29 października we wrocławskim klubie Firlej odbył się koncert niemieckiej formacji Bohren & Der Club Of Gore. Niestety z powodu problemów z samochodem we Wrocławiu nie pojawił się Alexander Tucker, który miał poprzedzić występ niezwykłego bandu i zastąpił go w ostatniej chwili z setem DJ'skim Dawid Szczęsny. To zastępstwo z całym szacunkiem dla młodego artysty - nie było zbyt szczęśliwe.
Początkowo jeszcze w miarę wpasowujące się dźwięki w charakter
wieczoru, zaczęły przeinaczać się w muzykę, która najogólniej rzecz
ujmując nie miała z nim nic wspólnego. Po cierpliwym wysłuchaniu
kilkunastu minut postanowiłam na występ Niemców poczekać w sali obok.O koncercie Bohren & Der Club Of Gore w Polsce wiadomo było już od lipca. Nie zdziwił mnie zatem fakt, że wrocławski Firlej był wypełniony praktycznie po brzegi słuchaczami. Połączenie jazzu i ambientu w wykonaniu zespołu to, jak sami mówią muzycy, "bezbożna mieszanka powolnych jazzowych ballad, doom spod znaku Black Sabbath i nisko przestrojonego Autopsy". Blisko 200 osób z całej Polski tejże mieszanki pragnęło posłuchać na żywo.
Około godziny 21 na sali zgasły światła i w blasku maleńkich lampek umiejscowionych nad muzykami zaczęły wyłaniać się ich postaci. Uderzyła mnie skromność i minimalizm występu i oczywiście samych muzyków. Thorsten Benning, Christoph Clöser, Morten Gass, Robin Rodenberg porwali publiczność w muzyczną podróż. Pisząc o tym koncercie chciałabym za wszelką cenę uniknąć infantylnych sformułowań, nie do końca jest to jednak możliwe. Bohren & Club Of Gore to muzycznie jeden z najdoskonalszych zespołów jakie do tej pory poznałam. Koncertu w obliczu wszechogarniającego mroku po prostu słuchałam z zamkniętymi oczami i byłam absolutnie oczarowana perfekcją muzyczną, rytmem, spokojem - pięknem wydobywającym się z głośników. Dźwięki saksofonu Christopha Clösera wywoływały we mnie ogromne fale wzruszenia.
Repertuar wieczoru oscylował muzycznie pomiędzy najnowszym wydawnictwem "Dolores", który pojawił się w sprzedaży kilka dni wcześniej, a także z najbardziej docenionego albumu w historii zespołu "Black Earth", z którego między innymi muzycy zagrali "Midnight Black Earth" i "Maximum Black". Nie zabrakło także hitów z albumu "Sunset Mission" wśród których pojawił się utwór "Dead End Angel".
Słuchacze zachwyceni występem bili brawa tak długo aż muzycy wrócili na scenę grając jeden z najpiękniejszych utworów w swojej karierze - utwór "Prowler" to było coś po prostu niesamowitego. Dziękując polskiej publiczności zespół pożegnał się kłaniając nisko i zniknął ze sceny. A mnie po tym występie nasunęła się taka refleksja, że pozornie najprostsze rozwiązania w muzyce - są najlepsze i wtedy kiedy to muzyka stawiana jest na pierwszym planie jej piękno postrzega się zupełnie inaczej. Oczywiście pozorność prostoty, biorąc pod uwagę perfekcję wykonania świadczy o tym, że takie granie wcale łatwe nie jest. Ale właśnie dzięki takim artystom można to docenić.