Miało być tak ciepło i ładnie, a tutaj deszcz, zimno, atak zmutowanych wirusów AH1N1 oraz C2H5OH musiał dać się we znaki chyba wszystkim, nawet artystom, bo czerwiec pod względem poziomu wydawnictw muzycznych jest mizerny. Nie wiem czemu, ale w tym roku wszystkie kapele uparły się aby nagrywać płyty, które będą odbiegały mocno od dotychczasowej twórczości - o ile Mastodonowi ta sztuka się udała, tak twórcom czerwcowych wydawnictw chyba słoneczko (lub mhhroczny księżyc) za mocno przygrzało - efekt końcowy to miliony słuchaczy zarażonych wirusem WTF wywołującym trwałe uszkodzenie szarych komórek, zdecydowanie większe niż w przypadku wirusa C2H5OH.
Również w Polsce można było zauważyć syndrom odmóżdżenia ogólnospołecznego - Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, na którym dali o sobie przypomnieć emeryci z Vox, na którym Maleńczuk zgarnął Złotą Premierą za to, że wymamrotał mdłą pioseneczkę, po czym się napierdolił i został ewakuowany pałowozem, fakt, że niejaki Piasek zgarnął dwie SuperJedynki dla najlepszego artysty i najlepszej piosenki roku (boszzzzz, a ja myślałem, że chłopak pojechał już do Anglii za chlebem, bo coś mało go w TV) oraz Ania Wyszkoni podbijająca serca publiczności kolejną piosenką, przy której dobrze się szoruje kibel...Jest też w tym miesiąca jedna gorzka kwestia. Pierwszą ofiarą śmiertelną wirusa WTF był nie kto inny jak Król Popu sam Michael Jackson, który przez ostatnie kilka lat usiłował upodobnić swoją twarz do pekińczyka poprzez odchudzanie i kolejne operacje plastyczne, aż mu serduszko stanęło. Nie dziwię się - niejeden by tak skończył, gdyby siedział po uszy w gównie, jakim jest biznes muzyczny - brak łaknienia i tony pożeranych tabletek nasennych i na uspokojenie wykończyłyby niejednego. Szkoda faceta, bo wielkim był artystą, który zdecydowanie stawiał na jakość swojej muzyki niż na ilość. Sam stał się jednak ofiarą wielkiego mechanizmu, który przed laty wyniósł go na piedestały, a który od jakiegoś czasu systematycznie go niszczył doprowadzając do ostatecznej tragedii. Śmierć Jacksona, oraz stosunek mediów do jego osoby (jeszcze przed śmiercią) udowodniły, że jeśli się nie ma zajebistych cycków, tony mejkapu i ciotowatej bądź ździrowatej urody, to nici z showbiznesu. Jackson miał sceniczną charyzmę, oryginalny głos i był genialnych tancerzem i choreografem. Obecnie szukać się co najwyżej ładnej buźki, aby zrobić z niej medialna gwiazdeczkę.
Niestety - problem nie dotyczy tylko artystów mainstreamowych, ale też reprezentujących nurty niszowe. Za coś trzeba żyć, wiec od czasu do czasy warto dać dupy i zagrać cos pod publiczkę, aby zgarnąć więcej sianka. No cóż wakacje idą, wiec trzeba planować jakiś wyjazd - a, że jest kryzys to co najwyżej wycieczka do Torunia na Krajowy Festiwal Piosenki Religijnej.
Tymczasem miłej lektury...
METAL:
Afgrund - Vid Helvetets Grindar (Willowtip)
Szwedzkie punkowo/grindcorowe trio atakuje po raz drugi... i po raz drugi niepotrzebnie. Zacznijmy od tego, że "Vid Helvetets Grindar" ma beznadziejnie płaskie, złe brzmienie, a skończmy na tym, że jest to kawał naprawdę nieciekawie zagranego materiału, który ni chuj nie śmierdzi grindową zgnilizną. Do poziomu Nasum jeszcze lata świetlne brakują.
Ocena: 2/10 (Harlequin)
Anaal Nathrakh - In The Constellation Of The Black Widow (Candlelight)
Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu Brytyjczycy z black/grindowego Anaal Nathrakh drepczą w miejscu nie mając pomysłu na swoją muzykę. Najnowsza propozycja grupy potwierdza ten fakt, gdyż "In The Constellation Of The Black Widow" nie różni się znacząco od dwóch poprzednich płyt - jedynego novum można doszukać się w większej ilości czystych wokali. Niestety, intensywność tego wydawnictwa oraz brak selektywnego brzmienia sprawiają, że obiór do najprzyjemniejszych nie należy.
