Po nagraniu "Don't Break The Oath" Mercyful Fate zawiesił działalność, a lider zespołu, charyzmatyczny Kim Petersen ukrywający się pod pseudonimem King Diamond, postanowił kontynuować karierę muzyczną w zespole nazwanym jego pseudonimem - King Diamond. Od razu zrodziły się pytania, czy nowy zespół będzie tak niesamowity jak Mercyful Fate, czy udźwignie ciężar popularności poprzedniego zespołu muzyka.
Na swoim debiucie King Diamond od razu podejmuje się ciężkiego zadania jakim jest stworzenie koncept albumu. "Fatal Portrait" przynosi nam bowiem pierwszą z całej serii mrocznych opowieści genialnego Duńczyka. Od samego początku należy jednak zauważyć, że muzycznie zespół różni się od Mercyful Fate, pomimo, że w składzie znaleźli się znani z niego Michael Denner i Timi "Grabber" Hansen. Pierwszą zasadniczą różnicą jest fakt, że Mercyful Fate był zdecydowanie bardziej osadzony w klimatach sabbathowych, muzyka była prostsza, bardziej bezpośrednia, ale zarazem bardziej chwytliwa. Tym razem Kingowi Diamondowi udało się pozyskać do składu prawdziwą perełkę - gitarzystę Andy'ego LaRocque, który stanie się w późniejszych latach znakiem rozpoznawczym zespołu.Gra tego muzyka dosyć znacznie różni się poziomem od reszty grupy. Zacznijmy od tego, że "Fatal Portrait" jest zdecydowanie bardziej heavymetalowe niż poprzednie dokonania wspomnianych muzyków. Niemniej jednak wyczuwalne są w dalszym ciągu ciągotki do grania pod Black Sabbath, solówki Dennera nie olśniewają, są raczej zachowawcze, więc na tym tle neoklasyczne i energiczne granie LaRocque błyszczy. Sekcja gra także w sposób zachowawczy, ale muzyka jest spójna i przemyślana. Diamond pokazuje, że jest w dobrej formie, w dalszym ciągu czaruje skalą głosu, jego partie są bardziej urozmaicone niż w Mercyful Fate.
Znaczącą różnicą pomiędzy debiutem solowym Diamonda a Mercyful Fate jest także kwestia nastroju - tutaj jednak chyba na korzyść Mercyful Fate. „Fatal portrait” jest albumem mrocznym, ale ma zdecydowanie bardziej teatralny, artystyczny wydźwięk, aniżeli szczery do bólu, opętańczy nastrój "Melissy" i "Don't Break The Oath".
Prawdziwy problem tego krążka leży jednak w tym, że jest zaledwie dobry. Brakuje mu pazura Mercyful Fate, tego czadu, energii, tych pomysłów. Po przesłuchaniu 3-4 utworów słuchacz raczej się nudzi, melodie nie wpadają tak w ucho, jak to będzie na kolejnych wydawnictwach, podobnie jak i instrumentarium - przyzwoite, ale powodów do zachwytu jeszcze nie ma.
"Fatal Portrait" niewątpliwie jest dobrym debiutem, prezentującym inne podejście do metalu aniżeli Mercyful Fate, ale raczej niepotrafiące udźwignąć ich fenomenu. Niemniej jednak jest to album spójny, przemyślany i bardzo obiecujący, choć na pewno nie taki, który trzeba mieć w swojej płytotece.
Wydawca: Roadrunner Records (1986)
Harlequin : Też lubię twórczość Kinga Diamonda ... zwłaszcza tą do "The...
AndyBlakk : Wszystko pięknie, ale Fatal Portrait nie jest koncept albumem... A co d...