Takiego szturmu na Progresję jeszcze nigdy nie widziałem. Owszem, bywałem już na wyprzedanych koncertach, ale żeby tyle ludzi próbowało się dostać bez biletów, tego jeszcze nie spotkałem. Było również sporo busów z różnych miejsc w Polsce. Utworzyła się długa i bardzo wolno posuwająca się kolejka. Ludzie bez biletów nie byli wpuszczani i blokowali dostęp do wejścia tym z biletami. Do tego dokładne sprawdzanie, więc trzeba było w ścisku odstać swoje. Pod klub podjechałem punktualnie, dokładnie o 17:45. Właśnie zaczynał się koncert. Wchodziłem pół godziny, czyli dokładnie tyle, ile grał Fueled By Fire. Zdążyłem zobaczyć jak schodzą ze sceny.
Wszędzie był straszny tłok i ciężko było się gdziekolwiek ruszyć. Chociaż jak zaczynał Nile pod sceną było jeszcze trochę wolnego miejsca. Nikogo nie zaskoczę jak powiem, że Nile to muzyka trudna w odbiorze. Miażdżąca nawałnica dźwięków polała się ze sceny z bardzo dużą siłą rażenia. Nie byłem w stanie wyłapać nazw utworów. Mimo, że częściowo były zapowiadane to nie zapamiętałem. Zabawa rozkręciła się na całego, było pierwsze pogo, było skandowanie nazwy zespołu, co wyraźnie wprawiało muzyków w zadowolenie. Widać, że wielu ludzi czekało na ten występ. I wszystko było dobrze do momentu, aż nagle skończył się prąd. Po prostu zaczął się kolejny numer i nagle koniec, awaria. Było trochę okrzyków. I nazwa zespołu i tradycyjne „Napierdalać!”, ale w końcu zeszli ze sceny. Przerwa zaczynała się robić długa i w ogóle zrobiło się niezłe zamieszanie. Ludzie ruszyli w kierunku wyjścia, ale jeszcze nie można było wychodzić, bo przed wejściem wciąż stał tłum. Zrobił się ścisk i zator tak, że nie bardzo można było się poruszać w upatrzonym kierunku. Skoro nie można było wychodzić, to znalazła się cała masa tych, którzy poszli jarać do kibla. Było tak nabite, że nie można było się tam dostać. Niektórzy ustawiali się w kolejce za tymi, którzy wcale nie czekali, tylko przyszli zapalić. Zrobił się straszny syf. Zaobserwowałem też szczęśliwczynię, która z pomocą kilku osób zdołała się dostać z zewnątrz, przez okno do męskiej toalety i tym samym w ogóle na koncert. Nie wiem, może takich przypadków było więcej. Ogólnie to zdałem sobie sprawę, że ta impreza przerosła możliwości klubu Progresja. I nie chodzi nawet o ten prąd, bo to był przypadek, ale to było po prostu zbyt duże wydarzenie. Lubię ten klub. Oprócz tego, że jest na strasznym zadupiu, to jest to miejsce wręcz idealne na koncerty metalowe, ale pewnych barier nie można przeskoczyć. Bardzo nie lubię takiego ścisku, że nie można normalnie się poruszać, tylko wszędzie trzeba się przepychać. Na ten koncert wolałbym pójść do Stodoły.
Po pewnym czasie na scenę wyszedł Mittloff, powiedział, że jest problem i trzeba jeszcze trochę poczekać, ale koncert zaraz będzie. Cała przerwa trwała w sumie około pół godziny i Nile wrócili na scenę. Byli wyraźnie niezadowoleni. Zagrali jeszcze dwa numery. Te akurat rozpoznałem. Były to „Ithyphallic” i „Black Seeds Of Vengeance”.
Morbid Angel zdarzyło mi się widzieć w ostatnich latach kilka razy. W Progresji byli rok temu. Dlatego jakoś specjalnie się nie fascynowałem oczekując na ich występ, chociaż byłem przekonany, że jak już się zacznie to bez wątpienia mnie powali. Tak też było. Od samego początku potwierdzili, że nie ma lepszego zespołu i nie może być lepszego koncertu. Dla mnie to jest absolut, wyżyna możliwości. Moc tej muzyki jest zabójcza i porażająca. Na dzień dobry „Immortal Rites”, drugie „Fall From Grace”, jako trzeci „Rapture”. Czyli po kolei pierwsze kawałki z trzech pierwszych płyt. Już myślałem, że to tak specjalnie i że teraz będzie „Dominate”, ale tak nie było, bo nastąpiło „Maze Of Torment”.