Ocena: 4/10 (Harlequin)
Artillery - When Death Comes (Metal Mind Records)
Pierwszy studyjny album duńskich heavy/thrashersów od czasu ich reaktywacji w 2007 roku i trzeba przyznać, że powrót bardzo udany. Nie ma w tym graniu niczego odkrywczego, ani oryginalnego, ale "When Death Comes" to kawał bardzo fajne zagranego, utrzymanego na równym poziomie heavy/thrashowego grania z fajnymi riffami, solówkami i dobrym wokalem.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Asphyx - Death... The Brutal Way (Century Media)
8 lat nieobecności na metalowej scenie chyba nie wywarło żadnego wpływu na światopogląd muzycznych grajków z Asphyx. "Death... The Brutal Way" jest dokładnie tym, czego od zespołu można oczekiwać - surowym, brudnym, ciężkim death metalem podanym w old schoolowym stylu. Grupa udanie nawiązała do swoich dwóch pierwszych płyt nagrywając twór podobnej jakości, choć nie da się ukryć - trochę wtórny. Ale chyba tego od Asphyx wszyscy zainteresowani oczekiwali.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Ava Inferi - Blood Of Bacchus (Season of Mist)
Na słowa “doom metal” reaguję zazwyczaj dość alergicznie. Ava Inferi na całe szczęście nie sprowadza swojej muzyki do wolnych, ultraciężkich riffów, zawodzących melodii i jałowych growlingów. Wręcz przeciwnie - "Blood Of Bacchus" to album bardzo subtelny, ze sporą dawką ładnych melodii, opierający się głównie na delikatnym, kobiecym wokalu. I za to należą się pochwały. Szkoda tylko, że przy tak długich utworach zbyt mało się tutaj dzieje.
Ocena: 6/10 (Harlequin)
Blood Red Throne - Souls Of Damnation (Earache)
Norweskiemu Blood Red Throne już niejednokrotnie przyklejano łatkę naśladowców Morbid Angel. Zaszczyt to może jest, ale słuchając „Souls Of Damnation” odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z deathmetalowym przeciętniactwem i bezpłciowością. Norwegowie od strony warsztatu instrumentalnego prezentują się solidnie, ale jako kompozytorzy co najwyżej średnio. Jedynej atrakcji na "Souls Of Damnation" doszukałbym się w partiach basu pojawiających się raz po raz na pierwszym planie. To jednak za mało, aby wrócić do tej płyty.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
Code - Resplendent Grotesque (Tabu Recordings)
Brytyjski Code, za sprawą swojego drugiego albumu wprowadza trochę świeżej krwi do black metalu. "Resplendent Grotesque" to kawał inteligentnie zagranego, urozmaiconego black metalu, w którym doszukamy się ogromnych inspiracji rockiem progresywnym. Średnie tempa, bardzo dobra i urozmaicona praca sekcji rytmicznej, dobrej jakości skrzek, dużo czystych partii wokalnych i urozmaicone kompozycje czynią nowy album Code co najmniej interesującą pozycją.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Dream Theater - Black Clouds & Silver Linings (Roadrunner Records)
Co by nie mówić o umiejętnościach technicznych członków Dream Theater to trzeba przyznać, że od blisko dekady ciężko jest im nagrać naprawdę dobry album. Najnowsza propozycja grupy jawi się raczej jako sprawnie zagrany zlepek wcześniej wykorzystanych pomysłów, przez co generalnie "Black Clouds & Silver Linings" sprawia wrażenie rozwleczonej i pozbawionej charakteru. Niestety, kilka momentów, gdy serce bije szybciej to zdecydowanie za mało, aby móc pochwalić to wydawnictwo. Obok "Six Degrees Of Inner Turbulance" jest to chyba najsłabsze dokonanie tego kwintetu.
Ocena: 4/10 (Harlequin)
Earth Crisis - To The Death (Century Media)
Po ośmiu latach milczenia Earth Crisis powraca na scenę ze swoim najcięższym i najbardziej agresywnym materiałem. Brzmi zachęcająco, ale jeśli powiem, że więcej w tym tandetnego metalcore'u niż hardcore'u to obraz "To The Death" przestaje wyglądać różowo. Nie da się ukryć, że nie odnajdziemy tu krzty świeżości. Pozycja tylko dla miłośników gatunku.
