przyznać, że występ był interesujący, a sam zespół starał się wypaść profesjonalnie i przekonująco. Ucieszyłem się, gdy przy trzecim, bądź czwartym numerze poleciał "Recklessness". Jak dla mnie cudeńko gatunku. Chillijczycy skończyli ostatecznie grać po około 40 minutach.
Niedługo później pojawił się Solstafir z Islandii. Zaczęło się nieźle. Na początek zagrali tytułowy utwór z ostatniej płyty - "Köld". Wraz z początkiem następnego utworu, "Pale Rider" wpadłem w stan euforii, po czym niemal całkowicie pogrążyłem się w transie przy trzecim utworze -"Ritual Of Fire". Utwór został wykonany w całości, ze wszystkimi solówkami i przejściami, podczas których członkowie zespołu popijali raz po raz wysokoprocentowe trunki. Po chwili wszyscy odłożyli instrumenty i zeszli ze sceny. Stałem oniemiały po genialnym występie i niesamowitym głosie Aðalbjörna, ale nie mogłem uwierzyć, że grali tylko 30 minut. Jak to?! Zespół, na który głównie przyjechałem? Trudno... może następnym razem.
Trochę dłużej kazali czekać na siebie chłopacy ze Swallow the Sun, co wynagrodzili wszystkim pozostałym w klubie, grając największe hity i najbardziej znane utwory ze wszystkich płyt wydanych przez zespół (m.in Hold This Woe, The Giant, These Hours Of Despair czy Swallow). Mankamentem były ledwo słyszalne klawisze przez niemal cały koncert. Publika również była dość niemrawa i rozkręciła się dopiero pod koniec koncertu, gdzie po ostatnim utworze udało się zmusić Finów do powrotu na scenę, aby zagrali jeszcze dwa numery.
Na pewno miłym elementem dla wszystkich fanów zespołów grających tego dnia w Warszawie, była możliwość spotkania w klubie i porozmawiania niemal z każdym z muzyków, a dość szeroki asortyment sklepiku z oficjalnymi rzeczami dodatkowo uszczęśliwił nie jednego obecnego na tym wydarzeniu.