Takich tłumów w Progresji dawno nie widziałem. Tuż przed 20.30 kolejka sięgała daleko za klub, a i widok ludzi z kartkami, że potrzebują biletów też do codziennych nie należy. Podobno wielu ludzi odeszło sprzed bram z kwitkiem. Oczywiście wszystko to oznaczało, że w środku będzie niemiłosierny ścisk, no i tak właśnie było. Ludu nadźgane gdzie się da tak, że ciężko się było przebić w pobliże sceny. Dodając do tego temperaturę z piekła rodem można sobie wyobrazić, że lekko nie było.
Paradoksalnie, myślę że właśnie ta temperatura sprawiła, że warunki oglądania były lepsze. Otóż koncert był bardzo długi i ludzie, szczególnie ci pod sceną, nie wytrzymywali i wychodzili albo odetchnąć na dwór albo się schłodzić w umywalce. To sprawiało, że jednorazowo na sali zawsze było trochę mniej ludzi niż na samym początku i warunki przestrzenno-widocznościowe były lepsze. A że pot lał się z wszystkich strumieniami to jakie to ma znaczenie? A propos umywalek to w toalecie było nietypowe zjawisko. Do kabin i pisuarów dostęp był swobodny, za to żeby ręce umyć to już się trzeba było naczekać w kolejce ledwo żywych zapaleńców lejących sobie strumienie zimnej wody na głowę, żeby zregenerować się choć trochę i zaraz wracać pod scenę. A czy było warto tak szybko wracać? Oj, uwierzcie mi że było.Amon Amarth to jest taki zespół, który wywołuje wrażenie już w momencie wejścia na scenę. Ten sam skład od czternastu lat, wszyscy jakby prosto z lasu przybyli, długie włosy, brody, tatuaże, jednolite czarne stroje i nieodzowny znak rogów. I choć oczywiście nie jest to najważniejsze to tak właśnie powinien wyglądać zespół death metalowy. Zaczęło się „War Of The Gods” czyli numerem otwierającym ostatnią płytę. Niestety nie pamiętam jaka była druga piosenka, trzeci był na pewno przyjęty entuzjastycznie i głośno wykrzyczany przez publiczność „Destroyer Of The Universe”. Z nowej płyty było na pewno też „Slaves Of Fear” i „For Victory Or Death”. Ale jak wiadomo był to jubileuszowy koncert z okazji dwudziestolecia zespołu i repertuar był bardzo przekrojowy. Panowie cofnęli się nawet do EPki sprzed pierwszej płyty. Nie jestem w stanie przekazać wszystkich kawałków jakie pojawiły się tego wieczora. Nie wszystko rozpoznałem, nie wszystko pamiętam, ale skupię się na tym co wiem na pewno. Z „The Avenger” na pewno było „Bleed For Ancient Gods” i „The Last With Pagan Blood”. Z „Versus The World” na pewno jako przedostatni był mocno wyczekiwany „Death In Fire”. Z „Fate Of Norns” był utwór tytułowy i oczywiście specjalna koncertowa wersja „Pursuit Of Vikings”. To było niesamowite, śpiewała cała sala głośno i wyraźnie. Johan dał ludziom się pobawić kierował mikrofon w stronę widowni i zachęcał do wspólnego śpiewania: „Oden! Guide our ships. Our axes, spears and swords. Guide us through storms that whip and in brutal war.” Z „With Oden On Our Side” wyłapałem „Runes To My Memory”, „Cry Of The Black Birds” i „Prediction Of Warfare”. I tu największa niespodzianka bo nie doczekałem się „Valhall Awaits Me”, a uważam ten numer za jeden z największych hitów Amon Amarth. „Twilight Of The Thunder Gods” to kolejny wielki hit wyśpiewany głośno przez całą salę. Uwielbiam tą piosenkę. Zaczęła się akurat jak wychodziłem do toalety, więc wróciłem szybko i niestety byłem na niej w końcowych rzędach. Nie robiło to jednak większego znaczenia, bo tego wieczora cała sala bawiła się doskonale. Każdy sobie podrygiwał, pomachiwał i potupywał i przede wszystkim zdecydowana większość znała tekst i gromko ryczała razem z Johanem: „Thor, Odin's son, protector of mankind, ride to meet your fate, your destiny awaits.” Z tej płyty były jeszcze: „Varyags Of Miklagaard”, „The Hero”, „Live For The Kill” i na bis „Guardians Of Asgaard”.
W tej mojej wyliczance jest sporo braków. Kawałków było dużo więcej, koncert trwał ponad dwie godziny. Atmosfera była niesamowita, przyjęcie bardzo serdeczne, reakcje na teksty Johana energiczne. Dwa razy publiczność odśpiewała gromkie sto lat. Za pierwszym razem byli trochę zdziwieni, za drugim Johan sam poprosił czy możemy jeszcze raz zaśpiewać tą fajną piosenkę. Więc oczywiście nie obyło się też bez gwiazdki pomyślności i sto lat, sto lat. Zespół dał z siebie wszystko. Widać było, że się starają i że są bardzo zadowoleni z frekwencji i reakcji publiczności. Widać było po nich autentyczną radość z grania, a oni akurat nie mogli wyjść się ochłodzić czy odetchnąć świeżym powietrzem. Wytrzymali w tej saunie bez żadnego problemu. Ogólnie wieczór był niezapomniany, a koncert fantastyczny pod każdym względem. Amon Amarth to wielki zespół grający wielką muzykę. Oby więcej takich koncertów.