Ocena: 4/10 (Harlequin)
Ex Deo - Romulus (Nuclear Blast Records)
Nie lubię plastikowego, nadętego, cukierkowatego death metalu. Nie lubię też Kataklysm. Debiutancki album Ex Deo łączy obie te cechy, gdyż pomysłodawcą grupy jest frontman Katalysm Maurizio Iacono, a "Romulus" to patetyczny, cukierkowaty death metal ku chwale antycznych gruzów. A tak serio - album bardzo poprawnie skomponowany i zagrany, ale zbyt rozwleczony i momentami zbyt nadęty, aby skłonić do powtórnego sięgnięcia.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
Flesh Consumed - New Order Of Intelligence (EP) (Severed Records)
Brutalny death metal nie należy raczej do gatunków, które dają zespołom szerokiego pola do pokazania własnej tożsamości. Takowej też nie posiada Flesh Consumed, ale najnowsza EPka grupy zatytułowana "New Order Of Intelligence" ku mojemu zaskoczeniu zawiera kawałek zapadającego w pamięć, sprawnie zagranego, brutalnego śmierć metalu. Największą zaletą tego wydawnictwa jest to, że kapela różnicuje tempo i obok zabójczych blastów mamy sporo wolniejszych partii. Solidne, ale podobnych kapel jest na pęczki.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
Gnostic - Engineering The Rule (Season Of Mist)
Debiutancki album Gnostic to jawny dowód na to, że monstrualna technika nie uratuje płyty jeśli nie idą za tym pomysły i umiejętności kompozytorskie. Co z tego, że mamy tu aż 3 muzyków Atheist, cóż z tego, że ktoś, kto spróbowałby to zagrać połamałby sobie wszystko co tylko może - generalnie kawał technicznej muzyki (ale raczej nie death metal) z metalcore’owym darciem ryja i absolutnie nieprzemyślanymi kompozycjami. Rozczarowanie.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
Goatwhore - Carving Out The Eyes Of God (Metal Blade Records)
"Carving Out The Eyes Of God" to czwarte studyjne dziecko amerykańskiego Goatwhore. Płyta łączy w sobie elementy black, death i thrash metalu, a całość polana jest rock’n’rollowym sosem. Niestety w tej miksturze coś nie wypaliło, gdyż płyta nie buja. Ten twór będący czymś z pogranicza twórczości Absu i Sathanas najzwyczajniej w świecie męczy i nudzi, gdyż muzycy Goatwhore ani nie czarują warsztatem instrumentalnym, ani tym bardziej kompozytorskim.
Ocena: 3/10 (Harlequin)
Gorod - Process Of A New Decline (Willowtip)
Już ostrzyłem ząbki na kolejną porcję technicznego death metalu w wykonaniu Francuzów, a tu dostałem plastik, że aż niedobrze się robi. Cóż z tego, że mamy wysoki poziom wykonawczy, skoro brzmienie jest płaskie i mało selektywne, a kawałki cuchną rzemiosłem i beznamiętnością. Rozczarowanie na całej linii.
Ocena: 4/10 (Harlequin)
Havok - Burn (Candlelight)
Teraz już mało kto gra thrash w starym stylu. Amerykański Havok, debiutujący właśnie krążkiem "Burn" dostarczył słuchaczom porcję solidnego thrashu będącego wypadkową twórczości Exodus i wczesnego Testament. "Burn" niestety jest materiałem nierównym, gdzie pyszne riffy i solówki przeplatane są bezsensownym, jednostajnym stuku-puku. Havok ma potencjał, ale nie wykorzystał go tutaj w pełni.
Ocena: 6/10 (Harlequin)
Impiety - Terroreign (Apocalyptic Armageddon Command) (Agonia Records)
Czemu japońska elektronika jest wysokiej jakości? Bo Japońcy maja skośne oczki, są niscy i lepiej widzą detale. Singapurskie Impiety może aż tak jakościowego black metalu nie grają, ale "Terroreign" rozrusza niejedno metalowe serducho. Trio dostarczyło kawał wściekłej blackowej ekstremy o solidnych fundamentach instrumentalnych. Sporo tu odniesień do starej thrashowej szkoły, co potęguje wrażenie szybkości i furiatyczności. Szkoda tylko, że wszystkie kawałki oparte są na niemal identycznych motywach, przez co nie jest to materiał intrygujący.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Obituary - Darkest Day (Candlelight Records)
Litości kurwa! Ileż to można pitolić jedno i to samo, tyle, że z płyty na płyty coraz gorzej? Obituary od czasu reaktywacji robi wszystko, aby zbrukać swoją deathmetalową legendę. "Darkest Day" jest fatalne w każdym aspekcie, bo nawet gitarzysta Ralph Santolla prezentuje tu niższą formę. Tego się nie da słuchać.
Ocena: 2/10 (Harlequin)
Riverside - Anno Domini High Definition (Inside Out Music)
Nowy rozdział muzyczny w dorobku Riverside pociągnął za sobą zmianę stylistyczną. "ADHD" to ciężki, generalnie szybki i techniczny materiał. Sporo tu łamańców, gęsto jest od instrumentów, ale odbyło się to kosztem klimatu i przestrzeni, które dotychczas stanowiły jeden z głównych atutów grupy. Niewątpliwie jest to materiał, który podzieli fanów - ucieszy miłośników muzycznej architektury, a zawiedzie tych lubiących muzyczne pejzaże. Zważywszy na fakt, że z każdym przesłuchaniem płyta podoba mi się coraz mniej to ciężko mi o niej powiedzieć więcej niż "poprawna".
Ocena: 6/10 (Harlequin)
Trail Of Tears - Bloodstained Endurance (Napalm Records)
Jak ja nie lubię pseudogotyckich kapel z wyjącą panną i charczącym kolesiem za mikrofonem. Sięgnąłem po nową propozycję Trail Of Tears z niechęcią i muszę przyznać, że mile się zaskoczyłem. "Bloddstained Endurance" choć wpasowuje się we wspomnianą wcześniej stylistykę to zaskakuje świeżością, naprawdę bardzo dobrymi melodiami i dobrym warsztatem wokalnym. Ocena na pewno byłaby wyższa gdyby nie to, że im bliżej końca tym muzyka traci trochę na jakości.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Voivod - Infini (Relapse Records)
"Infini", pożegnalne wydawnictwo Voivod, na którym kompozycje zostały napisane w oparciu o archiwalne partie gitarowe nieżyjącego już Piggy’ego d’Amoura wbrew pozorom wcale nie jest próbą zarobienia kasy na fanach. Może i nie jest to szczytowe osiągniecie grupy, ale "Infini" to kawał solidnego space-thrashowego grania. Utwory posiadają dość wyraźnie nakreślone konstrukcje, są przyzwoicie zagrane, ale nie wnoszą absolutnie nic do stylu i wizerunku grupy.
