Zmęczyłam się... Autentycznie się zmęczyłam. O ile w przypadku pierwszej części z cyklu o księżniczce Meredith wszystko traktowałam pobłażliwie, tak im dalej w las... Pierwszy tom opowieści o świecie fantasy mieszającym się ze śmiertelnikami, choć pełen sprzeczności i infantylności - potraktowałam jako przyjemną odskocznię od codzienności. Drugi tom cyklu to jako powielanie i zjadanie ogona pierwszej części.
Zacznijmy zatem od tego, że czytelnik co chwilę informowany jest o tym co miało miejsce w części pierwszej. Drażniące jest także przypominanie na każdym kroku do czego dana postać jest zdolna, dlaczego, po co, z kim i gdzie. Oczywiście sobie zdaję sprawę z faktu, że jest to literatura fantasy o zabarwieniu lekkim łatwym i przyjemnym, ale jednak chyba zbyt łatwym. Wracając jednak do samej zawartości - mamy tutaj kontynuację losów księżniczki faerie, która usiłuje zajść w ciążę z którymś ze swoich strażników. Tłem głownego wątku są zjawiska nadprzyrodzone, spory związane z funkcjonowaniem dworów Seelie i Unseelie oraz uwolnienie pradawnego zła, które sieje niszczycielską moc. Dowiadujemy się także nieco więcej o samym dworze Seelie, o jego tytanicznym władcy Taranisie oraz o tajemnicach króla. Na dalszy plan zostaje zepchnięta rola dominującej w pierwszej części królowej Unseelie - ciotki głównej bohaterki. A szkoda, bo jej postać przez swoją nieobliczalność, jest jedną z ciekawszych.
Tak naprawdę rozczarowałam się po pierwszym nieźle zapowiadającym się tomie, lektury typowo wakacyjnej. Muszę chwilę odpocząć od losów księżniczki Meredith i jej wiecznych łóżkowych ekscesach z przystojnymi strażnikami, goblinami... i innymi osobnikami płci przeciwnej. Może za jakiś czas wezmę do ręki trzeci tom wydany nakładem Zysku, bo chwilowo mam dość. Zobaczymy.