Muzyczna wędrówka Briana Warnera, znanego publiczności jako Marilyn Manson, zbaczała w różnych kierunkach. Zawsze jednak było mrocznie i gotycko. W którą stronę artysta by nie poszedł - za każdym razem znajdował grono swoich odbiorców. Płytą "Eat me, drink me" udowodnił, że w jego duszy gra również rock and roll. Oto historia żywotu Briana.
Rok 82, Venom zbiera cały czas kontrowersje wokół siebie, Po "kvltowym" "Welcome To Hell" nadszedł jeszcze bardziej kultowy "Black Metal". Po przesłuchaniu tych dwóch albumów stwierdzam że debiut jest szybszy bardziej nie okiełznany i dziki. Na Black Metal ciągle jest szybko (szczególnie w tytułowym utworze) ale jest tam już mniej tego brudu. Jednak "Black Metal" wniósł według mnie więcej do historii każdegoekstremalnego gatunku metalu niż "Welcome...". W końcu od niego powstał Black Metal zawdzięcza swoją nazwę.
Wydane w 2005 roku „Thematic Emanation Of Archetypal Multiplicity”, jest wprawdzie EP'ką, ale EP'ką godną uwagi. Uważny słuchacz utworów francuskiej grupy spostrzegł zapewne, że zespół ma tendencję do paradygmatycznych brzmień na swoich płytach, czy też wyrażając się precyzyjniej, do nagrywania albumów wokół pewnych muzycznych centrów.
Od czasu ukazania się zjawiskowej płyty Mirrored, minęły już cztery lata. Sporo się w tym czasie działo, w szeregach Battles. Najpierw udana, wysoko oceniania trasa koncertowa. A potem rozłam w składzie formacji, w końcu odejście z kapeli Tyondai’a Braxton’a. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: takich czterech, jak ich trzech teraz, to nie ma żadnego. Nowy krążek zespołu trzyma wysoki poziom poprzedniczki – odkrywając przy tym nowe połacie muzycznej atmosfery.
Nuda, Panie nuda, nic się dzieje – chciałoby się napisać. Ale muszę przyznać, że osobiście lubię takich psychodelicznych nudziarzy, jak Matthew Barnes’a. Forest Swords to dość osobliwy projekt oszczędny zarówno w słowach, jak i w dźwiękach a zarazem niezwykle ciekawy pod względem aranżacyjnym. Płyta Dagger Paths sprawia, że zmysł słuchu cierpi katuszę w oczekiwaniu na moment głębszego uniesienia.
To piękna płyta, by powalczyć z własnymi uprzędzeniami. A jest o co walczyć. Polska to taki kraj, w który to każdy nawet drobny przejaw odchylenia od normy wywołuje lawinę zdziwienia, przez co mało która jednostka ma odwagę ryzykować. Niestety, cierpi na tym również scena muzyczna. Brak nam muzyków, którzy to wystawią na szwank swoje dobre imię, którzy kuszą los, a wolność artystyczną przedkładają ponad wszystko. Ale jest u nas w kraju jedna taka Baaba co ma jaja i pokazuje je nie tylko od święta.
Mam wizję: Kurt Ballou siedzi smutny w studiu nagraniowym i myśli, jak tu Trap Them wrzucić na wyższy pułap. Nagle olśnienie – „wiem, będę ich katował Jane Doe, zapuszczę im też czasem Axe to Fall dla niepoznaki, aż w końcu zrozumieją, o co w tym wszystkim się rozchodzi”. Nie mam żadnych wątpliwości, tak musiało po prostu być – niektóre gitarowe wybryki na Darker Handcraft są żywce wycięte z płyt macierzystej formacji Kurta. Ale skoro współzałożyciel Converge nie zgłasza sprzeciwów, ja też nie będę się awanturował.
Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem na co mam liczyć po trzecim krążku niemieckich tech-deathmetalowców z Obscura. Poprzednia płyta „Comogenesis” niewątpliwie była jednym z lepszych wydawnictw w gatunku w ostatnich latach, a mimo to po dziś dzień mam wobec niej sporo obiekcji. Bo o ile o warsztacie instrumentalnym tego kwartetu złego słowa powiedzieć nie można, to bezsprzeczne zapożyczanie z Necrophagist i Cynic i bardzo nowoczesna formuła utworów okraszona blastami i bieganiem po gryfie budziła mój niesmak.
Będę trochę narzekał, ale w gruncie
rzeczy to nie wyłamię się, nie wyjdę przed szereg, oryginalnym
też nie będę i jak większość pochwalę ich. Umiarkowanie, ale
zawsze to lepsze, niż w ogóle się nie zająknąć. Nowy
album – choć miły i sympatyczny, jest delikatnym, ale odczuwalny
krokiem w tył. Nie wiem czy to z szacunku dla poprzednika, ale na
"Angels of Darkness, Demons of Light 1" mógłbym jeszcze trochę
poczekać, bo pomimo walorów, jakie posiada – do pełni
szczęścia zabrakło kropki na "i", Panie Carlson!
Kiedy kilka miesięcy temu po raz pierwszy usłyszałem album Daughters, pomyślałem sobie: arcydzieło. I choć od jego ukazania się minął już rok, ciągle nie mogę znaleźć na nim słabych momentów. Ciągle jestem nim (napisałbym zauroczony, ale jakoś nie pasuje to do tej muzyki) wstrząśnięty. Nawet teraz osłuchany z płytą na dobre i na złe, pisząc o niej czuje się lekko zmieszany, a może i zakłopotany. Ale tak to już bywa, jak oko w oko staje się z doskonałością, właśnie wtedy najczęściej pada coś w stylu: „ani be, ani me, ani kukuryku”. Ale postaram się trzymać fason.
