Wiosna jest taką porą roku, w którą Polacy lubią wchodzić mocnym
akcentem. To utopić Marzannę, to samemu się umoczyć - ale w alkoholu...
Ja w tym roku wybrałem coś, po czym wiedziałem, że może wywrzeć na mnie
silne wrażenie. Nie jestem bowiem w stanie policzyć, jak wiele razy
widziałem na żywo wrocławskie Extinct Gods, ale w moich statystykach -
których nie prowadzę - na czoło, z piękną liczbą siedem, wyszło już na
pewno trójmiejskie Blindead.
Support z gwiazdą łączy osoba zajmującego się wizualizacjami wokalisty wspierającego - K-Vassa. Wyświetlane przez niego ruchome obrazy, ze względu na układ sali, nie spełniały jednak tego wieczoru swojej roli. Wprawdzie "Liverpool" jest wyposażony w aż dwa projektory, ale jeden z ekranów znajduje się z tyłu sceny tak wysokiej, że wokalista Moanaa nieraz się opierał ręką o sufit, zaś drugi - obok niej. W efekcie podczas obu występów miałem przed sobą kolorowo oświetlony zespół, na nieokreślonym, częściowo zacienionym przez muzyków tle. Aby zobaczyć, co te obrazy przedstawiają, musiałbym się obrócić o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, a to trochę niewygodne i... nie wypada. Z drugiej strony, K-Vass zaprezentował nam się właśnie w takiej pozycji, gdy wyszedł ze swojej klatki i wszedł na scenę, by wykonać razem z Moanaa trzecie z kolei "From Deepest Place". I tyle o tym panu - pokazał się jako "chwilowy" wokalista i operator nietypowego oświetlenia. Z animacji bowiem obejrzałem na spokojnie tylko puszczone przed koncertem filmiki reklamujące m.in. najnowsze dzieło Strommoussheld. Co się zaś tyczy warstwy muzycznej, zawiodłem się. Miałem wrażenie, że prawie każdy z tych sięgających dziesięciu minut utworów opiera się na jednym riffie z rzadka przeplatanym mostkami. Trochę energii dodawał występowi ekspresyjny wokalista, ale i tak wiało niestety nudą. Zabawy wielkiej nie było, chociaż oklasków nie zabrakło. Nie mogłem się doczekać, kiedy chłopaki skończą. Dobrze, że zajęło im to tylko 45 minut. Oczywiście jest to młoda kapela i jestem przekonany, że stać ją na więcej, ale na odbywający się za kilka tygodni konkurs "Neuro Music" nie pojedzie jako mój faworyt. Mogłem się jednak skupić na wizualizacjach...Dla Blindead scena okazała się odrobinę za mała. Obsługujący klawisze i elektronikę Hervy zdążył podyskutować z Deadmanem na temat umiejscowienia jego stojaka na gitarę i uderzyć się w głowę, zanim zdołał rozstawić swój sprzęt w odpowiadający mu sposób. Efekt był taki, że perkusista, aby zasiąść za swoim zestawem, musiał pokonać mały labirynt - przejść naokoło całą scenę, trochę się przy tym gimnastykując. Swoją drogą rozgrzewka tego jednego muzyka była dla mnie ciekawsza niż cały występ Moanaa. Również bardziej wciągało mnie to, co puszczono nam w trakcie tych przygotowań - "Godzilla", ta najlepsza, z połowy lat 50., chociaż wersja z dokrętkami, przeznaczona na rynek amerykański. W sumie szkoda, że nie mogliśmy obejrzeć filmu w całości, jednak ani przez chwilę nie narzekałem, że projekcja została przerwana przez Blindead. Może tylko dobór utworów nie był zbyt przekonujący. Występ zaczął się bowiem wykonaniem całego materiału z minialbumu "Impulse". Mój stosunek do tego dziełka jest niezmienny - dobra jest tylko pierwsza połowa utworu tytułowego oraz instrumentalne "Between". Łącznik ten na żywo nie był jednak czysto elektroniczny. Większość muzyków na kilka minut opuściła scenę, ale wraz z Hervym został na niej perkusista, początkowo grający na stojąco, głównie na "blachach", pałeczkami z miękkimi końcówkami. Niespodziewany i magiczny moment. Reszta materiału z "Impulse" była, według mnie, zbyteczna, chyba że ktoś uznał, że trzeba zagrać również coś dla kobiet, chociaż nawet część z nich w połowie "Distant Earths" (z żeńskim wokalem z playbacku) ewakuowała się spod sceny.
Sytuacja zmieniła się, gdy Blindead sięgnęło do swojego poprzedniego dzieła. Gdy tylko zabrzmiały pierwsze dźwięki gitary z "Enlightenment", ludzie zapełnili pustki przed samą sceną. Od tej pory do końca koncertu zabawa już nie ustawała. Z wyrazu twarzy i nagłego wzrostu potliwości wokalisty wnioskuję, że on również doskonale zdaje sobie sprawę, w których kawałkach drzemią największe pokłady energii. Nawalało trochę nagłośnienie - przyzwyczaiłem się do niemal zawsze perfekcyjnego brzmienia Blindead w "Firleju" - ale nikomu to chyba za bardzo nie przeszkadzało. Trochę bardziej szkoda, że w "Liverpoolu" tego wieczoru nie zgromadziło się więcej ludzi, jednak tej garstce headbangerów, która pod sceną wpadła w muzyczny trans, do poczucia wspólnoty najwyraźniej wystarczyło to, co miała. Przede wszystkim uczestniczyliśmy w występie na światowym poziomie.
Po wysłuchaniu świetnych "Abyss" i "Symmetry" miałem nadzieję, że zespół odegra cały materiał, "fazę" po "fazie", z "Autoscopia / Murder In Phazes", czekała mnie jednak niespodzianka. Jako kolejne zostało wykonane, jeśli nie gubi mnie słaba znajomość pierwszego albumu grupy, "Drug Disorder". Debiutancka płyta Blindead nigdy mnie do siebie nie przekonała i nie martwiło mnie, że zespół od kilku lat nie prezentował mi tego materiału na żywo, ale teraz nie mam nic przeciwko temu, żeby stare kawałki wyparły z koncertowego repertuaru smęcenie z "Impulse".
Na koniec usłyszeliśmy "Blood Bond", którego ostatnia minuta znakomicie nadaje się na finisz koncertu. Publiczności jednak, mimo że Blindead grało przez ok. 70 minut, wciąż było mało. Niestety kilka minut oklasków nic nie dało - w końcu puszczono nam muzykę i powoli się rozeszliśmy. Szkoda, bo te trzy utwory z "Autoscopii", których zabrakło, należą do moich ulubionych. Blindead jednak - teraz już to wiem - należy do tych kapel, które bisów nie grają, nawet jeśli mają czas. Ale taka już ich wizja i takie prawo. I tak brawo!
Nie przypominam sobie, żebym widział już kiedyś Blindead jako headlinera, z całą pewnością jednak stwierdzam, że ten występ, choć nie najlepszy, był najdłuższy i najciekawszy. Muzycy już kilka lat temu pokazali klasę, a teraz robią kolejny krok do przodu. Ich młodszym kolegom z Moanaa życzę, żeby uczynili to samo, bo na razie widać po nich tylko potencjał.