"Majówka - tylko we Wrocławiu", "obowiązkowy przystanek dla wszystkich
fanów rocka" - tego typu slogany na portalach muzycznych od kilku
tygodni starały się dać mi do zrozumienia, że mieszkam w jedynym mieście
w Polsce, które ma coś do zaoferowania melomanom. Faktycznie, wybór był
niemały, a wśród reklamowanych atrakcji znalazł się jeden z
najbardziej, od lat wyczekiwanych przeze mnie koncertów - w ramach "The
Spring Session Festival Tour 2010" do naszego kraju zawitał dawno w nim
niewidziany Chris Barnes z zespołem Six Feet Under.
Arcadia rozpoczęła swój występ równo o 17 - zgodnie z rozwieszonymi po całym klubie rozpiskami. Nie dziwi mnie ani trochę, że o tej porze pod sceną było jeszcze pustawo, zaskoczyła mnie za to panująca już dość wysoka temperatura. Spodziewałem się, że za kilka godzin zrobi się naprawdę gorąco. Tymczasem jednak miałem do obejrzenia pierwszego z długiej listy rozgrzewaczy. Przyznaję, że zmylony akcentem i ubraniem (koszulką Dereka Fishera z L.A. Lakers) wokalisty wziąłem muzyków za chłopaków z amerykańskiego podwórka. Dopiero później skojarzyłem jego angielszczyznę z filmami o mafii. Włoska kapela promująca album "Roy Philip Nohl" wykonała dla nas m.in. utwór "Deviated". Jej hardcore'u z dodatkami słuchało się przyjemnie, ale zdaje się, że wypadł mi drugim uchem, nie pozostawiając w mózgu żadnych śladów. Trochę lepiej rzecz się miała wizualnie. Basista wyróżniał się tylko sześcioma strunami swojego instrumentu, ale wyposażony w siedem strun gitarzysta potrafił dodatkowo zwrócić na siebie uwagę rozkrokiem. Perkusista Arcadii był za to jedynym tego wieczoru, o którym mogę napisać, że zrobił coś więcej, niż tylko bębnił, albowiem w finałowym utworze fragment wykonał na stojąco, po czym przez chwilę "dyrygował" pałeczkami. Czwarty członek zespołu, czyli wspomniany już wokalista z dredami, zachęcał nas do kupowania płyt zespołu, mimo częstych oklasków wątpię jednak, by ktokolwiek się skusił. W sklepiku zresztą znalazłem "coś" ciekawszego - Paula Speckmanna, który dla mnie jest legendą death metalu porównywalną z Six Feet Under i nikim innym obecnym w klubie. Widziałem go po raz drugi w życiu i znowu w tej samej funkcji. Poprzednim razem kolega był zszokowany, gdy zobaczył wokalistę Master "na szmatach". Ja zaczynam się już przyzwyczajać.Kolejny support pochodził z, jak to określiła wokalistka, "France - lesbian country". Drobna gardłowa Bad Tripes, na oko Metyska, zwracała uwagę, czym tylko się dało: zadziornym śpiewem w ojczystym języku, zabawną, niecenzuralną konferansjerką, ostrym spojrzeniem, a przede wszystkim rozciągniętą, postrzępioną koszulką - białą, z czerwonymi plamami, początkowo ukrytą pod podobnie "ozdobionym" fartuchem pielęgniarki, zrzuconym na deski sceny po kilku pierwszych minutach występu. Również bluzka basistki pokryta była "krwią", wyraźnie już jednak spraną. Leworęczna instrumentalistka w krótkiej spódniczce, z gitarą zawieszoną na pasku z napisem "POLICE LINE DO NOT CROSS" nie była taka agresywna jak koleżanka i więcej tuliła się do pozostałych członków zespołu. Takich drobnych pieszczot oglądać mogliśmy więcej, np. brodatego gitarzystę czochrającego wokalistkę. Półnagi jak obsługujący drugie wiosło, szczupły, przez pół występu w czapce, chyba Mulat, uczestniczył w ruchu na scenie, którego żaden zespół nie pokazał więcej. To zamiany miejscami, to maszerująca w miejscu wokalistka... Bad Tripes było tego wieczoru największą gratką dla fotografów. Szkoda, że publiczność raczej nie doceniła przedstawienia i nie klaskała zbyt chętnie. Za główną tego przyczynę uważam nie rozmiar biustu wokalistki - chociaż niektórzy widzowie głośno wyrazili swoje rozczarowanie nim - lecz to, że kapela zbytnio odstawała stylistycznie od pozostałych. Polscy metalowcy są stosunkowo "prawdziwi", więc nie mógł do nich trafić industrial z wokalem w stylu punkowej Edith Piaf i z keyboardem, a raz nawet jakby katarynką z playbacku. Przynajmniej dali się rozbawić odzywkami wokalistki typu "Potrzebujemy pieniędzy na kokainę, marihuanę i dziwki" - w ramach zachęcania nas do zakupu debiutanckiego albumu grupy pt. "Phase Terminale".
