To miało być jedno z największych wydarzeń koncertowych tego roku w Polsce. Po kilku latach do Polski ponownie miała zawitać jedna z największych legend death metalu, Bogowie z Florydy - Morbid Angel. Pikanterii dodawał fakt, że od jakiegoś czasu w składzie formacji znajduje się David Vincent, który opuścił zespół w 1995 roku. Nie było więc opcji, aby przeoczyć występ zespołu, z którym koncertować chce każda inna kapela. Jako support na trasę wybrano Arsis, Keep Of Kalessin, Marduk oraz Kataklysm, co stanowiło ciekawą mieszankę wybuchową.
Z Poznania wyruszyliśmy już o godzinie 10:00, lecz jak to bywa z różnymi, grupowymi wyjazdami w doborowym towarzystwie - podróż się przeciągnęła. Pod Stodołę dotarliśmy o 18:10 i zastaliśmy ogromne kolejki pod klubem. Udało nam się wepchnąć w tłum i dostać dość szybko do środka, ale selekcja na bramce budziła kontrowersje - badania alkomatowe oraz przegląd damskich torebek było zjawiskiem częstym i niektóre osoby musiały odczekać kolejne pół godziny przed bramą, aby promile trochę spadły.Na całe szczęście bez problemu dostaliśmy się do środka i szybko sprawdziliśmy jakość miejscowego piwa, które było drogie i niesmaczne. Plusem było to, że lokal był klimatyzowany i obfite ilości dymu papierosowego ulatniały się szybko.
Koncert zaczął się z niewielką obsuwą. O 18:40 na scenę weszli panowie z Arsis i prawdę mówiąc zrobili zerowe wrażenie. Pół godziny beznamiętnie zagranego death metalu, będącego czymś w rodzaju trochę szybszego i brutalniejszego Arch Enemy nie wzruszyło publiki. Utwory przypominały wierne kopie kawałków z płyt studyjnych, a jeśli dodam, że były one do siebie bardzo podobne, to nie powinien dziwić fakt, że gościłem pod sceną dość krótko. Publiczność, która postanowiła zobaczyć Arsis także nie należała do wielkich i zdecydowana większość fanów wolała wypić piwo i ewentualnie obejrzeć występ na telebimie pod salą.
Dość szybko po Arsis na scenę weszli norwescy blackmetalowcy z Keep Of Kalessin. Nigdy nie miałem styku z ich twórczością, więc poszedłem zobaczyć koncert z czystej ciekawości i bardzo mile się zaskoczyłem. Norweski kwartet podczas tych 40 minut na scenie zagrał głównie materiał z najnowszej płyty "Kolossus", choć nie zabrakło też starszych numerów. Formacja zabrzmiała mięsiście, energicznie i przekonywująco, bez wątpienia był to jeden z najlepszych koncertów tego wieczoru.
Po tym gigu nastąpiła krótka przerwa i około 19:45 na scenie pojawili się panowie z Marduk. Legenda norweskiego black metalu zebrała całkiem sporą publikę, która wypełniła gdzieś 3/4 sali. Pomimo, że naczytałem się o tym, że Marduk kiepsko wypada na koncertach to żywiłem nadzieję, że zobaczę dobry show. Nic z tego. Zacznijmy od tego, że brzmienie było do dupy i zamiast muzyki dostaliśmy kupę hałasu. Mało tego - Mortuus okazał się kiepskim frontmanem, który bardzo nieprzekonywujaco próbował nawiązać kontakt z publiką jakimiś idiotycznymi gestami. Nagłośnienie było tak fatalne, że połowa ludzi stojąca przede mną zatykała uszy palcami bądź watą. Udało mi się natomiast wyłapać, że poleciały takie numery jak m.in. "Burn My Coffin", "Azrael", "The Levelling Dust", "Throne Of Rats", "Fistfucking God's Planet". Niestety blisko godzinny występ Marduk przyprawił o boleści i rozczarowanie.
Występ kanadyjskiego Kataklysm postanowiłem odpuścić, gdyż zwyczajnie ich muzyka do mnie nie trafia. Zamiast tego z kolegą Mefirem postanowiliśmy zbadać walory bardzo nielicznej audiencji płci żeńskiej i posilić się stosownymi trunkami. To co przykuło moją uwagę to fakt, że w ogóle nie dało się wyczuć wielkiego wydarzenia. Nie było widać po ludziach oczekiwania na występ Morbid Angel, atmosfera była martwa, jakby wszyscy poszli z przymusu a nie z przyjemności. Kataklysm rozpoczął koncert o 21:05 i zmusiłem się aby zobaczyć choć ździebko tego występu. Mając w pamięci ich dość mało interesujący występ podczas tegorocznego Brutal Assault nie spodziewałem się niczego pozytywnego. Wytrzymałem dwa utwory. Choć Kanadyjczycy zebrali dużą publikę, która żywiołowo reagowała na kolejne kawałki, to moja antypatia do Kataklysm sprawiła, że obejrzałem występ na telebimie, gdzie fonia była ograniczona. Czułem się od razu lepiej, choć godzinny występ sprawił, że trochę zawiało nudą pośród tłumu oczekującego pod salą na występ Morbid Angel.
