Ledwie cztery miesiące minęły od koncertu bogów death metalu w katowickim Spodku, a już objawili się z powrotem w naszym wszechwierzącym kraju. W swojej bałwochwalczej wierze nie mogłem opuścić tego wydarzenia i w czwartkowy wieczór, parę minut po dziewiętnastej stawiłem się w Progresji aby celebrować to nabożeństwo.
Koncert rozpoczął się punktualnie więc jak wchodziłem Nervecell już demolował scenę i okolice. Nie tracąc więc czasu na szatnię i inne zbędne pierdoły ruszyłem na salę. Pozytywnym zaskoczeniem był fakt, że już na tym etapie wierni dopisali i od początku klub był dość mocno zapełniony. Egzotyczny Nervecell po raz drugi gościł w Progresji, o czym wokalista nie omieszkał przypomnieć, dodając oczywiście, że bardzo się z tego cieszy. Ich muzyka to brutalny death metal jakich wiele i jaki od dawna nie robi już na mnie wrażenia. Nie mogę się do niczego przyczepić. Było ciężko, szybko i energicznie, jednak po ponad dwudziestu latach nadstawiania uszu na przeróżną młóckę, pewne rzeczy już mnie nie powalą. Przed ostatni był cover Bolt Thrower, który trochę bardziej rozruszał przynajmniej część publiczności.Benighted to dla mnie kompletna nowość i przed koncertem nie wiedziałem nawet jakiej stylistyki się spodziewać. Muszę przyznać, że zespół zaskoczył mnie swoją siłą. Takiego natężenia death/gore & destruction na sekundę się nie spodziewałem. Muzyka na pograniczu brutal death metalu i grind cora, a właściwie mieszanka obu tych stylów spadła na biednych pątników i nie dała odetchnąć przez następnych kilkadziesiąt minut. Na pierwszym planie był zdecydowanie wokalista, który miał bardzo zróżnicowaną gamę świńskich porykiwań, przeraźliwych pisków i deathowych growlingów.
Następny występ spowodował już większe napięcie, ścisk pod sceną i pierwsze skandowania nazwy zespołu. Necrophobic bywał już w Warszawie ale dawno, dawno temu. Ja widziałem ich w 2002 roku i może coś przeoczyłem ale od tamtej pory nie przypominam sobie ich koncertu. No, a wiadomo, że od tego czasu wiele się zmieniło. Nie znam na tyle dobrze ich dyskografii, żeby przybliżyć co było dokładnie jednak koncert oparty był przede wszystkim na ostatniej płycie Death To All ale było też trochę starego materiału. Mi zabrakło jednak szlagierów z mojego ulubionego The Third Antichrist. Koncert rozpoczęło przydługie intro, po którym zamiast mocnego uderzenia nastała przerwa i kolejny wolny wstęp. Zaczęło się więc słabo. Potem się rozkręciło i na scenie i pod nią. Melodyjna muzyka Szwedów na dobre rozbujała publiczność ja jednak nie dałem się do końca wciągnąć. Image zespołu taki kiczowaty z tymi pomalowanymi oczami i skórzaną sukienką, mini zestaw perkusyjny, słabe oświetlenie. Jakoś to wszystko może było dobre dla pierwszych zespołów ale po tym koncercie spodziewałem się po prostu więcej. Czepiam się może dlatego, że już trochę jestem stary, a może dlatego, że jak stwierdził mój kolega po prostu byłem za trzeźwy : )
Przerwa i wreszcie krótkie intro i wchodzą na scenę. Niestety nie ma Sandovala, ale o tym oczywiście wiadomo było od dawna. Vincent zapowiada: Illud Divinum Insanus i rozpoczyna się... Immortal Rites. Trochę tak bez sensu. Niestety set koncertowy znałem już wcześniej więc właściwie nic nie było dla mnie zaskoczeniem. Same stare szlagiery do połowy koncertu, następnie trzy kawałki z nowej płyty i dalej do końca znowu stare hity. Z płyty bez Vincenta oczywiście nic oprócz Bil Ur-Sag ale wiadomo, że jest to stary kawałek Morbidów i dlatego go grają. Jakość oczywiście doskonała, moc totalna, witalność bijąca ze sceny ogromna. Takich wyznawców jak ja te kawałki zawsze porwą i sponiewierają cokolwiek by się nie działo. Głos Vincenta niesamowity, nie tylko podczas wykonywania utworów ale i podczas zwykłego mówienia między piosenkami. Jak Bóg mówił do Mojżesza: „Ja jestem Pan Bóg Twój, który...” to na pewno mówił właśnie takim głosem. Było też ogromnym przeżyciem widzieć z takiego bliska, co drugi bóg - kudłaty przykurcz, wyprawia z tą swoją gitarą. Mistrzostwo wirtuozerii i te wszystkie wykręty i wygibasy parę metrów przed oczami – bezcenne. Na bis Sworn To The Black i Chapel Of Ghouls. Oczywiście po koncercie byłem i jestem nadal zachwycony bo inaczej po prostu nie mogło być. Ale...
Po wielkim powrocie Vincenta widziałem Morbid trzeci raz i trzeci raz dostałem dokładnie to samo. Super, że Altars Of Madness i Covenant są eksploatowane do granic możliwości ale czemu tak po macoszemu potraktowane są inne płyty? Szczególnie Domination, z której znowu mieliśmy tylko Where The Slime Live. Czy nigdy nie usłyszymy na żywo Dawn Of The Angry czy Dominate? Poza tym zabrakło mi trochę takiej spontaniczności i szaleństwa. Trey między kawałkami zazwyczaj wdawał się w dyskusję z technicznym i w ogóle nie zwracał uwagi na to że właśnie gra koncert. Za dużo było widać rutyny, a za mało takiej metalowej pasji. Znowu się czepiam, może naprawdę się starzeję, a może jednak... ech, już sam nie wiem.