Ocena: 6/10 (Harlequin)
ROCK:
Dinosaur Jr. - Farm (Jagjaguwar)
Dinosaur Jr. powraca z drugim albumem od czasu swojej reaktywacji. Nigdy z twórczością grupy nie miałem styczności, ale po zapoznaniu się z "Farm" mogę powiedzieć, że jest bardzo osobliwa, gdyż ścierają się tutaj wpływy hard rocka, punka i crossover. Osowiałe, ale bardzo ładne melodie oraz "zmęczony" wokal sprawiają, że "Farm" może się podobać, pomimo, że robi wrażenie płyty trochę bezpłciowej i rozwleczonej.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
Grizzly Bear - Veckatimest (Warp Records)
Rock alternatywny w tym roku rozpieszcza słuchaczy - wystarczy wspomnieć o świetnych płytach Animal Collective, White Lies czy Sholi. Niewątpliwie do tego grona powinna dołączyć najnowsza propozycja Grizzly Bear. "Veckatimest" zaskakuje w każdym calu - grupa wykroczyła daleko poza ramy gatunku sięgając do rio/avantowej i space-rockowej estetyki. Utwory są szalenie rozbudowane, oparte na nieco pulsującym, jazzującym rytmie, bogatym instrumentarium oraz okraszone floydowskimi wokalami. Szkoda tylko, że te melodie się trochę rozmywają, gdyż przez to płyta traci na wyrazistości.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Ian Gillan - One Eye To Morocco (Eagle Rock)
Kiedyś uchodził za jednego z najlepszych krzykaczy w hardrockowym światku, dziś czaruje subtelnością. Ian Gillan, bo o nim mowa, uraczył oto słuchaczy solowym albumem. Już tytuł może sugerować, że tu i ówdzie usłyszymy bliskowschodnie motywy, co też w rzeczywistości ma miejsce. Bogate instrumentarium wykorzystane z dużą rezerwą, ciepłe, momentami bardzo biesiadne melodie, i charakterystyczny głos 64-letniego Gillana zapewniają kilkadziesiąt minut miło spędzonego czasu. Głębszych emocji płyta jednak nie wzbudza.
Ocena: 6/10 (Harlequin)
Lacrimosa - Sehnsucht (Hall Of Sermon)
Lacrimosa znowu nie zawiodła swych fanów. "Senhnsucht" to kolejna perełka w dyskografii szwajcarskiego mistrza gotyckich pejzaży. Patetyczna jak zawsze, nieokiełznana jak nigdy, jednym słowem wyjątkowa. Każdy z 10 "przystanków" na tej płycie to nowa kopalnia pomysłów i dźwięków płynących z jak zwykle bogatego instrumentarium. Tym razem jednak obok klasycznych instrumentów i rockowego "kopa" pojawia się dość duża (w porównaniu z poprzednimi krążkami) dawka elektroniki, idealnie wpasowująca się w klimat tego symfonicznego spektaklu. Choć poszczególne utwory obdarzono różnym zabarwieniem emocjonalnym - od podniosłego "Feuer" aż do płaczliwego i skłaniającego do zadumy "Die Taube" - to wszystkie łączy jedna cecha… magiczna myśl kompozytorska stojąca na straży dobrego smaku, ale i oryginalności. Choć najpiękniejszym dziełem tej grupy z całą pewnością była "Elodia" to "Sehnsucht" prawie dorównuje jej swym kunsztem… a kto wie może niczym dobre wino musi zwyczajnie dojrzeć by pobić na głowę perłę nad perłami.
Ocena: 8/10 (Ketzer)
Lobster Newberg - Actress (Lobster Newberg LLC)
Najnowsze dziecko amerykańskiej grupy Lobster Newberg to na pewno jedno z najciekawszych wydawnictw tego roku. "Actress" udanie łączy w sobie blues, funk, swing, jazz i klasyczny rock progresywny, a całość osadzona jest w piosenkowych strukturach naszpikowanych instrumentalnymi i gatunkowymi żonglerkami. Słucha się tego z zaciekawieniem i przyjemnością, choć momentami wydaje się to być przekombinowane.
Ocena: 8/10 (Harlequin)
Placebo - Battle For The Sun (EMI Music Poland)
Dawno, oj, dawno nie słuchałam Placebo, co najwyżej pojedynczych, ulubionych kawałków. Postanowiłam sobie przypomnieć o Brianie Molko i reszcie przy okazji wydania nowej płyty. Pierwsze wrażenie? Nic się nie zmieniło. Wciąż urzeka wokal, to samo alternatywne granie, ale jednak czuję iż jest to płyta bardziej energetyczna od tych, z którymi miałam wcześniej do czynienia, co wyszło Placebo tylko na plus. To czego mi wcześniej brakowało w twórczości zespołu odnalazłam na tej płycie.