Nie wiem, dlaczego we Wrocławiu nie zagrało blackmetalowe Fairytale Abuse. Wydaje się, że zanosiło się na to od dłuższego czasu, skoro na liście koncertów na witrynie MySpace zespołu przy dacie 3 maja wciąż jest podane nieokreślone miasto w Czechach. Zamiast Duńczyków wystąpili Austriacy z Lost Dreams (według ich stronki Wrocław znajduje się w warmińsko-mazurskim). Był to pierwszy deathmetalowy (choć nie do końca, bo skażony lżejszą stylistyką) akcent tego wieczoru, co zaowocowało wreszcie kilkoma headbangerami pod sceną. Z czasem zgromadzenie to urosło, a popijający piwo wokalista zapraszał bliżej jeszcze kolejne osoby. Swoją drogą śmieszył mnie jego typ konferansjerki - prowadził ją normalnym głosem, ale tytuły utworów growlował. Zespół chciał chyba zadbać o odpowiedni nastrój występu, tylko że zastosował głównie standardowe chwyty - m.in. postawił na scenie dwie plansze oraz puścił intro i outro. Co do odegranego materiału, to skupił się przede wszystkim na swoim ostatnim albumie - "Wage Of Disgrace", usłyszeliśmy więc m.in. "Living In The Mass", "Fear Me" z klawiszami z playbacku, "Wage Of Disgrace", "Death Machines" i "Lies". Na rozgrzewkę zagrany został jeszcze riff z "Beat It" Micheala Jacksona i to mi się w ich występie podobało najbardziej. Grali bowiem jedynie w miarę przyjemnie, bez rewelacji.
Również Francuzi z Mindlag Project w ramach przygotowań wykonali fragment cudzego utworu. Konkretnie: wspierający swym gardłem głównego wokalistę gitarzysta zaśpiewał początek "War Pigs" Black Sabbath. Zabrzmiało to fatalnie. Rzadko słyszę partie wokalne gorsze niż te, które podczas występu wykonał on. Początkowo miałem jeszcze nadzieję na coś ciekawego, szczególnie zaciekawiła mnie elektryczna wiolonczela, ostatecznie jednak szybko się znudziłem. Niby że Mindlag Project gra death metal, ale ich muzyka zdawała mi się bliżej nieokreślona i zupełnie mnie nie wciągała. Również wizualnie robili wrażenie stylistycznej mieszanki - prawie każdy muzyk jakby z innej bajki: kilku thrashmetalowców, normalny wiolonczelista, wokalista w czarnym płaszczu kojarzący się z mistrzem horroru Robem Zombiem... Było więc w tym występie wiele. Zabrakło tylko jaj. Zmęczyli mnie. Nie obejrzałem występu w całości.
Chociaż moje znużenie i brak zainteresowania prezentowaną muzyką niebezpiecznie urosły, In Slumber zdołało się tej apatii oprzeć. W klubie wreszcie zabrzmiał prawdziwy death metal. Tu już nie miałem się do czego przyczepić. Mógłbym jedynie życzyć sobie, żeby występ był bardziej wciągający, ale i tak uważam, że był równie dobry jak show Bad Tripes. Austriacy łatwo złapali kontakt z publicznością, m.in. bez problemu sprawiali, że pokazywała różki. Do najbardziej poruszonych należy zaliczyć tego, który krzyczał "Napierdalać!", czym wywołał rozbawienie reszty, oraz tego, który wszedł na scenę, by machać głową z zespołem, jednak został z niej szybko wyproszony przez ochronę. Materiał, w tym "Scars: Incomplete", wyraźnie przypadł zgromadzonym metalowcom do gustu. Szkoda, że nie było więcej takich supportów.
