Lubię folk metal, co więcej, zaryzykuję stwierdzenie, że go uwielbiam. W ogóle gdzie bylibyśmy pod względem muzycznym, gdyby nie tyle co folk, ale folklor. Muzyka metalowa w dużej mierze czerpie z ogólnie przyjętego folkloru bardzo, ależ to bardzo dużo. Patrząc daleko w przeszłość naszego gatunku, nie byłoby arcydzieł muzyki klasycznej, gdyby nie folklor, a co za tym idzie nie byłoby jazzu, bluesa, czy tym bardziej rocka. Nie byłoby nic, patrząc od strony muzycznej.
Ważne jest to, że muzyka ewoluuje, a co za tym idzie gatunki łączą się, przesiąkają wzajemnie. Odkąd ten proces się rozpoczął, raczej nie ma szans aby się zakończył.
Jak się okazuje folk w połączeniu z muzyką metalową, z odpowiednią dawką instrumentów ludowych daje jakże fantastyczną mieszankę. Co kraj to obyczaj, jak to mówią. W tym wypadku co kraj to folk metal. Mam na myśli to, że zespoły wykonujące ten podgatunek metalu niby grają podobnie, a jednak można znaleźć drobne różnice w stylach. To dobrze.
Ludzie z Knock Out Productions mieli to zapewne na uwadze i organizując tę trasę zaprosili na nią aż pięć zespołów. Na uwagę zasługuje fakt, że każdy z nich był z innego kraju. Dalriada przyjechała do nas z zaprzyjaźnionych Węgier, Metsatool z Estonii, Heidevolk z Hollandii, a niekwestionowana gwiazda sceny Arkona z Rosji. Nasz kraj reprezentowany był przez Jar, który to lekko odbiegał od reszty festiwalowego składu, albowiem muzykę jak wykonywał nie można nazwać folk metalem ale czystym folkiem, gdyż Panowie używali tylko instrumentów dawnych.
Jar wykorzystał czas przyznany przez organizatora w 100 %. Widać było gołym okiem, że ludzi „czują bluesa”, że bawią się doskonale. Te kilka utworów, jakie było im dane zagrać przed publicznością, która to sukcesywnie zapełniała lokal w zupełności rozgrzało zgromadzonych przed kolejnym bandem mającym wystąpić tego wieczora na deskach Alibi.
Owym bandem była węgierska formacja Dalriada, której nie będę nikogo okłamywał, wcześniej nie słyszałem. Powiem więcej, nie wiem jak do tego dojść mogło, że tak wspaniała muzyka jaką Węgrzy prezentują, zarówno na żywo jak i na płytach, wcześniej do mnie nie dotarła.
A szkoda to moi mili jest wielka, albowiem koncert jaki zagrała Dalriada był co najmniej wyśmienity. Pani i panowie z miejscowości Sopron promowali swój ostatni album „Aldas” (2015) i jak już wspomniałem owa promocja wypadła nader znakomicie. Septet nie ograniczył się tylko do grania numerów z w/w płyty. Zgromadzeni mieli możliwość posłuchania utworów ze starszych wydawnictw zespołu, takich jak „Napistem Hava” (2012), „Igeret” (2011). Bardzo ważnym, jak nie kluczowym elementem całego występu Dalriady, oprócz znakomitych kompozycji, było to, że śpiewali w swoim ojczystym języku. Jako, że jak już wspomniałem, był to mój debiut z tym zespołem, nie wiedziałem, że język węgierski może być tak melodyjny. Wszystko co dobre szybko się jednak kończy. To powiedzenie miało tu niestety zastosowanie, albowiem czas z Dalriadą minął zdecydowanie za szybko.