Ocena: 7/10 (Nenar)
The Horrors - Primary Colours (XL Recordings)
Brytyjski magazyn NME odznaczył ten album tytułem "płyta miesiąca". Historia pokazywała niejednokrotnie, iż do tego typu wyróżnień należy po pierwsze podchodzić z dystansem, po drugie ewentualnie weryfikować je po odsłuchach. Słuchowe obadanie drugiego krążka Londyńczyków, na szczęście, nie wymusiło u mnie zmiany opinii z pozytywnej-obiegowej na negatywną-osobistą. "Primary Colours" to współczesna muzyczna adaptacja wyspiarskich rockowych trendów sprzed kilku dekad, nadanych przed laty przez ówcześnie panujących Joy Division, Echo & The Bunnymen, My Bloody Valentine, Bauhaus, The Jesus And Mary Chain czy The Cure. Choć wszystko robione jest tu z dystansem i szerokim obejściem powagi tego typu grania, to właśnie ów dystans ratuje ich przez zarzutami pozbawionej potencjału grupy ograniczającej się do muzycznego i wizerunkowego kolażowania i plagiatowania.
Ocena: 8/10 (verdammt)
The Mars Volta - Octahedron (Warner Bros.)
Tak jak uważałem "Bedlam In Goliath" za najlepsze dokonanie The Mars Volta, tak najnowsza propozycja tych wariatów totalnie mnie rozczarowała. Grupa stworzyła 8 kompozycji o bardziej piosenkowym charakterze i bardziej przejrzystych strukturach. I wszystko byłoby świetnie, gdyby w tych kawałach była choć krzta spontaniczności. Niestety, żaden utwór z "Octahedron" nie zrobił na mnie wrażenia, a od jednego z najciekawszych zespołów na scenie muzycznej można oczekiwać więcej.
Ocena: 5/10 (Harlequin)
War Tapes - Continental Divide (Sarathan Records)
Sami muzycy zespołu określają swoją twórczość jako "doom pop wywołujący drżenie serca". Niech przypadkiem nikogo nie zmyli to jednoznacznie kojarzące się z pewną subkulturą określenie. Na debiutanckim albumie Amerykanów nie mamy bowiem do czynienia z rozdygotanymi emocjonalnie melodiami, egzystencjalnie niezdecydowanym wokalistą, sekcją rytmiczną ograniczającą swój warsztat do kilku smutnych akordów czy wypranych banalnych smętów w tekstach. "Continental Divide" skutecznie ucieka gatunkowej prozaiczności - nagrania wykonywane są z zamysłem i wszelkim zachowaniem ich najwłaściwszych walorów a warstwa brzmieniowa i tekstowa nie grzęźnie w "zimno gitarowych" schematach choć łatwo tu o skojarzenia z innymi reprezentantami kolejnej generacji "nowej fali". Przed grupą rysują się ciekawe perspektywy, oby tylko w przyszłości nie zachciało im się odgrywać kolejnych sobowtórów ekipy Iana Curtisa lub Roberta Smitha.
Ocena: 7/10 (verdammt)
JAZZ/FOLK:
Alamaailman Vasarat - Huuro Kolkko (Laskeuma Records)
W Finlandii podobno ta grupa dorobiła się statusu kultowej. Nic dziwnego - słuchając "Huuro Kolkko" wiem, że tą muzykę tworzyli ludzie, którzy wiedzą do czego służą instrumenty. Najnowsza, piąta już propozycja grupy to krótkie, instrumentalne kawałki łączące jazz, fusion oraz RIO/avant utrzymane na równym, dobrym poziomie. Nie jest to jednak granie, do którego się często wraca.
Ocena: 7/10 (Harlequin)
Korpiklaani - Karkelo (Nuclear Blast)
Folk metal to podobno muzyka ze wsi. "Karkelo" jest zdecydowanie taką płytą - wieśniacką, nieokrzesaną i zaskakująco prymitywną w warstwie kompozycyjnej. Niby to jest nadal folk, ale tym razem Finowie zaprezentowali rynsztokowy poziom, który raczej wywołuje niesmak niż zachęca do hulanki. Panowie od miksów i masteringu chcieli chyba dobrze dla ludzkości, bo postarali się o kiepskie, wytłumione brzmienie, które skutecznie zniechęca do odsłuchu "Karkelo".
Ocena: 3/10 (Harlequin)
Týr - By The Light Of The Northern Star (Napalm Records)
Ach te Wyspy Owcze... Słuchając najnowszej propozycji Týr zastanawiam się czy rzeczywiście naród farelski byłby w stanie zrobić komuś krzywdę. "The Light Of The Northern Star" to kawał solidnego, radosnego folk/viking metalu. Tym razem wydaje mi się, że grupa zagrała nieco bardziej metalowo niż dotychczas, co niekoniecznie musiało wyjść na plus. Płyta jest bardzo nierówna - w pewnych momentach słychać, że w muzyce tętni życie, innym razem brzmi topornie i bez pomysłu. Pomimo świetnych solówek, to uważam, że poprzeczka ustawiona przez "Ragnarok" nie została przeskoczona.
