Emmen – najbardziej „zielone miasto” w Holandii przeżyło na początku lipca prawdziwą ofensywę. Fanowie punka, hardcoru i metalu zebrali się na stadionie rugby, by przez trzy dni celebrować PITFEST. Festiwal organizowany jest od 2016r. i ściąga do Emmen parotysięczną brać z różnych zakątków Europy. W ciągu trzech dni dzieje się naprawdę sporo, a sprawnie zorganizowane występy odbywają się przemiennie na dwóch scenach.
Festiwal rozpoczął się już w czwartek wieczorem występami na małej scenie – Brammert Stage. Ale prawdziwą, ostrą jazdę i wielkie emocje dostarczyły dopiero dwa kolejne dni. To był wyjątkowy zimny i deszczowy początek lipca, jednakże nie stanowiło to żadnej przeszkody dla rozbawionej publiczności. Co prawda zacne audytorium potrzebowało trochę czasu, by ochłonąć po czwartkowej inauguracji Pitfestu i bez zapału opuszczało pole namiotowe. Jednakże ta część publiczności, która zawitała pod scenę, ochoczo oklaskiwała wykonawców.
A było i co oklaskiwać, do Emmen zjechała międzynarodowa kadra przedstawicieli punka, hardcoru i metalu. Na głównej scenie -Ellert Stage szczególną uwagę zwrócił brazylijski OUTLAW. Black metalowcom z Sao Paulo charyzmy nie brakowało i już po kilku minutach grania zjednali sobie długowłosą brać. Całość wypadła statecznie, tym samym spełnili swoje zadanie i z powodzeniem rozruszali publiczność, zanim ta rozeszła się w kierunku Brammert Stage.
Ogólnie imprezy w Holandii przebiegają sprawnie, na luzie i bez hektyki. Tak było również w trakcie Pitfestu. Kiedy na głównej scenie kończył grać zespół, kolejny rozpoczynał na małej scenie. A że odległości do pokonania nie były zbyt wielkie, wszystko przebiegało skrupulatnie. Organizatorzy również nie zapomnieli o fanach piłki nożnej i na wielkim telebimie można było obserwować rozgrywki Mistrzostw Europy i kibicować swojej drużynie. I chociaż piłkarskie emocje sięgały zenitu, to nie zabrakło pod małą sceną sympatyków kapeli z Kostaryki – CHEMICIDE. Zespół stworzył od samego początku żywiołowe widowisko, serwując zebranym solidną dawkę thrash metalu. Mają w swoich szeregach doborowego wokalistę i frontmana, który potrafi nawiązać kontakt z publiką. Byłem pod wrażeniem reakcji publiczności, kiedy spostrzegłem jak doskonale ci ludzie znają ich numery, jak je odbierają. Jak razem z wokalistą wykrzykują teksty kawałków poruszających jakże aktualne tematy, np.: nierówności społecznej. Publiczność poruszała się w rytualnym tańcu, dając tym samym upust swoim emocjom.
Zbyt dużo wolnego czasu nie pozostało, gdyż przed publicznością występuje kolejny wykonawca – tym razem death metalowa kapela z Niemiec – TEMPLE OF DREAD. Rozpoczęli z grubej rury i ani przez moment nie zwalniając, serwowali petardę za petardą. Widać było wyraźnie, że na scenie muzycy czują się jak ryby w wodzie i dobrze bawią się, robiąc to co robią. A pod sceną szaleństwo, można było dostrzec wszystkie dozwolone „typowo metalowe” ruchy taneczne – pogo, circle pits, moshpit, wall of death i wiele nowych, jeszcze niezdefiniowanych odmian. Na tym festiwalu publiczność naprawdę się nie oszczędzała.
Kolejną atrakcją jaką zafundowali nam organizatorzy na tegorocznym Pitfest, był występ weteranów death metalu z MASSACRE. Fani byli wniebowzięci i dawali upust swoim emocjom. Ale i powodów było ku temu wiele – Massacre nie tylko porwało publiczność w podróż do przeszłości, serwując swoje muzyczne perełki, ale też pokazali, że ma mają na swoim pokładzie indywidua o niesamowitym warsztacie. Massacre to bez wątpienia koncertowy wulkan energii, zaskakiwali publikę technicznymi popisami i death metalową żywiołowością.
Jednakże to nie był koniec muzycznych wrażeń, bez chwili oddechu audytorium przeniosło się na Brammert Stage, by tam wywołać głośnym skandowaniem muzyków z GRACELESS. Olbrzymia masa dźwięków spadła na publikę, która w rytualnym tańcu szalała pod sceną. Nie oszczędzał się nikt, momentami bywało burzliwie. I to zarówno na scenie, jak i pod nią, gdyż cały występ Holendrów to była ostra jazda na najwyższych obrotach. Co rzucało się w oczy? To znakomita komunikacja pomiędzy zespołem i publiką. A Graceless ładowali z takiego odbioru swoje baterie i eksponowali walory swojego rzemiosła. To była znakomita rozgrzewka przed tym, co dopiero czekało zebranych.