Pisząc poprzednią relację z Morbidów narzekałem trochę, że każdy koncert jest taki sam i setlista nie jest urozmaicana. Oczywiście ciężko mi być niezadowolonym z jakiegokolwiek utworu, który usłyszałem, ale po którymś razie przydało by się jakieś zróżnicowanie. No ale takowego nie było. Znowu bardzo wyeksploatowane „Altars Of Madness” i „Covenant” i po macoszemu potraktowane „Blessed Are The Sick” i „Dominate”. Znowu z płyt bez Vincenta tylko „Bil Ur-Sag” z „Formulas Fatal To The Flesh”. Jedynym zaskoczeniem było „Dawn Of The Angry” jako drugi kawałek z „Domination” obok „Where The Slime Live” i chora solówka Azagthotha w środku „Chapel Of Ghouls”. Z ostatniej płyty było „Existo Vulgore” i „Nevermore”. Był też „Lord Of All Fevers And Plague”. Na koniec wrócił „Covenant” z „God Of Emptiness” i „World Of Shit”. Tak więc set nawet trochę okrojony no ale przecież nie byli gwiazdą wieczoru. Chociaż zależy dla kogo, bo ja - jak już pisałem - byłem porażony. Ten zespół nie powinien grać przed nikim, bo nie ma nikogo, kto go może przebić. I choć nie wszyscy tak uważali, bo reakcja sali nie była wcale bardzo żywiołowa, to ja, już zmęczony i przygłuchy, nie wyobrażałem sobie, że to nie jest koniec. A przed nami było jeszcze sporo emocji bo przecież zaraz miał być Kreator. Przepraszam, KREATOR!
Zaczęło się od „Phantom Antichrist”, drugi nie jestem pewien, ale chyba był „From Flood Into Fire”. Z nowej płyty było jeszcze „Death To The World”, „Civilization Collapse” i „United In Hate”, czyli całkiem sporo. Trzecia była „Phobia”, jedyny przedstawiciel „Outcast”, potem „Hordes Of Chaos”, również jako jedyny z tej płyty. Następnie „Enemy Of God”. W dalszej części z tej płyty było jeszcze „Voices Of The Dead”. Potem nastąpił powrót do starych czasów. Chociaż zabawa była przez cały czas i znaczna większość sali żywiołowo uczestniczyła w koncercie, to zauważyłem z lekkim zdziwieniem, że nowsze kawałki są lepiej odbierane niż starocie.
W ogóle przyszło na koncert naprawdę dużo ludzi bardzo młodych, których nie było jeszcze na świecie jak Kreator nagrywał pierwsze płyty. Widać było, że nie znają lub znają gorzej ten stary materiał. Przyszło też trochę osób dużo starszych, po czterdziestce. To były trzy pokolenia metalowców. Jako pierwszy z tych starych czasów zabrzmiał „Extreme Aggression”. Nie pamiętam kolejności, ale pojawił się też „Betrayer”, „Pleasure To Kill” i jedyny z „Coma Of Souls”, „People Of The Lie”. Zaskoczyło mnie to, że z pierwszej płyty zagrano aż trzy kawałki. Przed „Endless Pain” Mille podzielił publiczność i zachęcał do zrobienia takiego „circle pit” jakiego Progresja jeszcze nie widziała. Wyszło całkiem nieźle. Przed „Flag Of Hate” rozgrzewał zmęczoną publiczność, były chóralne okrzyki i trzykrotnie wyryczana przez całą salę znana zapowiedź: „It’s time to raise the flag of hate!”. O ile dobrze pamiętam, to był właśnie ostatni kawałek. Z jedynki zagrano jeszcze „Tormentor”, poleciał także "Violent Revolution". Taka to była wspaniała mieszanka starych czasów i nowości, a że wszystkiego nie można zagrać całkowicie pominięte zostały „Terrible Certanity”, „Renewal”, „Cause For Conflict” i „Endorama”.
Koncert oceniam jako fantastyczny. Wielki zespół zagrał naprawdę wielką sztukę. Myślę, że każdemu się podobało. Nie tylko Kreator, ale cały wieczór. Niezapomniana, bardzo udana impreza. A może kiedyś się powtórzy, bo jak wykrzyczał Mille na sam koniec: „Kreator will return!”.