Ocena: 6/10 (Harlequin)
ELECTRO:
Akanoid - Civil Demon (Echozone Records)
Akanoid już wcześniej ujawniali swoje zapędy w kierunku wydawałoby się odmiennym od wykonywanego wówczas przez nich electropopu (patrz cover utworu "Peace Sells" thrashmetalowego Megadeth na singlu "On Air Again"). Muzycy postanowili tym razem postawić wszystko na jedną kartę nagrywając album łączący w sobie wszelkie muzyczne pokrewieństwa synthpopu, rocka industrialnego a nawet elementów rocka progresywnego w jedną przyjemnie melodyjną całość pozwalającą na zachowanie swego indywidualnegostylu i wizerunku. Rezultat nadspodziewanie dobry.
Ocena: 7/10 (verdammt)
Aphorism - Surge (Tympanik Audio)
Punktem odniesienia dla każdego kolejnego projektu wytwórni Tympanik Audio jest globalny i w pełni zasłużony tryumf chicagowskiego Totakeke co koniec końców prowadzi niestety do machinalnego odtwarzania garściami zapożyczanych momentów i braku własnej twórczej jednostkowości. Na debiucie Josha Pyle'a dzieje się wszystko a zarazem nic - w odruchowo składanych nagraniach do wyobraźni odbiorcy trafiają jedynie pojedyncze fragmenty, całość na dłuższą metę jest nieczytelna i dręcząca.
Ocena: 7/10 (Void)
Backlash - Quiet Men (EP) (Memento Materia)
Na pierwszym od ponad dwóch lat wydawnictwie panowie z Backlash składają hołd legendarnemu Ultravox w postaci własnych interpretacji nagrań "Quiet Men" i "Slow Motion" z krążka "Systems Of Romance" z 1978 roku. Rezultat dość przyzwoity choć chwytliwość i zapamiętywalność utworu tytułowego należy raczej przypisywać legendzie.
Ocena: 5/10 (verdammt)
Biomekkanik - State Of Perfection (SubSpace Communications)
Interakcja między muzyką elektroniczną a Christerem Hermodssonem trwa ponad 20 lat - dopiero teraz jednak naczelny projektu zdecydował się na poważną i w pełni solową działalność, która w obliczu lepszych i gorszych muzycznych epizodów z lat wcześniejszych zasługuje na większą uwagę. Szwedzki muzyk wzorowo skorzystał z nabytego wcześniej doświadczenia i studiowania wszelkich muzycznych i brzmieniowych wariantów. "State Of Perfection" ogniskuje się wokół współczesnych trendów elektroniki - komputerowo wygenerowanego instrumentarium strunowego, nieskrępowanego i elastycznego wokalu dopasowującego się do zaangażowanych w płytowe przedsięwzięcie tonów oraz sporego arsenału aranżów i beatów dających przepustkę do niejednego elektronicznego klubu. Podsumowując - może nie jest to płyta-nowość z serii electro pop z gitarami w tle, ale za to pierwszorzędnie wykonana.
Ocena: 7/10 (Void)
Empire State Human - Audio Gothic (A Different Drum)
Teoria ewolucji muzycznej w Empire State Human chyba dawno się zatrzymała. Muzycy na "Audio Gothic" katują słuchacza do bólu pierwotnym (zarówno od strony instumentarium i wykonania) synthpopem bez cienia głębszego sensu i inspiracji.
Ocena: 3/10 (verdammt)
Frozen Plasma - Monumentum (Infacted Recordings)
Po dwóch singlach, w tym genialnym "Tanz Die Revolution" przyszedł w końcu czas na długogrający album. Nie zaprzeczę duet postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę, którą udało mu się jednak przeskoczyć. Całość trzyma wysoki poziom, tak, że trudno tu mówić o lepszych czy gorszych utworach, chociaż jest parę wyróżniających się kawałków. Album, który na pewno często zagości w moich głośnikach.
Ocena: 8/10 (Nenar)
Funker Vogt - Warzone K17 (Live) (SPV Records)
O ile wypuszczenie DVD "Warzone K17: Live In Berlin" miało dla fanów jakieś znaczenie (chociażby kolekcjonerskie i pamiątkowe) tak publikacja tego samego materiału w formie audytywnej kompletnie mija się z celem. Każda taka płyta nie dość, że swoim produkcyjnym szlifem zżera właściwe koncertowi emocje i nagraniową fakturę to jeszcze skutecznie stępia możliwości percepcyjne potencjalnego słuchacza. Jedynie dla kierujących się sentymentami.