Gdy tylko Kataklysm zeszło ze sceny udaliśmy się z Mefirem na salę, aby zająć dobrą miejscówkę. Przez pół godziny sala wypełniła się po brzegi, zaś techniczny testował całkiem widowiskowo zestaw perkusyjny. Niecierpliwość na sali była wyczuwalna. 22:30 na scenę weszli Bogowie - David "Siwy Demon" Vincent, który notabene od jakiegoś czasu nosi czarne włosy, Trey Azagthoth, Pete "Commando" Sandoval oraz Thor Anders "Destructhor" Myhren znany choćby z zespołu Zyklon. Jeszcze nie zaczęli grać, a już dało się zauważyć, że publika był wzięta żywcem. Nie mogli więc zacząć od czegokolwiek innego niż "Rapture". To co usłyszał tysięczny tłum musiało zmiażdżyć i robić wrażenie - brutalność, agresja, żywioł, dostojność... tu wszystko było obecne. I nawet fakt, że Vincent nie czarował takim growlingiem jak przed laty nie ma tu znaczenia. Dziewczyny wchodziły chłopakom "na barana", gęsto sypały się zdjęcia z poręcznych cyfrówek, zaś kocioł być odczuwalny (fizycznie też) na wysokości 3/4 sali, gdzie w końcu wylądowałem. Vincent od razy załapał świetny kontakt z publiką, nazywając fanów przyjaciółmi, a także wyznając, że bez fanów nie byłoby Morbid Angel. Setlista skupiła się głównie na utworach z "Covenant" - poleciało jeszcze "Pain Divine", "Blood On My Hands", "Sworn To Black", chóralnie odśpiewany "God Of Emptiness" oraz wieńczący koncert "World Of Shit (Promised Land)". Z debiutanckiego "Altars of Madness" usłyszeliśmy "Lords Of All Fever And Plagues", "Maze Of Torment" oraz chóralnie zaśpiewany "Chapel Of Ghouls", po którym Trey zaczął się bawić gitarą jak małe dziecko - nie da się ukryć, że lider Morbid Angel to takie diabelskie wcielenie Eddiego Van Halena. Usłyszeliśmy też "Fall From Grace" z "Blessed Are The Sick", "Where The Slime Live" i "Dawn Of The Angry" z "Domination" oraz "Bil Ur-Sag" z "Formulas Fatal To The Flesh". Dane nam było także usłyszeć zupełnie nowy utwór "Nevermore", zwiastujący nowy album. Wolne gitary, zawrotna perkusja i całkiem chwytliwa melodia - miodzio. Nie trzeba wspominać, że podczas całego koncertu 1000 szczęk leżało na podłodze.
Gdy po 75 minutach Morbid Angel zakończyli występ zdarzyło się co dziwnego - cała publiczność wyszła z sali. Zero bisów, nikt się tego nawet nie domagał .. nie wiem dlaczego, ale moim zdaniem raczej negatywnie świadczyło to o publiczności. Na sali zostało może 30 osób i oni też zostali nagrodzeni. Jakieś 10-15 minut później wyszedł Commando i każdemu przybił sztamę. Niewątpliwie miły gest.
Jak wiec mam ocenić cały wieczór? Cały wieczór był bardzo średni. Atmosfery nie było, frekwencja dopisała a zachowanie publiki srodze rozczarowało. Na szczęście było tu pewne magiczne 75 minut, kiedy Bóg (a może Bogowie) byli namacalni. Zobaczyć legendę w wielkiej formie, deklasującej pod każdym względem wszystkie inne, nowoczesne zespoły death metalowe. To nie była iskra geniuszu - to był 75-minutowy zapłon, który do tej pory skrzy się w głowie. Najczęściej powtarzaną sekwencją po koncercie było "ale rozjebali kurwa wszystko w pizdu", "urwali łeb i jaja" - jakkolwiek wulgarne by one nie były, to dobrze oddają treść tego jednego występu, a jeśli dodam, że powtarzały się one przez najbliższych kilka godzin z częstotliwością 2-3 minutową to chyba lepszego opisu nie trzeba. Po prostu to jest muzyka ponadczasowa.
Nie mam wątpliwości już dlaczego tysiące zespołów zapytanych o to z kim chcialiby zagrac koncert chóralnie odpowiadają: Morbid Angel.
Efq : Harl piszac, iz niektorzy musieli odczekac swoje minuty i wytrzezwiec miales na...
mefir : ... mój stan ducha - po ! od dawien dawna nie byłem na tak słabym konc...
Lisa : Ja dotarłam do Warszawy pociągiem po godz.15stej.Po zakupieniu biletów...