Pierwsze pięć kapel miało do wykorzystania po pół godziny. Illdisposed dostało do dyspozycji 45 minut. Rozpoczęło je dawką melodii przebijającą materiały wszystkich poprzedników, co powinno mnie zniechęcić, jednak szybko przekonałem się, że Duńczycy wypadają na żywo znakomicie, a ich death metal świetnie nadaje się do zabawy pod sceną. Zabrzmiały m.in. "Just Come And Get Me", "Weak Is Your God" i "There's Something Rotten..." z nazwą kraju zmienioną na "Poland". Nie samą jednak muzyką zespół mnie kupił. Jak żaden inny tego wieczoru potrafił nawiązać kontakt z publicznością, naprawdę bawić się razem z nią. Widz, który znowu wbiegł na scenę, tym razem został protekcyjnie - żeby ochrona się nie zbliżała - objęty przez wokalistę i przez chwilę machali głowami we dwóch. Również jeden z wiosłowych uczynił miły gest, wręczając dziewczynie pod sceną puszkę piwa. Polska publiczność na pewno się zespołowi spodobała, ale i swoją ojczyznę musi lubić. Narodowość zamanifestował wyraźniej niż pozostałe kapele - wzór na jednej z gitar przedstawiał duńską flagę. Może wreszcie zapadną mi głęboko w pamięć inni duńscy muzycy niż Lars Ulrich.
Po występie Illdisposed nastąpiła pierwsza dłuższa przerwa. Na pozór wszystko szło zgodnie z planem, jednak w rzeczywistości zaoszczędzono trochę czasu. Może supporty grały minimalnie krócej, a może w przerwach technicznych ekipa wykazała się nadmierną sprawnością. Mimo to Six Feet Under rozpoczęło swój występ dopiero o wyznaczonej godzinie. Możliwe nawet, że odrobinę później - przez to, że jeden z podpitych, zniecierpliwionych fanów wepchnął innego na scenę. Ochroniarze zainterweniowali natychmiast - m.in. ustawili przesunięte odsłuchy z powrotem na swoje miejsca i ostrzegli, że każdego, kto wejdzie na scenę podczas występu, usuną z klubu. Ostatecznie nie było aż tak źle. Jako pierwszy złamał zakaz widz, który robił to już tego wieczoru kilka razy. Tym razem jednak nie czekał, aż dopadnie go ochrona, i rzucił się na ręce publiczności. W jego ślady poszli wkrótce następni. Tu należałoby spytać, dlaczego w "Strefie W-Z" już od ponad pół roku nie widziałem fosy. Bliskość zespołu to oczywiście rzecz bezcenna, ale bezpieczeństwo wyraźnie przez to spadło. Zapewniam, że nie ja jeden nie lubię lądować tułowiem na odsłuchach i być jeszcze przy tym przygniatanym przez innych. Barierki są lepszym oparciem.