Ocena: 5/10 (Void)
Mechanical Moth - Rebirth (Dark Dimensions)
"Mechanical Moth łączy inteligentne i przejmujące teksty, nośne, emocjonalne i dość skomplikowane rytmy w celu wypełnienia nimi parkietów elektronicznych. Niezrównana mieszanka EBM, darkwave, na wpół-akustycznych brzmień i gotyckich aranżów tworzy w sumie ekspresywny i wyrazisty nastrój..." - nieskromna autopromocja niemieckiego tercetu, nie powiem, znajduje odniesienie w przewertowanych przeze mnie recenzjach tego albumu jak i mojej prywatnej ocenie. Dzięki 13-częściowej muzycznej rewolucji i sięganiu po gatunki z dziedziny klasycznych Mechanical Moth przestało być już kolejnym projektem z serii realizujących się w dziedzinie "gotyckiej" elektroniki. Choć ciężko uniknąć porównań z Lamé Immortelle, Die Form czy Blutengel, brawo za odwagę.
Ocena: 7/10 (Void)
Motor - Metal Machine (Shitkatapult Records)
Trzecia płyta zespołu i trzeci raz zawód. Na płycie znów za mało jest ambicji, za mało kombinowania i za mało zróżnicowania. W sumie daje to zbieraninę przypadkowo (?) wydobywanych z syntezatora dźwięków nakładających się na siebie i powtarzanych bez celu w trwających średnio po 5-7 minut utworach. Czego w takim razie w Motorze jest za dużo? Pewności siebie muzyków, którzy wypuszczając to na rynek karzą jeszcze za to płacić.
Ocena: 2/10 (verdammt)
Rupesh Cartel - Anchor Baby (A Different Drum)
Electropopowe rytmy to dzisiaj żadna nowość. Od każdego kolejnego reprezentanta młodego pokolenia uprawiającego ten rodzaj sztuki wymaga się młodzieńczego zrywu, ambitnych, świeżych pomysłów i charyzmy. Niestety premierowy materiał Rupesh Cartel nie wnosi do gatunku nic nowego. "Anchor Baby" to zbiór 11 bliźniaczo podobnych do siebie utworów o prostej, łatwej i przyjemnej strukturze. Dla miłośników powtórki z rozrywki.
Ocena: 6/10 (verdammt)
Second Disease - While The Masses Sleep (Infacted Recordings)
Niemieckie Second Disease, mimo kilkuletniego letargu, nie zmieniło jednak swoich procesów twórczych ukierunkowanych głównie na efektowność i efektywność swojej muzyki. "While The Masses Sleep" faktycznie jest materiałem dowodzącym produktywności muzyków projektu (18 utworów!), czego nie można powiedzieć o tym pierwszym. Nagrania nie zwracają zbytnio uwagi swoją oryginalnością (w utworach zazębiają się specyficzny klimat i połamana rytmika amerykańskiego Mentallo & The Fixex czy kanadyjskich Skinny Puppy i Front Line Assembly), po drugie sprawiają wrażenie przekombinowanych i nagranych z myślą o szczegółowej analizie każdego elementu. Na dłuższą metę płyta staje się więc męcząca.
Ocena: 7/10 (Void)
Tapage - Fallen Clouds (Tympanik Audio)
Poruszenie jakie wywołała premiera poprzedniego albumu holenderskiego Tapage zmusiło obserwatorów i nabywców IDMowych produktów do snucia pewnych hipotez: albo owe emocje spowodowane były autentycznie wybitną formą debiutu albo formułowanymi na wyrost reklamowymi banałami mającymi na celu zachęcić do sięgnięcia po wątpliwej jakości materiał. Drugi album niderlandzkiego projektu ucina wszelkie spekulacje i wyjaśnia sytuację - ambientalno/IDM/industrialne dźwięki generowane przez T. Hama adresowane są jedynie (!) dla posiadających bujną fantazję, dla reszty muzyczne elementy składowe mogą wydać się jedynie nieprzyjemnym i działającym na nerwy szmerem. Materiał skupia się głównie na eksploatowaniu polifonicznych dźwięków pobudzających wyobraźnię twórczą odbiorców - całość podana jest w niepospolity i estetyczny sposób.
Ocena: 8/10 (Void)
The Mobile Homes - Today Is Your Lucky Day (Megahype Records)
Czemu miał służyć niedawny powrót The Mobile Homes po kilkuletniej przerwie? Nie wiem. Zespół niejednokrotnie wytykany palcami za kopiowanie stylu Depeche Mode wybrał najgorszy moment z możliwych na comeback wydając album w dacie nieodległej premierze wielce oczekiwanego albumu swoich inspiratorów z Basildon. Z tej właśnie racji album "Today Is Your Lucky Day" przeciekł przez palce fanom gatunku, którzy w większości nie zwrócili uwagi na anonsowaną w mediach premierę. Ci, którzy przypadkiem natknęli się na album dostali materiał treściowo przyzwoity pozbawiony cech własnych.