Pod główną sceną było bardzo tłoczno, wśród publiczności osoby w różnym wieku – od tych, którzy od lat wiernie towarzyszyli zespołowi, który za chwilę miał się pojawić na scenie po tych, którzy dopiero co zapoznawali się z jego twórczością. A o kim mowa? O legendzie grindcoru NAPALM DEATH. Pojawili się na scenie i nastąpiło mocne uderzenie – lawina dźwięków i nieokrzesanej energii zaatakowała nasze narządy słuchu. Perkusja i gitary tworzyły potężny huk, a w opętańczym tańcu na scenie wił się wokalista Barney Greenway. Postać nad wyraz charyzmatyczna i żywiołowa, umiejąca poderwać do zabawy prawie każdego, gdyż tych „grzecznie” słuchających osób było naprawdę nie wielu. Zespół przeplatał setlistę nowszymi utworami, przeznaczając jednakże najwięcej miejsca na klasyki i tutaj nie wypada wymienić, chociażby „Scum” pochodzący z debiutanckiej płyty zespołu o tym samym tytule. Pod sceną odchodziły niesamowite sceny, na tym festiwalu nie było żadnych ochraniarzy ani zakazów, tu panowało prawo dżungli, prawdziwa samowolka. Ale mimo tego, nie dochodziło do żadnych konfliktów, okaleczeń, po prostu pełna kultura i to właśnie najbardziej porywa na holenderskich imprezach. Ale wracając do występu Napalm Death – było magicznie i czadowo. Mimo upływu lat muzykom nie brakuje zapału i werwy. Niewyczerpane pokłady energii, żywioł, szalone tempo i koncert.Tak w kilku słowach wypadałoby by podsumować to, co działo się w niewielkim miasteczku, gdzieś w Holandii.
Ale to nie był jeszcze koniec pierwszego dnia festiwalu, przed publicznością zaprezentowała się między innymi kapela z USA – EXCEL. Powiem szczerze, że zespół zaskoczył pozytywnie, gdyż dali naprawdę świetny gig. Od pierwszych minut namiot, w którym znajdowała się Brammert Stage pękał dosłownie w szwach i to nie tylko dlatego, że zebrało się tak dużo publiki, ale od pierwszych minut pomieszczenie wypełniło potężne brzmienie. Był to występ pełen pasji i radości, widać, że granie sprawia zespołowi przyjemność. A ich entuzjazm udzielał się zgromadzonym. Były więc chóralne śpiewy, krzyki no i totalne szaleństwo pod sceną.
Rozgrzany tłum sprawnie przemieścił się pod Ellert Stage. Tam techniczni już uporali się z przygotowaniami do kolejnego występu - AGNOSTIC FRONT. Publiczność skandowała nazwę zespołu i oklaskami gorąco zachęcała muzyków, by ci jak najszybciej pojawili się na scenie. I wreszcie rozpętała się potężna burza dźwięków, Roger Miret wraz z ekipą porwali publikę w ten ich szaleńczy świat. Zaserwowali fanom, to co najlepsze, trudno wymienić wszystko, ale te dwa kawałki „ My Life my Way” i „Gotta Go” zagrali w mistrzowskim stylu. Widać, że Agnostic Front posiada pokaźny bagaż doświadczeń, wie jak podejść fanów, jak stworzyć wyjątkowo czadowy nastrój. Dodatkowo publiczność dodawała im skrzydeł, śpiewając wraz Rogerem refreny, bawiąc się fantastycznie w rytm ich muzyki. To był popis znakomitego rzemiosła, niejednokrotnie zespół wprowadzał publikę w stan ekstazy.
Drugiego dnia punktualnie o 12:00 na głównej scenie pojawił się pierwszy wykonawca. Uczestnicy festiwalu powolutku zbierali się na terenie imprezy, raczej oszczędzali siły na popołudniowe i wieczorne występy. To jednak nie oznacza, że nie działo się nic. Całkiem ciekawie zaprezentował się np.: MONOLITH DEATHCULT, czy WORMROT z Singapuru. Ale tak na „festiwalowo” rozkręciło się wszystko wraz z pojawieniem się death-metalowej grupy GRUESOME. Całość ich wykonu mogła się podobać, gdyż zagrali ostro, ciężko i bezkompromisowo. Zespół zaserwował przemyślane kompozycje, w obrębie których dużo się działo – charakterystyczne riffy, fajne solówki, a do tego pełen profesjonalizm podany na totalnym luzie.