Trochę się tliło, za nim się zapaliło. Dziewczyna ma fart, że trafiła na Kucza i Kordeckiego. To pod ich opieką nastąpiła pierwsza, prawdziwa i poważna eksplozja talentu Gaby. Ale podobno szczęście sprzyja lepszym. Nic więc dziwnego, że upodobało sobie Kulkę. Na polskiej scenie z świecą szukać wokalistki o choćby zbliżonym talencie. Muzyka na płycie Sleepwalk jest mocno zakorzeniona w elektronicznej przeszłości Kucza. Ale takiej z domieszką psychodelii i ambientu, nie stroniącej przy tym, od smaków zapożyczonych ze sprawdzonej popowej kuchni.
Czasami przyjemnie zanurzyć się w atmosferze inności cudzego mieszkania
lub domu. Poczuć wręcz organicznie emocje ukryte w zakamarkach obcego
wnętrza. Meble, ozdoby, elementy dekoracyjne, sącząca się z głośników
muzyka stanowią o tym, kim jest ich właściciel i składają się na jego
rzeczywisty obraz. Wyrażają myśli, pragnienia i styl życia lub być może
skrywają jakąś tajemnicę.
...nie taki wampir straszny, jako go malują... Zaczyna się niezwykle stylowo - od widoczków pokrytego śniegiem
cmentarza. Figury aniołków, świątków i inne takie. W tle - podniosła
muzyka organów. Ach, ach! - to mniód dla serca tak wrażliwej i
romantycznej osoby jak ja! Po około półtorej minuty pasienia oczu tą
łagodną scenerią robi się mniej romantycznie - przenosimy się do
mrocznego wnętrza jakiejś gotyckiej chaty, gdzie po korytarzu tańczy
sobie w mocno przeźroczystych szmatkach młoda dziewoja.
Apokalipsa nie będzie śliczna ani romantyczna - kilka słów o jednym z najbardziej przygnębiających filmów ostatnich miesięcy. Szanowny Panie Mortensen. Piszę do Pana, aby Pana przeprosić. Jeszcze do
niedawna wydawał mi się zupełnie przeciętnym i bezbarwnym aktorem,
którego na szczyt niezasłużonej popularności wydźwignęły role
legendarnych herosów, gracko wymachujących mieczem i bardzo rzadko
korzystających z niespecjalnie obfitych zasobów własnej inteligencji.
Proszę mi wybaczyć.
Przyzwoity film, nieprzyzwoity reżyser. Kilka dni temu - z racji tego, że na lekcjach języka polskiego
przerabiam obecnie dział "II Wojna Światowa" - zostałam poproszona o
obejrzenie fabularnego filmu z 2002 roku pt. "Pianista". Ponieważ
oglądam dzieła filmowe dosyć rzadko (wolę krótkie video clipy i
teledyski), po "zaliczeniu" niemal każdej produkcji pojawia się we mnie
potrzeba napisania recenzji lub przynajmniej krótkiego komentarza.
Pozwólcie więc, że podzielę się z Wami moimi wrażeniami po "oglądnięciu" filmowej biografii Władysława Szpilmana. Nie będę się
rozpisywać na temat problematyki utworu i elementów świata
przedstawionego, albowiem są one powszechnie znane.
No i rok 2009 dobiegł końca. Jeszcze na początku roku nie przypuszczaliśmy, że będzie to tak udany rok dla muzyki. Wyszła naprawdę cała masa rewelacyjnych, a niekiedy i genialnych płyt, które niejednokrotnie były miłą niespodzianką - były wydawane przez zespoły, które w ostatnim czasie zaliczały dołek artystyczny, były wydawane przez stare wygi, które łapią drugą młodość, bądź też pojawiały się ni stad ni zowąd w formie różnorodnych, które z pozoru niekoniecznie musiały być skazane na sukces.
Koniec listopada, a śniegu nie ma. Jest za to całkiem przyjemnie na dworku, można w cichobieżkach poszwendać się i w spokoju wypić browarka nie myśląc o tym czy mróz skuje tyłek czy też nie. Ładna pogoda ja na tę porę roku na pewno nie zachęca do siedzenia w domu i muzycznych poszukiwań, dlatego też zdecydowaliśmy się na zmianę formuły Sądu Ostatecznego skupiając uwagę tylko na wybranych wydawnictwach, a nie na wszystkim co udało się przesłuchać.
Za oknem zimno i smutno, nie pozostaje nic innego jako zaopatrzyć się w cenny złoty, bąbelkowy napój (tak, tak - mówię o Mirindzie), zasiąść w ciepłym domowym kąciku z książką czy gazetą i zapodać w odtwarzaczu odrobinę świeżych dźwięków. Tym razem z racji jesiennej deprechy i natłoku obowiązków nie udało się sporządzić zestawienia syntetycznych wydawnictw opartych na parapecie.
Wakacje się skończyły i trzeba się ostro brać do roboty. Dzieci zasuwają do szkoły z plecakami ważącymi co najmniej tyle co one same, studenty tracą na wadze stresując się poprawkami i spożywając kolejne potężne dawki złocistego trunku, który poprawi im krążenie i lepiej natleni umysł, zaś muzycy skończyli wygrzewać jajka w słońcu i zmuszeni byli zamienić festiwale i sceny na żłopanie browarów w studiach nagraniowych. Efekt? Cała masa przeróżnych wydawnictw, nierzadko bardzo wysokiej próby.