Ocena: 6/10 (verdammt)
Totakeke - The Things That Disappear When I Close My Eyes (Tympanik Audio)
Ogromna presja jaka spoczęła na wątłych barkach DJa amerykańskiego projektu Totakeke na szczęście nie stłumiła niepospolitej wartości jego twórczości a zdecydowanie ją wzmocniła. Poprzednia płyta "Forgotten On The Other Side Of The Tracks", która swego czasu regularnie spotykała się z uznaniem ze strony elektronicznych konsumentów, była chyba przygotowaniem solidnego gruntu pod przewyższający formą album "The Things That Disappear When I Close My Eyes". Rozbudowanie instalacji dźwiękowych, dojrzałość aranżacyjna i rozwojowość tej płyty sprawia, że mamy do czynienia z absolutnym ewenementem w dziedzinie elektoniki użytkowej by Tympanik Audio.
Ocena: 9/10 (Void)
Tyske Ludder - Anonymous (X-Fusion Music Production)
Po przesłuchaniu "Anonymous" trochę wstyd się przyznać, że nie zapoznałam się wcześniej z twórczością tria. Pod względem muzycznym płyta wciąga od pierwszych dźwięków. Muzycy bardzo dobrze poruszają się po terenie mrocznej elektroniki. Jedynie trochę całość psuje wokal, do którego potrafię znaleźć tylko jedno określenie - plugawy. Mimo tego jednego mankamentu album zachęcił mnie do poznania dyskografii Tyske Ludder.
Ocena: 6/10 (Nenar)
VNV Nation - Of Faith, Power And Glory (Anachron Sounds)
Brytyjski duet z każdym następnym albumem osłabia ekspresyjną i brzmieniową intensywność nagrań unikając również realizacji nowatorskich pomysłów dźwiękowych, które nadałyby ich muzyce innego oblicza. "Of Faith, Power And Glory" jest więc kontynuacją funkcjonujących na poprzednich krążkach treści, którym nadano stonowaną i nieco melancholijną electro/futurepopową oprawę. Dla wyznawców dotychczasowej twórczości duetu płyta ta będzie więc kolejnym obowiązkowym elementem domowej płytoteki choć przewaga łagodniejszych i bardziej opanowanych melodii, patetyczność i lekko nadęty charakter całości mogą odebrać jako minus. Dla reszty album może być odpowiednim pretekstem do sięgnięcia po wcześniejsze prace VNV Nation.
Ocena: 7/10 (verdammt)
Zeitgeist Zero - Dead To The World (brak kontraktu)
Brytyjczycy z Zeitgeist Zero cenią sobie chyba bardziej wierzchnią (image) niż spodnią (brzmienie) stronę rocka gotyckiego - prędzej więc można zachwycić się garderobą i wizualną estetyką ich prac niż muzyką z drugiej płyty. Całość wykonana jest dosyć niedbale i powierzchownie, muzycy za punkt honoru stawiają sobie bardziej "klimatyczne" pseudonimy niż jakąkolwiek jakość włożonych w krążek środków technicznych i artystycznych a uczucia wątpliwej jakości materiału dopełnia jeszcze nieczysty "wokal" niefiligranowej frontmanki.
Ocena: 6/10 (Void)
PŁYTA MIESIĄCA:
The Eden House - Smoke & Mirrors (Jungle Records)
Członkowie The Eden House - projektu stworzonego na potrzeby tego albumu nie są w dziedzinie tworzenia opraw muzycznych nowicjuszami. Tony Pettitt (Fields Of The Nephilim, NFD) i Stephen Carey (Adoration, NFD, This Burning Effigy) na "Smoke & Mirrors" osiągnęli wyżyny swoich możliwości tworząc dzieło będące zharmonizowanym układem wzajemnie dopełniajacych się elementów opartych na właściwych proporcjach - ściśle osobistym wokalu (Monica Richards z Faith And The Muse/Madhouse, Julianne Regan z All About Eve/Gene Loves Jezebel oraz Evi Vine i Barbar Luck), klimatycznie łagodnym instrumentarium i subtelnych aranżacjach, które zarówno osobno jak i wespół tworzą zmysłową i intymną atmosferę całości. Muzyczne inspiracje i odniesienia nie są dla TEH jedynie zbieraniną szablonów, do których zespół próbuje się dopasować, są one pretekstem do ukazania dotąd nietkniętego i niedostępnego dla innych oblicza i przełożenia ich na język własnej wrażliwości. Genialna mistyfikacja czy przejaw rzeczywistego mistrzostwa?
Ocena: 10/10 (verdammt)
The Eden House - Smoke & Mirrors (Jungle Records)
Debiutancki projekt Stephena Carey'a oraz Tony’ego Pettitta może śmiało pretendować do miana najpiękniejszej płyty ostatnich lat. Zapraszając plejadę gości stworzyli album przesiąknięty cudownymi melodiami i mrocznym, aczkolwiek ciepłym klimatem. Wyborne połączenie klasycznego rocka gotyckiego, trip-hopu, synthpopu i rocka alternatywnego w wykonaniu starych wyjadaczy sprawia, że debiut The Eden House wypada bardziej przekonywająco od twórczości niejednego zespołu będącego źródłem inspiracji dla The Eden House.
Ocena: 9/10 (Harlequin)
Podsumowanie czerwca zredagowali: Nenar, verdammt, Void, Harlequin
podziękowania dla Ketzera za mini-recenzję Lacrimosy