Znakomitą atmosferę podkręcili również Japończcy z zespołu SABBAT. Ich korzenie sięgają 1983r., mają na swoim koncie bogatą dyskografię i jak było widać w Emmen, spore grono fanów. Była moc i żywiołowa reakcja publiczności. Na scenie nie było chaosu, wszystko było dokładnie zaplanowane i przemyślane. Tak, by energia ze sceny przechodziła na słuchaczów, by pobudzała ich do szaleństw, skakania i donośnych ryków. Sabbat bez dwóch zdań sprostali oczekiwaniom fanów i zagrali na wysokim poziomie.
Bez chwili oddechu i odpoczynku metalowa brać przeniosła się pod małą scenę by tam wysłuchać RATOS DE PORAO. Ta brazylijska kapela celnie odwołuje się do hardcore- punkowych tradycji i na bazie swojego ponad 40-letniego doświadczenia scenicznego sprawnie opętała zebrane grono publiczności. Postawili bowiem na spontaniczność i szczerość przekazu, a to publiczność w Emmen najbardziej doceniała.
Całkiem przyzwoite wrażenie pozostawili po swoim występie IMMOLATION. Byli jak tykająca bomba, która może w każdej chwili eksplodować. Na scenie działo się tak wiele, że trudno było za nimi nadążać. Ross Dolan jest znakomitym wokalistą, idealnie pasuje do stylu zespołu, no i doborowym frontmanem, potrafiącym zjednać sobie serca fanów. Pod sceną stworzył się od razu niezły kociołek – totalne szaleństwo bez widocznej agresji. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi, o tolerancję i doskonałą zabawę. Naładowani pozytywną energią zebrane towarzystwo przeszło wolnym krokiem pod główną scenę, by tam owacją powitać HATEBREED. Wiadomo, że zespół słynie z tego, że potrafi na swoich koncertach rozruszać najbardziej zesztywniałych ludzi. Tak, tylko że tutaj w Emmen publiczności nie trzeba było do niczego zachęcać, sami byli niesamowicie chętni do stworzenia zamieci pod sceną. A wiadomo przecież, że przy muzyce Hatebreed stać spokojnie nie wypada, toteż i zabawa była przednia. Cały występ mógł się podobać, gdyż zagrali precyzyjnie i czadowo, podawając swoją mieszankę metalu i hardcore na pełnym luzie.
Finał tegorocznego Pitfestu zbliżał się wielkimi krokami, ale przed uczestnikami jeszcze parę muzycznych wydarzeń. Jednym z nich był zapewne wystąp belgijskiej kapeli AMENRA. Była to wspaniała uczta dla ucha, ale i dla oka, gdyż stworzyli atmosferyczne show. Scenę wypełniała mgła tak gęsta, że trudno było wychwycić poszczególne postaci muzyków. A na ekranach przeplatały się wizualne, czarno-białe obrazy. Do tego wchodziła specyficzna linia wokalna Colina van Eeckhouta, jak i ambitne, rozbudowane utwory podkreślane ostrą partią gitar. Z każdego utworu czynili swoiste misterium inscenizacyjne, potrafili podkręcać nastrój. Do tego ich kompozycje miały głęboki, mroczny klimat, wciągały słuchacza i skłaniały do intensywnych przeżyć. Publiczności się podobało, co niejednokrotnie podkreślała gromkimi owacjami.
Równie mroczno i tajemniczo zaprezentowała się gwiazda ostatniego dnia Pitfestu – GAEREA. Wszyscy muzycy zespołu pojawili się w specyficznych maskach zasłaniających twarz. Każdy z utworów zawierał wiele frapujących momentów, a całości domykała postać wokalisty. Wił się na scenie niczym wąż, interpretując całym swoim ciałem, każde wyśpiewane słowo. Pełna ekspresja i spora dawka emocji towarzyszyły jego wykonowi. Ale nie tylko wokalista wiódł prym na scenie, również pozostali muzycy zachwycali nas pięknymi partiami gitar. Trudno się było więc dziwić entuzjazmowi publiczności. Entuzjazmowi jak najbardziej uzasadnionemu, gdyż Gaerea potrafili stworzyć mistyczne widowisko.
Było to moje pierwsze spotkanie z Pitfestem, ale mam nadzieję, że nie ostatnie. Organizatorzy zaprosili do Emmen nie tylko reprezentantów różnych gatunków muzycznych, ale także z wszelakich zakątków świata. Wśród publiczności można było zaobserwować przedstawicieli najrozmaitszych pokoleń i subkultur. Ten festiwal miał swój klimat, było miło, rodzinnie i swojsko.