Po jakże znakomitej porcji węgierskiego folk metalu miała przyjść i niestety przyszła muzyczna tortura w postaci estońskiego Metsatoll. Tak sobie myślę, że jak już Estończycy mieli wystąpić owego wieczora to bardzo stosowne byłoby zamienić się miejscami z Dalriadą, wtedy to moja tortura trwałaby zdecydowanie krócej. Z tego co pamiętam zagrali jakoś ponad dziesięć numerów. Jak dla mnie istna katorga. Pozwolę sobie w tym momencie zacytować sam siebie „Słychać było ich wręcz doskonale. Momentami miałem wrażenie, że nazbyt doskonale. Chodzi tu o ścianę dźwięku, jaka dość często biła ze sceny, a poza tym twórczość Metsatöll nie przekonała mnie, także ich koncert spędziłem popijając ciemnego Litovela. Najchętniej wyszedłbym, ale dziennikarski obowiązek mi na to nie pozwalał. W ich przypadku był to, moim zdaniem, przerost treści nad formą. Z wielką ulgą przyjąłem słowa frontmana zespołu, że właśnie grać będą ostatni kawałek, a z jeszcze większą „goodbye se ya next time” wypowiadane przy schodzeniu ze sceny.”
To, że zarówno płyty jak i występ Estończyków po prostu nie przypadł mi do gustu delikatnie mówiąc nie oznacza wcale, że ludziskom się nie podobało. Wręcz przeciwnie, zdecydowana większość była nimi zachwycona. Następstwem tego będzie pewnie kolejny ich przyjazd do Wrocławia w ramach podobnej imprezy niestety.
Pomimo tego wiedziałem, że dobry moment nastąpi i nastąpił. Był nim oczywiście początek występu holenderskiego Heidevolka. Nie jestem wielkim fanem tegoż bandu jednakże w porównaniu z Metsatollem wtedy prawie wszystko byłoby lepsze.
Ci sympatyczni Holendrzy zabrali nas w małą podróż w czasie, albowiem zaprezentowali numery ze wszystkich swoich albumów, począwszy od debiutu z 2005 „De Strijdlust Is Geboren” po najnowsze wydawnictwo z 2015 roku „Velua”. Był to bardzo dobry występ. Bardzo dobrze dobrana setlista plus znakomity kontakt z publicznością to po prostu potwierdzają. 12 utworów plus jeden bis „Vulgaris Magistralis” na koniec, który to został wykonany na życzenie publiczności (czy też mieli to w setliście ??). Czas z Heidevolkiem tak samo jak w przypadku Dalriady minął zbyt szybko.
Odnośnie gwiazdy wieczoru – Arkony, bo o niej mowa, jest o wiele bardziej popularna poza granicami rodzimej Rosji aniżeli w niej samej. Szczególnie w naszym kraju Masza i spółka na przestrzeni lat zyskała nie małe grono fanów.
Na tę popularność oprócz bardzo dobrych wydawnictw na pewno duży, jak nie największy wpływ mają koncerty Arkony. Chodzi zarówno i ich częstotliwość jak i jakość.
Nie inaczej było i tym razem. Gołym okiem było widać, że multum osób, które owego wieczoru zjawiły się w Alibi przybyło tam głównie aby posłuchać muzyki Rosjan.
Podczas występu na deskach wrocławskiego Alibi zespół z Moskwy zaprezentował numery z prawie wszystkich swoich płyt. Szkoda trochę, że w zagranym secie zabrakło przedstawicieli płyt „Lepta” (2004) i „Vo Slavu Vielikim!” (2005). Dobrze, że mój ulubiony album Arkony „Goi, Rode, Goi” (2009) jest w miarę świeży i mogłem po raz enty usłyszeć utwory w nim zawarte. Arkona po raz kolejny udowodniła, że jest koncertowym potworem i radzi sobie świetnie zarówno na dużej scenie jak i w klubach. Żywiołowość i dobry kontakt z publicznością to są argumenty, które przyciągają ludzi na ich występy. Tradycji musiało stać się zadość i tym razem. Chodzi oczywiście o dwa killery, które to Arkona od jakiegoś czasu wykonuje na koniec gigu. Mianowicie są to „Stenka Na Stenku” i „Yarilo”. W tym wypadku była taka kolejność, choć bywało i na odwrót.
Po tych jakże mega szybkich akcentach nastąpił koniec. Jak to praktycznie zawsze w przypadku Arkony mówię szkoda i zawsze czemu tak krótko.
Reasumując - całość śmiało można uznać za bardzo duży sukces albowiem jak już pisałem ludzie przez cały czas trwania imprezy bawili się znakomicie, a to w tym wszystkim jest najważniejsze.
Ocena szkolna: 4+.
Podobało mi się (bez Metsatoll’a)
17 (czwartek) grudnia 2015
Organizator: Knock Out Productions