Inwazja z Belgii - tak można krótko określić przyjazd trojga
zamieszkałych, choć niekoniecznie urodzonych, w sercu Europy DJ-ów do
Polski. I chociaż nasłuchałem się ostatnio teorii o tym, że muzyka
elektroniczna należy do najskuteczniej łagodzących obyczaje i uczących
tolerancji, wolę terminologię wojenną: byłem spragniony rytmicznych
salw, chciałem zostać podbity. Ale czy mogłem wiedzieć, czego dokładnie
powinienem był się spodziewać?
Najpierw zaskoczyły mnie osoby zgromadzone w ośrodku: Magda i Jeleń z Hetane, Piotr Pietryga, którego zdjęciami od kilku dni obwieszone były ściany, przede wszystkim zaś kilka ładnie, niemal balowo, ubranych dziewczyn reklamujących papierosy. Moje zdziwienie osiągnęło szczyt, gdy zobaczyłem, kto jako pierwszy zajął scenę. Chyba tylko nieliczni internauci, ci najwytrwalej i najgłębiej przekopujący elektroniczny zbiór informacji mogli wiedzieć, że oprócz Endusera i X&tricka we Wrocławiu wystąpi Lady Lite. Owa DJ-ka z dredami i jednym uchem zakrytym przez słuchawki zaczęła przed pustą widownią, a każdego podchodzącego pod scenę witała uśmiechem. Fryzura odpowiadała zaprezentowanemu przez nią repertuarowi - przez 50 minut na jej gramofonach kręciły się głównie płyty z reggae, co mnie akurat nie za bardzo odpowiadało. Na szczęście z czasem coraz większy nacisk kładła na basy, zdarzyło jej się też humorystycznie przełamać stylistykę motywem z "Gwiezdnych wojen". Najzabawniej jednak wyglądała jej wycieczka za kulisy, prawdopodobnie w celu skonsultowania się z kolegami. Trochę dziwnie się czułem opuszczony bez słowa przez artystkę, zostawiony z lecącą samopas muzyką.Pod koniec swojego setu Lady Lite zaczęła grzebać przy laptopie. Trwało to jednak tylko do momentu, gdy na scenę wkroczył z puszką Lecha jego właściciel - Enduser. Amerykanin sam dokończył przygotowanie swojego sprzętu i wkrótce potem, bez zbędnych przerw w serwowaniu muzyki, zastąpił koleżankę. Przez godzinę zaprezentował m.in. "Switch", "1/3" oraz świetne "2/3" z samplami ze "Sleeping Satellite" Tasmin Archer. Również w jego secie znalazło się miejsce na rastafariańskie wpływy, było też jednak trochę orientalnych motywów, przede wszystkim zaś - potęga. Mocna dawka niepozbawionego melodii drum'n'bassu i breakcore'u sprawiła, że publiczność wreszcie się roztańczyła, poprzewieszała nadmiar ciuchów przez barierkę, a każdą chwilę ciszy wypełniała oklaskami. Sam artysta pozostał skupiony. Dopiero pod koniec setu rozluźnił się na tyle, by pokazać "różki" i posłać w powietrze całusa.
X&trick pokazywał się od czasu do czasu na scenie podczas występów kolegów - stawał za nimi z wesołym wyrazem twarzy, a po chwili obserwacji znikał z powrotem z kulisami. Gdy nadeszła pora na pokaz jego umiejętności, wyglądał już poważniej. "Żarty" skończyły się również w kwestii popity - zanim "odpalił" swojego laptopa, schował pod stołem flaszkę i przygotował plastikowe kubki. Poczęstowany trunkiem Enduser skrzywił się, udowadniając tym samym, że piwo nie stłumiło jeszcze jego zmysłu smaku. Kilka minut później, po zakończeniu swojego setu, założył słuchawki na głowę X&trickowi, który jednak zaraz je zdjął, i tak zaczęła się godzina z ostatnim artystą wieczoru. Czas ten wypełniła bardziej hardcore'owa elektronika, w jakiś sposób przywodząca mi na myśl lata 80. Charakteru występowi dodało również stroboskopowe światło, z którego nie korzystali Enduser ani Lady Lite. Rozgrzana publiczność zareagowała dalszym rozbieraniem się, jednak już nie tylko z wierzchnich warstw, lecz nawet z butów. Z czasem również sam DJ się rozruszał i tańczył przy swoim laptopie - oczywiście bez przesady, bo ktoś przecież musiał obsługiwać ten sprzęt.
Ku mojemu zaskoczeniu set X&tricka nie zakończył imprezy. Po nim scenę na pół godziny opanowała ponownie Lady Lite, tym razem z cięższym materiałem, bowiem na warsztat wzięła m.in. "Raining Blood" Slayer i "War Pigs" Black Sabbath. Pokazywanie przez nią "różków" dla mnie wyglądało jednak śmiesznie - jak nawiązywanie na pokaz do cudzej kultury w nadziei, że się przypodoba albo wręcz przekona kogoś, że się do niej należy. Chociaż pod względem muzycznym drugi set DJ-ki z dredami mi nie przeszkadzał, to ucieszył mnie powrót Endusera. Amerykanin, był tym razem bardziej wyluzowany. Przyniósł na scenę dwie puszki Lecha - w tym jedną dla koleżanki, którą przytulił - pobawił się w skreczowanie, a gdy już został na placu boju sam, wprowadził do przedstawienia nowe elementy. Głównym rekwizytem był mały mikser (Wybaczcie nieprofesjonalne słownictwo. Efektor?), do którego używania zapraszał na scenę również widzów. Sprzęt znalazł nawet szersze zastosowanie, bowiem Enduser dodatkowo gryzł go i kilka razy rzucał na podłogę. Tak minęło pół godziny, a przez następne 75 minut scenę tylko dla siebie miała znowu Lady Lite, z której wiązanki tanecznych dźwięków wyłowiłem motywy z takich przebojów jak "Billie Jean" i "Killing Me Softly". Publiczność nie była już liczna, jednak zarówno ona jak i DJ-ka trwała uparcie na stanowisku. Ostatecznie to szefostwo klubu zarządziło zakończenie koncertu. 20-minutowy finisz odbywał się więc przy stopniowo włączanym świetle, aż ktoś z obsługi poprosił tańczącą pod sceną w towarzystwie X&tricka Lady Lite, żeby wyłączyła sprzęt. Artystka podziękowała nam łamaną polszczyzną - brzmiało to jak boratowskie "chinqui" - i pożegnała się.
Gdy wychodziłem z ośrodka, w jego małej salce ktoś grał na pianinie. Potraktowałem to jak idealne outro. Nie ma to jak niejednorodny stylistycznie, ale spójny miks muzyczny, oj, nie ma...