W ostatni weekend we wrocławskim klubie Liverpool wystąpił amerykański zespół A Pale Horse Named Death, będący spuścizną po grupie-legendzie - Type O Negative. Wydaje się, że dojazd na koncert z Poznania do stolicy Dolnego Śląska powinien przebiec szybko i komfortowo. Nic bardziej mylnego. Kolej i tym razem nie zaskoczyła (pozytywnie oczywiście), więc na miejsce wydarzenia dotarłem z niewielkim opóźnieniem.
Po krótkiej przerwie, idealnie wymierzonej na zaaplikowanie schłodzonego napoju, na scenie zamontował się Blady Koń, Co Śmierć Się Zwie. Dzięki wąskiemu przejściu miedzy kanapami a barem oraz niezbyt dużej przestrzeni pod sceną, można było odnieść wrażenie, że publika ledwo zmieściła się w lokalu. Po szybkim przywitaniu się, zespół wystartował z wolniejszymi utworami "To Die In You Arms", "Devil In The Closet" oraz "When Crows Descend Upon You". Chwilę później zachęcił publikę do poruszania się i zabawy energiczny ‘The Heroin Train’. Na szczególna uwagę zasługuje operujący gitarą Matt, który strzelał w przestrzeń najróżniejszymi groźnymi i komicznymi minami, gibał się w każdą stronę, a także tak wychylał się ze sceny w stronę publiki, że obawiałem się o jego kręgosłup.
Nie mogło zabraknąć także wspólnie śpiewanego refrenu "As Black As My Heart" czy małego mosha przy "Pill Head" i "Cracks In The Walls". Zabawę umilał obsługujący perkusję Johnny, wykonując raz po raz sztuczki pałeczkami. W cieniu nie pozostał także drugi gitarzysta Eddie, który dosłownie przenosił się w inny wymiar przy granych solówkach oraz podzielił się z fanami swoimi kostkami. Największe poruszenie pod sceną wywołało oczywiście "Die Alone", zagrane jako jeden z ostatnich kawałków. Zespół niestety nie zaprezentował żadnego nowego materiału, a spytany o kolejny album basista Eric, zdradził jedynie, że jest już kilka gotowych kawałków o podobnym brzmieniu do "And Hell Will Follow Me". Prawdopodobnie zabrakło czasu na rozmowę przy kilku piwach.