W sobotę na brak atrakcji nie mogłem narzekać. Żeby pójść na Carcass musiałem odpuścić mecz Legii ze Śląskiem, z czym pogodziłem się już dawno, a dodatkowo wypadło jeszcze ważne spotkanie siatkarzy z Iranem na mistrzostwach. Wybór był jednak przesądzony, ponieważ Carcass był jedną z tych, bardzo nielicznych, legend metalu, której nie miałem jeszcze okazji oglądać na żywo. Wydarzenie to było wyjątkowo istotne nie tylko dla mnie, o czym przekonałem się już na samym początku, kiedy stawiłem się pod klubem i zaskoczyła mnie długaaaśna kolejka.
Po rozmowach, zaparkowanych busach, a także niektórych koszulkach, szybko można było się zorientować, że towarzystwo zjechało się z różnych rejonów Polski, jak to bywa na tych bardziej wyjątkowych i jedynych w Polsce, koncertach. W kolejce stałem ze dwadzieścia minut i tyle właśnie spóźniłem się na Thunderwar, czyli mniej więcej z połowę koncertu. W środku kolejne zaskoczenie, że już na tym etapie, wielka sala była konkretnie wypełniona. Frekwencja naprawdę dopisała i tego dnia klub był pełen.
Thunderwar widziałem już w Progresji, gdy grali przed Amon Amarth, a także recenzowałem ich EPkę, więc zespół jest mi dość dobrze znany. Grają naprawdę dobrze i też dobrze się prezentują na scenie. Występ wypadł znacznie lepiej niż ten poprzedni, pewnie głównie dlatego, że pod sceną było dużo ludzi i nawet trochę się pokołowało. Czuć było atmosferę koncertu, a nie grającego do pustawej sali supportu.
Niewątpliwym magnesem, który zwabił mnie tego dnia do Progresji był też Hazael. W dawnych czasach bardzo lubiłem „Thor” i z nostalgią wspominam dwa niezapomniane koncerty na jakich byłem w połowie lat dziewięćdziesiątych. Z tamtych czasów zespół odtworzył tylko Tomasz Dobrzeniecki na basie i wokalu, reszta to nowi muzycy. Jaki jest więc ten nowy Hazael? Przede wszystkim szybszy, przez co również mocniejszy. No i Tomek nie w białej koszuli, tylko w koszulce Carcass. Te szybsze fragmenty były zagrane naprawdę szybko i ciężko, ale Hazael nie pozwolił zapomnieć, że jest zespołem klimatycznym. Tak więc było i trochę wolniej. Miło było znów usłyszeć stare hiciory: „Frozen Majesty”, „Clairvoyance”, „Legate Of Goat Tyrant”, „Thor” czy „Wyrd”.
W przerwie trzeba było sprawdzić wyniki. Legia prowadziła 3:1, a Polska 2:0 więc spokojnie można było wypić, zapalić i oczekiwać na gwiazdę wieczoru. Carcass to też zespół, który powrócił po latach niebytu, choć już jakiś czas temu, a w zeszłym roku ukazała się ich nowa płyta. Z legendarnego składu pozostał Jeff Walker, któremu posiwiała broda i Bill Steer, który z kolei nic się nie zmienił. Po koncercie udało mi się wykrzyczeć tracklistę, którą Jeff osobiście oderwał z podłogi i mi wręczył, w dokonaniu czego pomogło mi nie tylko darcie ryja, ale i długie łapy. Wprawdzie jest trochę obdarta i napisana takimi skrótami, że nie wszystkie rozszyfrowałem, ale i tak jest dla mnie dużym ułatwieniem w pisaniu tekstu. Dodam jeszcze tylko, że wydrukowany spis utworów jest pokreślony. Jedne numery są zamazane inne dopisane flamastrem. Widać więc, że poprawki były wprowadzane w ostatniej chwili.
Publiczność zgotowała Carcass iście królewskie przyjęcie i od samego początku sala oszalała i kłębiło się nie tylko pod sceną, ale i w dalszych zakątkach. Tym bardziej, że zaczęło się przebojowo „Buried Dreams” i zaraz potem porawka hitem w postaci „Incarnated Solvent Abuse”. Potem nastąpiła chwila dla nowego albumu: „Cadaver Pouch Conveyor System” i „Noncompliance to ASTM F899-12 Standard”, a następnie przerywnik starych czasów, gdzie właśnie nie jestem pewiem wszystkiego, ale na pewno było tam „Reek Of Putrefaction”. Później znowu powrót do nowości czyli „The Granulating Dark Satanic Mills” i „Unfit For Human Consumtion”. Nastepnie znowu gniotący gore grind z dwóch pierwszych płyt: „Genital Grinder”, „Pyosisified” i „Exhume to Consume”. Po takiej dawce ciężkości nastąpił zwrot ku melodyjności i próbka ze „Swansong”. „Black Star”, a szczególnie „Keep On Rotting In The Free World” wywołały wręcz euforię na całej sali. Potem jeszcze „Captive Bolt Pistol” z „Surgical Steel” i znów powrót do bardzo dobrze przyjmowanego „Necroticism”: „Corporal Jigsore Quandary” i „The Sanguine Article”. Na koniec zostało jeszcze „Arbeit Macht Fleisch” i „Heartwork” więc na bis znowu było bardzo hitowo.
Oj, działo się sporo i Carcass zafundował fanom niesamowitą podróż przez wszystkie swoje, jakże odmienne i powstające na przestrzeni ponad ćwierćwiecza, płyty. Niezależnie od tego kto jaki Carcass woli, to myślę, że koncert mógł chłonąć w całości i każdy wyszedł zadowolony. Świetna sztuka wielkiego zespołu, doskonała w każdym aspekcie. Porozbijałem się sporo pod sceną przy rzeźnickiej młócce, wyskakałem się przy przebojach i pooglądałem trochę odpoczywając przy piwku. Nic więcej nie mógłbym oczekiwać po najlepszym metalowym koncercie.
Byłem tak zaaferowany, że w ogóle nie zwracałem uwagi na coraz bardziej niepokojące smsy. Ostatecznie Legia wygrała 4:3, a Polacy wymęczyli 3:2, choć Iran miał już piłkę meczową, co już po wyjściu z koncertu kolega relacjonował mi na żywo przez telefon. Na szczęcie więc wszystko dobrze się skończyło i choć ominęły mnie nie lada emocje, to nie żałuję, bo te emocje, których tego wieczora dostarczył mi Carcass będę pamiętał latami.