Był ciepły zimowy poranek. Wcale nie ze względu na to, że cały świat był przysypany metrową warstwą śnieżnego puchu, a przez zaszronione okno można było dostrzec długie lodowe sople. Johnson Conrad wisiał w żelaznej klatce przytwierdzonej łańcuchem do sufitu. Po kątach kamiennej komnaty skrywały się chrabąszcze i swoim zwyczajem radośnie i zaborczo chrumkały. Świat wygląda zupełnie inaczej z perspektywy wyczulonych czułek i oczu, które dzielą życie na troje, albo nawet sześćdziesiąt dziewięć osobnych kopiałów. Atmosfera stawała się coraz gorętsza, chrabąszcze chrumkały coraz dosadniej. Ktoś obrócił klucz w ciężkich żeliwnych drzwiach.