Występ zaczął się od "The Day The Dead Walked" i od razu odczułem rozczarowanie. Prawie zupełnie nie słyszałem Chrisa Barnesa, jednak chyba tylko dlatego, że stałem przy samej scenie, a muzycy, jeśli dobrze zrozumiałem, nie chcieli wokalisty w odsłuchach. Szczęśliwi więc ci, którzy nie zbliżali się zanadto do zespołu. Ja miałem przez to problemy z rozróżnieniem utworów. Nie mam wątpliwości co do tego, że jednym z pierwszych kawałków było "Revenge Of The Zombie", ale czy usłyszałem również m.in. "Rest In Pieces", "Feasting On The Blood Of The Insane" i "No Warning Shot" - nie dam głowy. Znowu bardziej znajomo zrobiło się dopiero pod koniec, gdy po odegranym jakby z nudów przez perkusistę i gitarzystę wstępie do "Shadow Of The Reaper" zabrzmiało "Deathklaat". Do finału godzinnego występu pozostało wówczas już niewiele, a ten okazał się zaskakujący. Gdy próbowaliśmy wywołać zespół na bis, podszedł do nas jeden z ochroniarzy, by uprzejmie nas poinformować: "Ten wokalista już wyszedł". Kilka minut później ktoś w toalecie ujął to bardziej dosadnie: "Kurwa, spierdolił!". Jeden z najsłynniejszych gardłowych death metalu swoim zachowaniem stosunku fanów do siebie raczej nie polepszył. Jeszcze w trakcie koncertu ze strony widzów usłyszeć mógł m.in. okrzyk "Chris Barnes is not a pussy!" - nawiązanie do utworu zespołu Anal Cunt. On sam fascynował jednak najwyżej wyglądem: dziurawymi płatkami usznymi, wiszącymi po wyjęciu kolczyków oraz sięgającymi chyba za kolana dredami. Włosy często brał do rąk razem z mikrofonem i ukrywał pod nimi twarz. Poza tym udowodnił jednak tylko, że nie jest wulkanem energii. Gdy jeden z widzów pokazał drugiemu zdjęcia, które zrobił sobie z Barnesem kilka godzin wcześniej przed klubem, ten stwierdził, że wokalista musiał mieć niezłego kaca. Na koncercie takie właśnie robił wrażenie. Stał bliżej perkusisty niż brzegu sceny i był ospały, nawet gdy zachęcał publiczność do krzyku. Pozostali muzycy nie byli dużo lepsi. Po prostu odegrali swoje, bez wyraźnej chęci, jakby zmęczeni. Gitarzysta na pożegnanie ze spokojem, po cichu wcisnął kostkę w dłoń jednego z widzów, czym na pewno go ucieszył, ale zespół i tak mnie do siebie nie przekonał. Chociaż ostatnie dokonania Cannibal Corpse nie zachwycają mnie tak jak twórczość Barnesa, to Six Feet Under na żywo wypadło zdecydowanie słabiej niż legendarna kapela znana z horrorystycznych okładek, widziana przeze mnie w tym samym miejscu kilka lat wcześniej. Szkoda. Zawiodłem się.
Ostatnia sprawa to frekwencja. Zapomniałem zapytać, ile biletów sprzedano, ale spodziewałem się, że do "Strefy W-Z" przybędzie co najmniej dwa razy więcej osób. Dla zobrazowania: podczas występu Illdisposed bez przeszkód podszedłem pod samą scenę. Nie przecisnąłem się ani nie dopchałem. Chyba nawet nikogo nie przepraszając, swobodnie przebyłem ponad połowę dystansu między sceną a gniazdem dźwiękowca, by z odległości kilku centymetrów oglądać tatuaże na podudziach wokalisty opartych o odsłuchy z przyklejoną kartką z napisem "NO LEGS PLS!!". Jako przyczyny można wskazać długi weekend (więc wyjazdy), dość wysoką cenę za wstęp oraz konkurencję. Tę ostatnią postanowiłem po koncercie jeszcze sprawdzić. Przeszedłem się w tym celu najpierw na Tamkę (obok Wyspy Słodowej), gdzie zamiast końcówki setu Kazika Na Żywo usłyszałem Myslovitz. Jak się dowiedziałem, zmieniono kolejność zespołów, a spóźnienie zaskoczonego tym jednego z gitarzystów zespołu Staszewskiego wywołało półgodzinną obsuwę. Na finałowy koncert "Asymmetry Festival" natomiast już nie zdążyłem. Na miejscu, żeby było zabawniej, z oddali wciąż słyszałem Myslovitz...
Publiczność w "Strefie W-Z" najlepiej przyjęła Six Feet Under, Illdisposed, In Slumber i Lost Dreams. Osobiście wyróżniam trochę inne zespoły. Przede wszystkim - Illdisposed. W drugiej kolejności: Bad Tripes i pozostające w cieniu Duńczyków In Slumber. Jak powiedziała mi wokalistka kapeli z Francji, gdy po koncercie przedstawiłem jej swoją opinię: "Illdisposed is better than everything". Tego wieczoru - na pewno.